W poprzednim odcinku Miłości w czasach strefowych dwójka młodych (wtedy jeszcze tak) bohaterów z mieszanymi uczuciami pożegnała Paryż i udała się na poszukiwanie bardziej satysfakcjonujących doznań do Włoch. Wylądowali na lotnisku Bergamo, wynajęli fiata 500 (a co!) i udali się prosto do Wenecji…
Wenecja – zakwaterowanie
A właściwie do Mestre, gdzie tym razem Książę zarezerwował wyjątkowo przyjemny hotel – było to zdecydowanie najbardziej luksusowe zakwaterowanie podczas całych naszych planowanych (bo później były jeszcze nieplanowane, ale o tym… no właśnie. Później.) wakacji. Jeśli wybieracie się do Wenecji i nie chcecie płacić milionów monet za niekoniecznie dobry hotel, szczerze polecam Mestre. Autobusem od Wenecji dzieliło nas dosłownie kilka minut i nigdy nie musieliśmy długo czekać (samochodem w ogóle nie warto się tam pchać).
Wszystkiego dowiedzieliśmy się od przemiłej recepcjonistki, która najpierw chciała nam dać tylko klucze i mapę a następnie się gdzieś przed nami schować. Kiedy jednak zorientowała się, że rozumiem włoski, okazało się, że ma nam bardzo, ale to bardzo dużo bezcennych informacji do przekazania. Podobnie pan w sklepie z biletami, który jak już się dobrze rozkręcił, to nawet nam doradził, w którym momencie najlepiej się całować na gondoli (jak się wypływa spod mostu i światło księżyca pada na lico ukochanej).
Zwiedzanie Wenecji
Autobus dowiózł nas na obrzeża właściwej Wenecji, w okolice parkingu, na którym śmiałkowie, którzy decydują się przyjechać do miasta samochodem pozostawiają swoje wehikuły. Po chwili zanurzyliśmy się w labiryncie uliczek – w zasadzie nie mieliśmy bliżej określonego celu, więc nawet nie próbowaliśmy kierować się mapą, daliśmy się po prostu wciągnąć w zwariowaną plątaninę wąskich uliczek, mostków, kanałów i ślepych zaułków. Czasami trafialiśmy na mur, czasami dochodziliśmy do jednego z głównych kanałów i nie znajdując innej drogi, cofaliśmy, odnajdując się w zupełnie nowych miejscach.
Na moście Rialto nad Canal Grande, w wąskiej uliczce, w której po jednej stronie sprzedawali za grosze pyszną pizzę “do ręki”, a po drugiej niewiarygodnie piękną (i drogą!) zabytkową biżuterię, czy na zatłoczonym placyku, na którym poszłam moczyć umęczone upałem i kilometrami stopy u wodopoju – dziewczyna, która robiła to samo ostrzegła, że ulga będzie krótkotrwała. Miała rację: krótkotrwała, ale niebiańska. Później trafliśmy na zupełnie inny plac, kompletnie opuszczony, cichy, do którego nie docierał otaczający nas wcześniej wenecki chaos. Usiedliśmy tam na drinka, a Książę stwierdził, że właśnie taka Wenecja podoba mu się najbardziej. Dotarliśmy też oczywiście na Piazza San Marco – najlepiej pamiętam stamtąd kolejny sklep z biżuterią, przedstawiającą przeróżne morskie stwory – idealna sprawa dla kogoś, kto łączy w sobie najgorsze cechy sroki i syreny…
Wreszcie, pamiętam również Wenecję po zmroku. Kiedy całkowicie zmienia swoje oblicze, turyści rozchodzą się do restauracji i hoteli, a wśród widmowej mgły unoszącej się nad kanałami pojawiają się jedynie zagubieni w czasie wędrowcy. I my. Zakochani i wymęczeni. Do tej pory czuję tę mieszankę skrajnego zachwytu i okrutnego bólu rozplaskanych stóp. I niesamowity podziw dla mojego chłopaka, który na hasło “wracamy, bo mi stopy zaraz odpadną” jakimś cudem, bez chwili zwątpienia, bez błądzenia, doprowadził nas jak po sznurku na przystanek autobusowy.
Burano
Oprócz wskazywania odpowiednich momentów do całowania się na gondoli, pan ze sklepu z biletami polecił nam również udać się na wyspę Burano. Obiecywał jakieś niezwykłe wspaniałości, ale szczerze mówiąc nic nas tam specjalnie nie zachwyciło – chyba sensowniej jest jednak powałęsać się więcej po samej Wenecji… Aczkolwiek sama przeprawa promem była przyjemna, więc może warto. Burano jest dosyć senne, za to estetyczne – małe, kolorowe domki mogą się spodobać, zwłaszcza, jeśli ktoś poluje na dobre ujęcia na Instagrama. My nie polowaliśmy, a błąd, po latach byłoby jak znalazł.
Z Wenecji do Florencji
Przed ostatnią nocą spędzoną w Mestre wybraliśmy się jeszcze do pobliskiej Florencji. W końcu głupio byłoby nie odwiedzić tego słynnego miasta, a wynajęty fiat tylko czekał, aż będzie się mógł wykazać. I wykazał się, nie powiem. Na tym krótkim odcinku udało nam się, na przestrzeni kilku minut, zarobić dwa mandaty. Pisałam już o nich w “Pakistańskim weselu”, ale żal byłoby nie wspomnieć, a właściwie wręcz rozwinąć.
Ogólnie we Włoszech jest tak, że mandaty można dostać absolutnie za wszystko, przy czym mają brzydki zwyczaj przychodzić pocztą jeszcze długo po wakacjach. W zależności od obywatelstwa osoby wypożyczającej samochód, są w różnych językach – za pierwszym razem samochód wypożyczaliśmy na mnie i mandaty były trójjęzyczne – część po włosku, część po angielsku, część po polsku, taki miks. Najłatwiejszy do zrozumienia był włoski, z angielskim i polskim miałam już pewne problemy. Natomiast kiedy kilka lat później samochód wypożyczał Książę, mandaty były już tylko po angielsku.
W każdym razie przychodzą pojedynczo, tak jakby chciały się upewnić, czy odbiorca jest skłonny zapłacić. Zapłaciłeś pierwszy? To po miesiącu przyjdzie drugi. O. Drugi też zapłacisz? A co powiesz na trzeci? Nie jest to tania rozrywka, do tego niektóre wypożyczalnie samochodów postanawiają powiadamiać o mandacie dodatkowo (mimo że nikt ich nie prosił) i za każde powiadomienie ściągają z karty dodatkowe pieniądze, np. 60EUR. Dlatego z całego serca radzę – jeśli już decydujecie się na zwiedzanie tego pięknego kraju samochodem, nie łamcie, nawet nieświadomie, przepisów.
Florencja
We Florencji zaparkowaliśmy “po drugiej stronie mostu”, gdzie nie groził nam przynajmniej kolejny mandat za sam wjazd na teren miasta i udaliśmy się w kierunku centrum. Teraz, kiedy wysilam pamięć, wydaje mi się, że był to dosyć długi spacer, ale chyba dosyć przyjemny. Jedyny konkretniejszy przebłysk dotyczy pierwszych oglądanych przez nas magnesów (jak wiecie, zarówno moja Mamusia jak i Książę zbierają). Od razu rzucił mi się przepiękny okaz z jądrami Davida – nie wiedzieć czemu, mój mąż stwierdził, że TEGO nie chce. Ale dobrze obstawiłam, że Mamusia będzie chciała.
Chwilę później znaleźliśmy się na targowisku kaletników, którzy w większości okazali się być z Indii, Pakistanu i Bangladeszu. Wtedy po raz pierwszy dostrzegłam pewną wymierną korzyść wynikającą z podróżowania z desi chłopakiem. Ceny na wejściu spadały o połowę, a potem, w imię miłości braterskiej, jeszcze trochę. Najlepiej wyszliśmy na tym w Barcelonie, ale o tym dowiecie się dopiero jak tam dolecimy. Czyli za kilka postów.
Włoski deszcz cz.1
Ponieważ tego dnia postanowiłam założyć długą jedwabną suknię i piękne złote espadryle, stała się rzecz prosta do przewidzenia – zaczęło padać. Nie była to jeszcze najgorsza ulewa, kiecka przetrwała (gorzej z espadrylami, zaczęły lekko gnić…), a my kontynuowaliśmy zwiedzanie. Każde z nas czegoś w tej Florencji szukało – Książę był akurat na etapie oglądania Demonów Da Vinci, ja hodowałam w głowie przeświadczenie, że Florencja musi być jednym z najpiękniejszych miast świata. I wygląda na to, że w obydwu przypadkach te nasze poszukiwania spaliły na panewce. Nie odnaleźliśmy we Florencji “tego czegoś”. Pod koniec pobytu we Włoszech zrobiliśmy jeszcze jedno podejście (pod pozorem tego, że Książę chciał coś niby dokupić u swoich desi braci kaletników), ale też bez większych sukcesów. Chociaż z tego drugiego pobytu pamiętam, że siedzieliśmy na jakimś (zabytkowym, a jakże) murku i robiłam mojemu chłopakowi wykład z historii Medyceuszy. Pewnie już i tak zapomniał.
Kiedy wracaliśmy w nocy do Mestre, na autostradzie dorwało nas prawdziwe oberwanie chmury. Z jakiegoś względu jest to jedno z moich ulubionych wspomnień – pusta droga, deszcz uderzający wściekle w szybę rozpędzonego do granic swoich możliwości fiacika i Dj Kantik tłukący w głośnikach. Już w hotelu, ukołysani dźwiękiem ulewy zasnęliśmy snem sprawiedliwych, żeby następnego dnia ruszyć na południe.
Południe Włoch
Gdzieś na autostradzie łączącej północ Włoch z południem, leży niewidzialna granica, po przekroczeniu której zmieniają się prawa obowiązujące na drodze. Nie znikają jeszcze całkowicie i bez reszty, ale w wibracjach nawierzchni można już poczuć zwiastun apokalipsy. I mimo że mój ukochany dzielnie trzymający kierownicę nawet okiem nie mrugnął, ja, na fotelu pasażera dostawałam furii, wyzywając niesfornych współużytkowników autostrady od najgorszych, we wszystkich językach, które akurat przychodziły mi do głowy. Na razie byłam po prostu zła (i trochę szczęśliwa, że to nie ja prowadzę). Wkrótce złość miała się przerodzić w autentyczne przerażenie.
Na razie jednak dojechaliśmy do Neapolu i jakimś cudem udało nam się nawet wjechać na ulicę, przy której mieścił się, teoretycznie, nasz hostel. Z powodu braku miejsc parkingowych, Książę pozostał na posterunku, przyklejony do kierownicy, a ja miałam za zadanie zlokalizować nasze zakwaterowanie. Wyskoczyłam z samochodu i natychmiast poczułam na sobie wzrok wszystkich przechodniów. Dopiero później miałam się dowiedzieć, że południe Włoch jest odrobinę bardziej konserwatywne i ubiór typu krótkie szorty i koszulka na ramiączkach mogą budzić pewne zdziwienie. Niekoniecznie od razu bulwersować, ale na pewno przykują zaciekawione spojrzenia.
Pani dozorczyni
Póki co, nieświadoma obowiązującego na neapolitańskich ulicach dress codu, udałam się w kierunku budynku z numerem widniejącym na hotelowej rezerwacji. Przez podejrzanie wyglądającą bramę weszłam na wewnętrzny dziedziniec – taką studnię – i… przeniosłam się w czasie. Albo na plan filmowy.
Ze stróżówki przy bramie wyjrzała ciekawie starsza matrona przyodziana w fartuszek w kwiatki – taki jak kiedyś nosiły panie woźne w podstawówkach. Wspinając się na szczyt zdolności lingwistycznych, zdołałam wytłumaczyć jej, że właściwie to ja szukam hostelu, mam podany ten adres, ale to chyba jakiś błąd? Pani machnęła ręką, po czym wydarła się, ile sił w płucach:
– Maaarcooo!
Marco, słusznej postawy starszy Włoch w białych majtkach (i niczym poza tym) wychylił głowę (oraz tułów przyozdobiony słusznym brzuszyskiem nieomal zasłaniającym rzeczone majtki) przez jedno z okien wychodzących na studnię. Pani dozorczyni uznała, że spełniła swój obowiązek wywołując Marca z okna i bez słowa wróciła do kanciapy. Na szczęście Marco, jak na prawdziwego biznesmena przystało, mówił po angielsku. Przyznał się nawet do posiadania hotelu i zgodził się wypełznąć (uprzednio się przyodziawszy) na świat zewnętrzny.
To ja zamknę oczy
Marco autorytatywnie stwierdził, że możemy chwilę zostawić samochód na awaryjnych, nic się nie stanie, mamy spokojnie wnieść sobie walizki, a on nam powie, gdzie są parkingi. Wraz z Księciem, Marco i bagażami udaliśmy się na górę, najfajniejszą windą, jaką w życiu widziałam. Taką klatką w odsłoniętym szybie. Mówię Wam, to musiał być plan filmowy!
Sam hostelik okazał się uroczy, mieliśmy nawet miniaturowy balkon, pralnię (nie bez znaczenia, bo wiedzieliśmy, że podczas miesięcznej wyprawy pranie nas nie ominie – będę do tematu wracać) i… codziennie śniadanie do łóżka. Śniadanie jak śniadanie, ale ta kawa!!! Nigdy, nigdzie, żadna kawa tak mi nie smakowała jak ta w Neapolu. Robiona w zwykłych starych kawiarkach, mocna jak szatan i nieziemsko aromatyczna… Zdecydowanie jestem po herbacianej stronie mocy, ale na czas pobytu w Neapolu zmieniłam upodobania.
Zgodnie z obietnicą Marco poinstruował nas jak dojechać do parkingu całodobowego – mieliśmy tam fiacika porzucić i przez cały czas pobytu w tym mieście już go nie ruszać. Szybko dowiedziałam się czemu. Dojazd spod hotelu na parking był, zaraz obok pierwszej przejażdżki w Pakistanie, najbardziej przerażającą jazdą w moim życiu. Kiedy dowiedziałam się, że z najdalszego prawego pasa mamy na przestrzeni niecałych 100 metrów przebić się na najbardziej lewy pas (przy czym pasy były chyba trzy, ale obok siebie jechały na pewno cztery samochody i sporo skuterów) i zawrócić, spytałam Księcia, czy ja mogę po prostu zamknąć oczy, tak będzie dla wszystkich lepiej. Mogłam. Przez co niestety nadal nie wiem jak on to zrobił. Może nas teleportował, to jedyne rozsądne wyjaśnienie.
Najlepsza pizza na świecie
Naszą pierwszą kolację zjedliśmy, dzięki poleceniu Marco, w słynnym Da Michele. Oczywiście nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że jest słynne, śmieliśmy się, że pewnie Michele jest kolegą Marco, dlatego ten drugi twierdzi, że to najlepsza pizza we Włoszech. O tym, że coś jest na rzeczy przekonaliśmy się już przed restauracją. Jakiś uroczy młodzian (przekonany, że świetnie mówi po hiszpańsku), wytłumaczył mi (przekonanej, że mój włoski rozwinął się nagle do poziomu C1), że mamy sobie zorganizować numerek (pisany odręcznie na zwykłej kartce w kratkę – tak tylko mówię, jakby ktoś chciał kiedyś spróbować oszukać system) i czekać na swoją kolej.
Czekając na ową kolej, sprawdziliśmy w internecie menu – do wyboru była marinara i margarita (można było zamówić z podwójnym serem). Całe szczęście, że to zrobiliśmy, bo kiedy przyszła nasza kolej, nikt nie bawił się w podawanie nam kart:
– Czego chcą?! – krzyknął zniecierpliwiony kelner, a ja, z miną stałej bywalczyni zamówiłam marinarę i margaritę z podwójnym serem… Chwila mojego triumfu nie trwała zbyt długo:
– A do picia?
– Eee… A co jest? – spytałam zrezygnowana. Kelner westchnął teatralnie, przewrócił oczami i z wyraźną pogardą wyrecytował krótką listę. Zamówiliśmy lemon sody. W ogóle lemon i oran sody są absolutnie pyszne (zaraz będę chyba szukać w internecie, czy mi by skądś nie dowieźli…)!
Pizza była rzeczywiście fenomenalna, ale z drugiej strony we Włoszech nawet na stacjach benzynowych pizza jest pyszna. (Z tego też powodu, przez cały pobyt w Amsterdamie, do którego polecieliśmy z Włoch, w każdej jednej restauracji Książę mruczał pod nosem “jadałem smaczniej na stacjach benzynowych we Włoszech…”)
Kochanek
Zakochałam się. Naprawdę. Już pierwszego dnia, a właściwie wieczora, wiedziałam, że może poślubię Barcelonę, ale Neapol będzie moim stałym kochankiem. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej! Zgoda, jest brudno, jest syf, śmierdzi okrutnie, najbezpieczniej też nie jest, o samochodzie lepiej od razu zapomnieć, ale jakie to miasto jest cudowne!!!
Zwiedzanie (chociaż jak już się mogliście przekonać, dla nas to termin bardzo umowny – zamiast latać z przewodnikiem w rękach i obłędem w oczach, wałęsamy się zwykle gdzie nas serce poniesie – o patrz! Ta uliczka taka ładna!) rozpoczęliśmy od umownej starówki, w tym niezwykle urokliwych okolic Via San Gregorio Armeno. Gdzieś tam mój przyszły mąż zgłodniał i postanowił udowodnić, że włoska pizza może jednak być skrajnie obrzydliwa. Zamówił pizzę gyros, na której oprócz tony mięsa piętrzyły się… frytki. Fuj. Abominacja.
Abstrahując od tego kulinarnego koszmaru, Neapol z każdą chwilą coraz bardziej chwytał mnie za serce. Jednak tak całkowicie i nieodwracalnie zatraciłam się w nim, kiedy doszliśmy do wody… Neapolitańskie nabrzeże zdaje się być głównym punktem imprezowym miasta dla wszystkich pokoleń. Nawet o pierwszej w nocy można tam zobaczyć tłumy bawiących się dzieci, podczas gdy ich rodzice siedzą ze znajomymi przy licznych stoliczkach. Coś wspaniałego.
Neapol nocą
Z takiego wieczoru mam jedno z najpiękniejszych podróżniczych wspomnień – usiedliśmy przy stoliczku, nad samym morzem, zamówiliśmy przepyszne soki ze świeżych pomarańczy i podziwialiśmy najbardziej niezwykły księżyc, jaki w życiu widziałam! Miasto, ciepło, soczek, księżyc, morze i do tego wszystkiego najukochańszy mężczyzna na świecie – przecież tego nic nie przebije!
Później doszliśmy do jądra imprezy – zagłębia pubów, do których wchodziło się tylko po drinka – setki młodych ludzi tańczyły na świeżym powietrzu, nad samą wodą. Pamiętam swoją ogromną frustrację – tam po raz pierwszy dotarło do mnie, że zaczynam się starzeć! Tak bardzo chciałam z nimi tam zostać, bawić się do białego rana, ale… byłam potwornie zmęczona! Z perspektywy czasu uważam, że trzeba było się przemóc, bo do tej pory mam niedosyt!
Z nabrzeża do hotelu postanowiliśmy wrócić autobusem – jeśli ktoś nie ma siły tańczyć, tym bardziej nie da rady przejść dzikich kilometrów drogi powrotnej. Najpierw jednak próbowaliśmy kupić bilety na autobus. Bezskutecznie. A staraliśmy się, jak na nas, całkiem poważnie. W końcu zrezygnowani, pogodzeni z możliwością otrzymania mandatu, wsiedliśmy do autobusu – pełnego młodych ludzi zmieniających po prostu miejsce imprezowania. Kiedy spytałam dwóch dziewczyn, czy mają odsprzedać bilety, spojrzały na mnie jak na wariatkę. Po co? O tej porze nikt nie sprawdza – kontrolerzy albo śpią, albo się bawią…
W drodze z przystanku do hotelu zajrzeliśmy jeszcze do mini marketu, celem nabycia przeróżnych artykułów pierwszej potrzeby. Okazało się, że sklep tego dnia świętował otwarcie, a właściciel był Pakistańczykiem – całe zakupy dostaliśmy w prezencie. Nie było nawet mowy o tym, żebyśmy cokolwiek zapłacili. I tak, w Neapolu po raz pierwszy zasmakowałam pakistańskiej gościnności…
Symbole miasta
Podczas naszych wędrówek po Neapolu, naszą uwagę zwróciły dwa nietypowe symbole miasta: wszechobecne czerwone tegesy, przypominające skrzyżowanie fallusa z papryczką chilli (przepraszam, jeśli kogoś to porównanie fizycznie zabolało) i taki dziwny stwór budzący (we mnie) skojarzenia z Ku Klux Klanem.
Temat postanowiłam zgłębić, bo zarówno papryczkowy penis, jak i KKK stwór wydawały się dosyć nietypowym wyborem brandingowym.
Otóż czerwony teges, przez odwiedzających często błędnie klasyfikowany jako papryczka chilli to curniciello – ma być twardy, pusty w środku, wygięty i spiczasty, stanowi wtedy doskonały talizman chroniący przed złem. Ale! Musi być otrzymany od kogoś (nie można go sobie kupić) i ręcznie robiony. Tradycyjnie wykonywany z koralu, którego magiczne właściwości miały dodatkowo chronić przed złym okiem. Z jednej strony symbolizuje siłę zwierzęcych rogów (które od dawna uznawane są za talizman dający szczęście), a z drugiej siły witalne, a jakże, penisa.
Z kolei budzący niesympatyczne skojarzenia stwór to Pulcinella, postać z XVII-wiecznego teatru kukiełkowego. Ma on odzwierciedlać zwykłego, prostego człowieka, który do wszystkich napotkanych trudności podchodzi z uśmiechem. Bądźmy jak Pulcinella!
Caruso i Mendittorosa
Mnie z kolei Neapol kojarzy się jeszcze z dwiema, pięknymi rzeczami. Z piosenką i z zapachem.
Jest to miasto rodzinne słynnego “króla tenorów” Enrico Caruso – to na jego cześć Lucio Dalla w 1986 roku skomponował jedną z najpiękniejszych piosenek wszechczasów (moim skromnym zdaniem, ale chyba nie jestem odosobniona w tej opinii). Warto wiedzieć, że w tekście “Caruso” znajdują się nawiązania do dialektu neapolitańskiego, a melodia i tekst refrenu zaczerpnięte zostały z neapolitańskiej piosenki “Dicitencello vuje” stworzonej w 1930 roku przez Rodolfo Falvo i Enzo Fusco.
Teledysk został nakręcony w hotelu Excelsior Vittoria w Apartamencie Caruso, gdzie pod koniec swojego życia słynny tenor spędzał najwięcej czasu. Oczywiście najsłynniejszą wersją tej piosenki jest ta w wykonaniu Pavarottiego…
Neapolem są również inspirowane moje ukochane perfumy Osang, lokalnej marki Mendittorosa. Zapach, który kupiłam praktycznie na ślepo, kompletnie oczarowana ich opisem:
“Monumentalny ekstrakt OSANG inspirowany jest niezwykłym corocznym cudem przemiany krwi patrona Neapolu – Św. Januarego. To zapachowy cud wiary i miłości, perfumowana celebracja wierzeń i przesądów. […] Perfumy mroku, które powoli eksplodują w deliryczny, tajemniczy i złocisty świat. Talizman krwi, płonący magią przebudzenia. OSANG. Cud zapachowej miłości. Nieodwracalna modlitwa dla skóry.”
Mendittorosa (tłumaczenie Mood Scent Bar)
Może jestem zbyt podatna na perfumiarskie zabiegi marketingowe, ale rzeczywiście traktuję ten zapach bardziej jak talizman, niż zwykłe perfumy. Wierzę, że mnie chronią.
Jeśli kiedyś będziecie zwiedzać Neapol, koniecznie zajrzyjcie do Atelier Mendittorosa i zanurzcie się w ich świecie magicznych zapachów – Osang nie jest ich jedynym cudem!
To jeszcze nie koniec!
W tym tygodniu chciałabym tutaj poprzestać, pozostawiając Was w świecie pięknej muzyki, zapachów, a przede wszystkim neapolitańskiego księżyca. Ale to nie koniec! Jeszcze sporo włoskich wspomnień zostało, nie wspominając o całej reszcie europejskich wakacji. Mam nadzieję, że wytrzymacie trochę więcej tego zwiedzania-nie-zwiedzania. Za tydzień zrobimy przerwę, na tekst umownie “okolicznościowy”, ale potem wracamy na południe Włoch, gdzie Książę będzie się dowiadywał, co è possibile, a co non è possibile.
Czy ty też masz wrażenie, że pizza jedzona we Włoszech nie ma kalorii?
To nie wrażenie, to fakt!