
Mamusiu, to dla Ciebie, żebyś zawsze mogła wrócić do Włoch!
No cześć…
Pamiętacie te czasy, kiedy co środę pojawiał się tu nowy post? Mam nadzieję, że tak, bo szansa na ich powrót jest dość znikoma, więc powinniśmy pielęgnować wspomnienia. Ale wiecie, że ja wciąż piszę, prawda? Jakieś książki (no dobra, jedną, w zeszłym roku), jakieś felietony (tu sprawa wygląda trochę lepiej)… Po prostu nie mam jakoś weny na pisanie o życiu codziennym. Wszystkich uspokajam – a może rozczarowuję? – między mną a Księciem wszystko dobrze, nie rozwodzimy się, nie powiększamy rodziny o kolejną żonę i nadal nie dorobiliśmy się piwnicy, w której mogłabym być zamykana, chociaż może Teściowa użyczyłaby swojej, jakbym bardzo poprosiła. W sumie, w piwnicy Teściowej czasami zamykam się dobrowolnie, kiedy jesteśmy tam z wizytą – albo poćwiczyć, albo poprzeglądać kufry pakistańskich kreacji, ale nie o tym ma być ten post. Z drugiej strony, w maju mieliśmy kolejne (nowojorskie) pakistańskie wesele, o czym też mogłabym napisać, ale siadając do komputera planowałam jednak o włoskich wakacjach…
I tak będzie! Skończę się jeszcze tylko tłumaczyć (?) O ile ubiegły rok był dość korzystny, pełen fajnych podróży, pracy nad książką o Nowym Jorku, to ten daje mi w kość. Jak wiecie, jestem już człowiekiem leciwym, a co za tym idzie, posypało mi się trochę zdrowie. Jak sypie się zdrowie, sypie się też głowa, więc z moimi nastrojami bywa różnie. Zwłaszcza, jeśli dodać do tego rewolucję w pracy. W rezultacie odcięłam się od życia, uskuteczniając eskapizm wodny. Innymi słowy, zamiast wieść ciekawe, pełne przygód życie (a następnie o nim pisać), wróciłam do pływania i prawie codziennie chodzę na basen. W najbliższym czasie szykuje się trochę zmian i jest jakaś szansa, że w ich wyniku wrócę do regularnego pisania. Wprawdzie nie bloga, planowałam się raczej skupić na kolejnej książce, ale być może tu też raz na jakiś czas coś się pojawi. Zaczynając od włoskich wakacji, które oczywiście muszą mieć swój wstęp, więc zalecam uzbroić się w cierpliwość.
Czerwiec w Polsce
Zwykle przyjeżdżam do Polski na Święta i w okolicach sierpnia, żeby spędzić swoje urodziny ze Stwórcami. Niestety, w wyniku wspomnianych wcześniej komplikacji zdrowotnych, w tym roku zamiast w sierpniu, musiałam pojawić się w Polsce już pod koniec maja. I tak, dzień po ostatnim dniu (nowojorskiego) pakistańskiego wesela, wsiadłam w samolot i ruszyłam w podróż przez Ocean. Niemal prosto z lotniska (z krótkim przystankiem w domu, ale na lody w ulubionej lodziarni czasu już by nie starczyło, nawet gdyby to nie był wtorek i lodziarnia byłaby otwarta) pojechałam zresztą do lekarza. Przyznam, że liczyłam na odrobinę lepsze wiadomości, ale udało mi się nie załamać na miejscu. Niestety okazało się, że to nie koniec smutnych wieści. Powiedzieć, że początek moich polskich “wakacji” był beznadziejny, to nie powiedzieć nic. W dodatku ta pogoda… Zawsze, kiedy przyjeżdżam w sierpniu, jest chłodno, wieje i lubi popadać, słyszę, że upały to były w czerwcu. No i gdzie te upały, ja się pytam? Planowałam kilka wypadów nad jezioro, kilka dni plażowych, a tu co? Hipotermia, ot co.
Humoru nie poprawiała mi świadomość, że mój mąż, znudzony rolą Penelopy, miał się wkrótce udać w jedną z moich wymarzonych podróży – przez Singapur i Malezję na Bali. Biznesklasą, bo przecież nie spędzi tylu godzin w samolocie w klasie ekonomicznej, to dla takich sardynek jak ja. Tak, trochę miałam mu to za złe. Może nawet bardzo. Singapur i Bali były na mojej liście wymarzonych podróży od dawna, ale nawet nie śmiałam sugerować, bo przecież Książę nie lubi jak jest ciepło i wilgotno. Plaży też nie lubi. I insektów, ale to akurat zrozumiałe, zwłaszcza, że rzucają się na niego z apetytem godnym misia przebudzonego właśnie ze snu zimowego (planowałam tu jakieś bardziej erotyczne porównanie, coś w stylu: apetytem większym niż ja w noc poślubną, ale przypomniałam sobie naszą noc poślubną i to wcale nie było tak). A tu nagle okazuje się, że nie chce zostawać sam na ponad miesiąc w Nowym Jorku i chętnie dołączy do Teściowej i sióstr. Oczywiście rozumiem. Według jakiejś tam ustawy o ochronie praw mężów, mąż również ma prawo do wakacji, ale czy nie mogli lecieć na jakąś Kostarykę? Zakładałam przy okazji, że jak już poleci na to Bali, zobaczy, że tam ciepło i plaża, i insekty, to już nigdy więcej nie będzie chciał tam wrócić, a to oznacza, że ja tam nigdy nie trafię, bo z kim. Przecież nie z kolejnym mężem, za stara jestem na takie głupoty. I tak, gnijąc od deszczu i zieleniejąc z zazdrości, pocieszałam się myślą, że może uda nam się wyjechać z Mamą na włoskie wakacje.

Ty i ja
W latach 1960 do 1973 ukazywał się w Polsce miesięcznik “Ty i ja”. To właśnie na jego łamach moja będąca wtedy w podstawówce Mamusia natrafiła na pierwszą w swoim życiu wzmiankę o Portofino. Artykuł ilustrowały zdjęcia przechadzających się po tej rybackiej wiosce gwiazd, Elizabeth Taylor pod rękę z Richardem Burtonem i Alaina Delona, ówczesnej miłości mojej Mamy. Za tego Alaina Delona ręki uciąć sobie nie dam, bo magazynu odnaleźć nie mogę, a według internetu aktor był w Portofino trochę później. Ale Mama jest pewna, więc niewykluczone że był i wcześniej. Zresztą, to wszystko mało istotne, po prostu nawyk “researchowania” wszystkiego wszedł mi trochę za mocno i szukam podkładek pod wszystko, co piszę (później i tak “recenzje” zarzucają mi, że zmyślam, ale to już ich problem, który ja mogę olewać ciepłym strumieniem wiadomo-czego). Ważne jest to, że to właśnie w zapomnianym miesięczniku “Ty i ja” należy upatrywać się początku wtedy jeszcze platonicznego uczucia, jakim Mamusia zapałała do Portofino. Wydaje mi się jednak, że to jeszcze nie była miłość absolutna, bo we wczesnych latach dziewięćdziesiątych byliśmy w okolicach, konkretnie w Livorno (mam nawet upamiętniające tę wizytę zdjęcie na różowym skuterze) i nie wydaje mi się, żeby Mama sygnalizowała potrzebę udania się na wycieczkę w tamtą stronę… Chociaż może o tym myślała, ale nie było takiej możliwości? Sama niewiele z tamtego wyjazdu pamiętam, tylko tyle, że marzyłam o zestawie kredek z kredką jasnozieloną, żebym nie musiała mieszać ciemnozielonej z żółtą… Konfabuluję. Pamiętam jeszcze sztorm i parę innych rzeczy, ale nie odbiegajmy od tematu, bo nigdy tego posta nie opublikuję. W każdym razie, gdybym miała obstawiać, stwierdziłabym, że miłość do Portofino na dobre rozbuchała się w 2012 roku, kiedy Andrea Bocelli zaśpiewał tam niepowtarzalny koncert. Nie będę Wam opisywać, nagrań pełno w internecie, obejrzyjcie sobie, zrozumiecie, w czym rzecz. To naprawdę wyglądało jak bajka. Nic więc dziwnego, że malutka włoska miejscowość z miejsca wskoczyła na szczyt podróżniczych marzeń mojej Rodzicielki. Musicie jednak wiedzieć, że nad naszą rodziną wisi pewna przypadłość (wiem, że przypadłość nie jest tu prawidłowym słowem, bo przypadłości nie zwykły “wisieć” ale to ani fatum, ani klątwa, ani błogosławieństwo, takie niewiadomo co, a jakbym napisała, że wisi pewien teges, brzmiałoby to dosyć dziwnie) – podróże częściej nam się przytrafiają, niż my je de facto planujemy. Jeśli mamy gdzieś trafić, to trafimy… I tak, w 2013 roku, zamiast do Portofino, Mamusia trafiła, między innymi, do Chin.
Retrospekcja
Mamina miłość miała jednak jakąś siłę sprawczą, bo to przez nią w 2014 do Portofino trafiłam ja, z Księciem zresztą. Przygotowując się do pisania tego posta, odświeżyłam sobie zresztą wspomnienia z tamtego wypadu, Wy również możecie to zrobić (oczywiście z pewną dozą wyrozumiałości, posty pisane były dawno temu, wszyscy wiemy, jak cudownie rozwinął się od tamtego czasu mój warsztat pisarski, ogólna dojrzałość i takie tam) i nawet Was do tego zachęcam, żebyście mogli spojrzeć na wszystko z mojej perspektywy i zrozumieć pewne nawiązania, których w tym poście po prostu nie uniknę, bo nie chcę. Jeśli Wam się nie chce, oczywiście rozumiem i spieszę z dostarczeniem minimalnego kontekstu. Na początku lata 2014, kiedy byłam jeszcze bezrobotna po rzuceniu mojej pierwszej pracy, a Książę dopiero rozpoczynał wspinaczkę po szczeblach swojej błyskotliwej kariery, wybraliśmy się na miesięczne, budżetowe wakacje po Europie. Mniej więcej tydzień z tych wakacji spędziliśmy właśnie we Włoszech, kolekcjonując mandaty, jedząc gelato i odwiedzając przepiękne miejsca, w tym wymarzone Portofino. Obiecałam sobie wtedy, że kiedyś tam wrócę z Mamą, ale jakoś nigdy nie było okazji… Kiedy już wyemigrowałam do Nowego Jorku, szanse na realizację tego marzenia drastycznie spadły. Mama nie lubi upałów, przecież nie zabiorę jej do Włoch w sierpniu. I tu moje komplikacje zdrowotne miały się wreszcie do czegoś przydać! Chociaż z perspektywy czasu zastanawiam się, czy czerwiec faktycznie był pogodowo o tyle lepszy od sierpnia, zarówno jeśli chodzi o deszcz w Polsce jak i upały we Włoszech…
Bari, ale w sumie Wenecja
Wyjazd do Włoch zaczęłyśmy planować właściwie już w grudniu, kiedy lekarz zapowiedział, że będzie chciał zobaczyć mnie na kontroli pod koniec maja. Planować nieśmiało i bez konkretów, bo kiedy ma się w domu trzech psich seniorów, nie ma sensu nastawiać się zbyt mocno. Należy zaadaptować podejście “jak się uda”. Dlatego do ostatniej chwili nie wiedziałyśmy nawet, gdzie do tych Włoch będziemy jechać. Mama wspominała, że są bezpośrednie loty do Brindisi, ale w sumie to ona by tam chciała zimą, obejrzeć dekoracje w Locorotondo (zimą lotów bezpośrednich nie ma, ale to problem na grudzień), a teraz to może by jednak chciała Wenecję. Bo tak, od zawsze marzy o Wenecji. Mój mózg wszedł na wyższe obroty, zaczęłam rozważać, czy uda mi się pokazać jej wszystko – i Wenecję, i moje ukochane Jezioro Garda, i, oczywiście, Portofino. Mama jednak stanowczo odmówiła wynajmowania samochodu (w sumie, biorąc pod uwagę wszystkie moje poprzednie włoskie doświadczenia w tym temacie, całkiem słusznie), a ja z żalem wykreśliłam z listy Gardę. Studiując mapy, połączenia lotnicze i kolejowe, stworzyłam najoptymalniejszy możliwy plan. Miałyśmy polecieć z Gdańska do Wenecji, stamtąd pojechać pociągiem do Florencji (której nie lubię, ale Mamusia stwierdziła, że skoro i tak tam będziemy, to ona by chciała zobaczyć), z Florencji przez Pisę na Wybrzeże Liguryjskie i wracać do Polski przez Mediolan. Wyjeżdżając z Polski, zarezerwowane miałyśmy jedynie bilety lotnicze i hotel w Wenecji, co miało nam zapewnić pewną elastyczność, w razie, gdybyśmy chciały ten plan modyfikować…

Serenissima
Kiedy zwierzałyśmy się z naszych planów podróżniczych znajomym, słyszałyśmy, że teraz to naprawdę nie warto lecieć do Wenecji. Moi książkowi nowojorscy przyjaciele, Tadeusz i Rafał, którzy wybrali się w prawie identyczną podróż krótko przed nami, nazwali Wenecję turystycznym piekłem. Inna znajoma, która również dopiero co odwiedziła “Najjaśniejszą”, powiedziała, że ludzie tam się “mechacą”. Nie brzmiało to dobrze. Z poprzedniej wizyty w Wenecji pamiętałam widmową scenerię po zmroku, sklep z piękną biżuterią, vaporetto, Burano, drinki na opustoszałym placyku i rozplaskane stopy moczone pod miejskimi wodopojami dla chwili złudnej ulgi. Nie pamiętałam tłumów, przeciskania się między ludźmi w wąskich uliczkach i czekania w kolejce na stolik w restauracji. Nie wiedziałam, czy się w tej nowej weneckiej rzeczywistości odnajdę. Postanowiłam jednak nie nastawiać się negatywnie. I słusznie!
Podczas naszej pamiętnej eurowyprawy w 2014 wynajmowaliśmy pokój w Mestre. Głównie ze względu na samochód, ale też z uwagi na ograniczony budżet. Tym razem zdecydowałam się na hotel w samej Wenecji, ale nie w ścisłym centrum. Była to decyzja strategiczna – dzięki niej nie musiałam z obłędem w oczach biegać po niezliczonych schodkach i mostkach z walizką w jednej ręce i telefonem z włączoną nawigacją w drugiej. To była najlepsza możliwa decyzja. Nasz hotel, chociaż oddalony zaledwie kilka minut od stacji autobusów i pociągów, otaczały kompletnie wyludnione uliczki. Zamiast sklepów z chińskimi pamiątkami, tuż obok miałyśmy ni to kiosk, ni to ciucholand z nowojorskimi bejsbolówkami i zarządzany przez lekko antypatycznego kota sklep z przepiękną ceramiką (Margherita Rossetto). Mogłyśmy w spokoju wałęsać się sennymi uliczkami Dorsoduro, wciąż mając upiornie zatłoczone Cannaregio na wyciągnięcie ręki. Krótko po dotarciu do hotelu, wzięciu odświeżającego prysznica, Mamusia zażyczyła sobie iść na Plan św. Marka, żeby… mieć już to z głowy. Bo jak w weekend przyjadą te straszne tłumy, to nie będziemy miały szansy. Bzdura! Podczas całego pobytu w mieście byłyśmy tam jeszcze wielokrotnie, o różnych porach i ani razu nie było tak, jak straszyli! Trochę gęsto było w okolicach i na samym Moście Rialto, ale już na Ponte dell’Accademia bez problemu znalazłyśmy przestrzeń do odtworzenia ujęć sprzed ponad dekady. (Zjadłyśmy też pierwsze gelato tego wyjazdu, ale nie spełniły naszych wygórowanych wymagań. Zresztą… na lodowe opowieści jeszcze przyjdzie czas!)
Historyczne wydarzenie (utrwalam dla cudzych potomnych)
Kiedy wróciłyśmy w okolice hotelu, nadszedł czas rozejrzeć się za kolacją. Spaczona przez mojego męża, zamiast po prostu przejść się po okolicy i wybrać fajnie uśmiechające się do nas miejsce, rozpoczęłam internetowy research. Wybrałam restaurację z odpowiednią liczbą pozytywnych recenzji. O ile nie urwała nam żadnych części ciała (negatywnie-dosłownie na szczęście również nie), stała się miejscem historycznego wydarzenia. Moja Mama, która alkoholu nie pije od zawsze, bo nie lubi (wyjątek robi dla symbolicznego łyka szampana na specjalne okazje), stwierdziła, że spróbuje mojego spritza (ja sama również od dłuższego czasu piję z wyjątkowym umiarem, bo wiecie, na starość okazuje się, że to jednak niewarte skutków ubocznych i nie mówię tylko o szumie białych mew, tylko o ogólnej awarii organizmu na następny dzień, ALE we włoskich upałach taki aperol to jest wręcz lekarstwo, dla ciała i duszy) i… zasmakował jej na tyle, że nie tylko zamawiała go do końca włoskich wakacji, ale jeszcze po powrocie do domu zakupiła sobie potrzebne ingrediencje i przenosi się za ich pomocą mentalnie do Włoch. Tylko badania przeprowadzone w następnych dniach potwierdziły, że musi być to aperol. Żaden select, ani tym bardziej campari. Limoncello również się nie sprawdza.

Caffè Florian
Przygotowując się do włoskich wakacji, oprócz nerwowego wertowania podręcznika do włoskiego i notatek z czasów uniwersyteckich (nie na wiele się to zdało, ale próbowałam), czytałam książkę o Włochach Północnych wydaną przez moje wydawnictwo. W rozdziale o Wenecji moją uwagę przykuła przede wszystkim wzmianka o najstarszej włoskiej kawiarni, Caffè Florian. Rozważałyśmy zjedzenie tam śniadania, ale słynne floriańskie śniadanie Casanovy nie zrobiło na nas dobrego wrażenia. Dlatego postanowiłyśmy złapać coś w Dorsoduro, a do “Floriana” pójść na lodowy deser. Sama kawiarnia zdecydowanie robi wrażenie. Wystrój zilustruję, za jedną z moich ulubionych książek/ekranizacji, przyrównując go do toalety niemiłościwie nam panującego POTUSa, ale umówmy się, do Wenecji przepych akurat pasuje. I całkiem fajnie je się lody w towarzystwie tych wszystkich złocistości i akompaniamencie pięknej muzyki na żywo. Przy okazji odkryłyśmy z Mamą naszą kolejną wakacyjną miłość, mianowicie shakerato. Cudowna sprawa. Byłyśmy też świadkami szerokiego spektrum bardzo interesujących scen. Od klasycznych przedstawień w wykonaniu influencerek, aż po podejrzane zachowanie zmyślnego biznesmena, który kradł rachunki innych gości, zapewne celem “korzystniejszego” rozliczenia się z pracodawcą – tak się, Moi Drodzy, dorabia fortuny! Zdecydowanie polecam ów przybytek, za wystrój i program rozrywkowo-artystyczny. Lody przeciętne, ale któż by się tym przejmował.
Posilone lodami i wcześniejszym śniadaniem, postanowiłyśmy pójść w mniej popularne rejony Wenecji. Od Palazzo Ducale ruszyłyśmy nabrzeżem w kierunku Giardini della Biennale, na którego skraju przysiadłyśmy na chwilę na orzeźwiający aperol z obowiązkowo serwowanymi do niego chipsami. Nieznośny upał lekko mitygowała bryza znad migoczącej wody, a my chyba wreszcie poczułyśmy, że jesteśmy na wakacjach. Nic nie musiałyśmy, wszystko mogłyśmy. Mama przystała na mój plan zapuszczenia się w głąb wyspy, mimo że niosło to ze sobą ryzyko znacznego wydłużenia trasy powrotnej. Na szczęście, Wenecja doceniła naszą odwagę i wynagrodziła nam to na wiele pięknych sposobów.
Kierując się trochę na oślep, intuicyjnie, w głąb wyspy, a trochę zerkając jednak na mapę w telefonie, żeby mieć pewność, że gdzieś, kiedyś trafimy na jakiś most i nie będziemy musiały cofać się do punktu wyjścia, lawirowałyśmy wśród rozgrzanych słońcem uliczek, ozdobionych gdzieniegdzie suszącym się na rozpiętych między budynkami linkach praniem. Ta część miasta sprawiała wrażenie całkowicie wymarłej, jeśli nie liczyć niespodziewanego zgromadzenia osób w wieczorowych kreacjach, tłoczących się przed niczym niewyróżniającą się kamienicą. Część z nich dopiero przybywała na miejsce w prywatnych łódkach. Przez chwilę pozwoliłam sobie uciec wyobraźnią do innego życia. Do świata, w którym Wenecja byłaby moim domem, w którym w upalne popołudnie zakładałabym ciężką wieczorową sukienkę i zamiast do samochodu, wsiadała do zacumowanej pod domem łodzi, gotowa ruszyć na… wesele? Obiad urodzinowy kogoś z rodziny? Może jakieś firmowe przyjęcie? Jakie to uczucie, urodzić się i mieszkać w mieście bez samochodów, mieście, których dla innych jest dziwacznym połączeniem instagramowego parku rozrywki, atrakcją turystyczną, a trochę skansenem, zamkniętym w szklanej kuli światem, który już umarł, ale jeszcze nie przyjął tego do wiadomości?
Pierwszych po dłuższym czasie turystów zobaczyłyśmy dopiero, kiedy doszłyśmy do strzeżonego przez gigantyczne lwy Arsenału. Za nim zrobiło się jeszcze “ludniej”, na ulicach pojawiły się też sklepy z pamiątkami i restauracje. W jednej z nich, w Trattoria da Denis, zjadłyśmy chyba najwybitniejszy lunch weneckiej części naszej podróży. Nad grillowanymi kalmarami zadecydowałyśmy, że pójdziemy później w stronę hotelu, trochę odpocząć, chyba że po drodze uśmiechnie się do nas jakaś gondola…

Gondola, Marco Polo, i wysoka woda
Od momentu, kiedy zdecydowałyśmy, że pojedziemy do Wenecji, moja Mamusia zaczęła sobie wizualizować przejażdżkę gondolą. Trochę mnie zdziwiła, bo mnie samej nigdy do tej atrakcji nie ciągnęło, ale jak spełniać marzenia, to po całości. I chociaż widok zakorkowanych kanałów w umownym centrum Wenecji mógł działać odstraszająco, już poprzedniego dnia przekonałyśmy się, że wystarczy zboczyć odrobinę z tras “przelotowych”, można trafić na gondole przycumowane przy znacznie spokojniejszych kanałach. Krótko po opuszczeniu restauracji trafiłyśmy właśnie na takie miejsce, do tego nasz gondolier okazał się wyjątkowo sympatyczny. Pomógł mojej Mamie wsiąść (i później, co niemniej ważne, zsiąść!) na ponad pięćdziesięcioletnią gondolę, którą odziedziczył po swoim ojcu, który podobnie, jak wcześniej dziadek, również był weneckim gondolierem. Chętnie rozmawiał ze mną o produkcji gondoli i o konserwacji zabytków, wyrozumiale patrzył na moje instagramowe wygibasy, za które zresztą z góry go przeprosiłam – zaznaczył jedynie, że jeśli wpadnę do kanału, opłata wzrośnie. Zapewniłam, że takowych planów nie mam, szanujmy się. Później wskazywał nam interesujące miejsca, w tym kościół, w którym miał znajdować się grobowiec Marco Polo (musiałam wielokrotnie zapewniać, że wiem, kim był Marco Polo i że to nie “ten sam, którego imię nosi plac, bo tamten był świętym – zabawne i trochę druzgocące, jeśli pomyśleć, skąd wzięła się mu potrzeba uściślania tej kwestii), a także wyjątkową księgarnię, którą czasami zalewają wody kanału.
Oczywiście prosto z gondoli, zamiast do hotelu, pognałyśmy spotkać się z nieświętym Marco Polo. Na miejscu okazało się, że zwłok nie ma, to znaczy właściwie to prawie na pewno są, ale nikt nie wie gdzie, bo zapodziały się w trakcie jakiejś renowacji. W kategorii wielkich podróżników, więcej szczęścia miałam z Ibn Battutą, ale nie szkodzi, bo zamiast tego w kościele trafiłyśmy na ciekawą wystawę sztuki i trochę się ochłodziłyśmy. Natomiast Libreria Acqua Alta naprawdę mnie zaskoczyła. Nie jestem pewna, czego się spodziewałam, chyba małego, klimatycznego i trochę mrocznego antykwariatu, tymczasem Acqua Alta jest po prostu szalenie kolorową atrakcją turystyczną, w dodatku otwartą relatywnie niedawno (pamiętajcie, że pisze to kobieta w wieku uznawanym już za średni), bo w 2004 roku. Ledwo widoczna od strony kanału, od lądu Acqua Alta wita nas banerem informującym, że jest to najpiękniejsza księgarnia świata. Polemizowałabym. Ale ciekawa jest na pewno! Zaraz za drzwiami, naszym oczom ukazała się ogromna, wypełniona książkami gondola. Zresztą, to nie jedyne nietypowe “regały” w tym przybytku. Książki wypełniają tu również stare łodzie, a nawet wanny. Na tyłach księgarni znajdują się dwa wyjścia – jedno, teoretycznie ewakuacyjne, bezpośrednio na poziom kanału. Przycumowano przy nim starą, przeciekającą gondolę, w której można robić sobie zdjęcia. Drugie prowadzi na taras ze schodami zbudowanymi ze starych, zniszczonych wodą książek. Bo, jak sama nazwa księgarni wskazuje, księgarnie zalewa czasami “wysoka woda”. Książki zamieszkujące gondolę, łodzie i wannę zwykle wychodzą z tego bez uszczerbku, chyba że wysoka woda jest wyższa niż zwykle, jak wydarzyło się na przykład w 2019 roku. Paradoksalnie to właśnie wątpliwy romantyzm podtopień i struktury zbudowane ze zniszczonych woluminów decydują o atrakcyjności tego miejsca. Ja sama, wpatrując się w regały wypełnione książkami w różnych językach, pomyślałam, że miło byłoby, gdyby moja dotychczasowa twórczość została kiedyś przetłumaczona na dowolny z reprezentowanych na półkach języków i trafiła do tego wyjątkowego miejsca. A tak… chyba będę musiała w końcu napisać to arcydzieło po angielsku, które od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie. Ten drugi (względnie pierwszy pełen) dzień w Wenecji utwierdził mnie w przekonaniu, że najciekawsze odkrywa się wtedy, kiedy pozwala się miastom prowadzić nas tam, gdzie chcą. Dzięki temu trafia się dokładnie tam, gdzie trzeba.
Baloniki i Cannaregio
Pierwszy raz Burano odwiedziłam przypadkiem, podczas wspominanych w tym poście co chwilę wakacji z Księciem. Nie słyszeliśmy wcześniej o tej wyspie, ale uczynny pan kioskarz, który sprzedawał nam bilety i radził, kiedy dokładnie mój chłopak ma mnie całować na vaporetto, powiedział, że powinniśmy wykorzystać okazję i popłynąć na jedną z wysp. Najlepiej na Burano. Nie, nie Murano, Burano będzie lepsze. Posłuchaliśmy. Wysepka była mała, senna i niemal całkowicie wyludniona. Zapamiętałam z niej kolorowe domki i niewiele poza tym. Stwierdziłam jednak, że Mamusia kolorowe domki doceni, a przy okazji porozglądamy się za balonikami, jak nie znajdziemy ich na Burano, to w drodze powrotnej zatrzymamy się na Murano i tam na pewno będą!
O co chodzi z balonikami? Pierwszego, czy drugiego dnia trafiłyśmy przypadkiem na sklep ze szkłem, jakich w Wenecji oczywiście nie brakuje, ale w tym konkretnym w oknie wystawowym wisiały dziesiątki kolorowych, szklanych baloników. Mama zapragnęła ich natychmiast, bo przecież nie ma to jak podróżować pociągiem przez Włochy ze szklanymi balonami w walizce. Nie wspominając o bezpiecznym przetransportowaniu ich samolotem do Polski… Ustaliłyśmy, że nie kupimy ich od razu, rozejrzymy się jeszcze po innych sklepach, może znajdziemy jeszcze ładniejsze. Do tego mogłyśmy zawsze wrócić, zapamiętałyśmy jego lokalizację dzięki pobliskiej perfumerii Merchant of Venice (perfumy również znalazły się na liście życzeń, na szczęście okazało się, że w przeciwieństwie do baloników, są dostępne w Polsce). Jak na złość, szklane balony widziałyśmy tylko w jednym innym sklepie, w dodatku były brzydsze. Tym bardziej wyprawa na Burano i ewentualnie Murano miała sens!
Dlatego, trzeciego dnia rano ruszyłyśmy przez Cannaregio w stronę Fondamente Nove. Kontrast między spokojnymi uliczkami Santa Croce, w której mieścił się nasz hotel a gwarnym, tłocznym Cannaregio nieco nas ogłuszył. Tutaj ludzie faktycznie mogli się mechacić. Moje plany spontanicznego znalezienia przytulnej kawiarni ze śniadaniem spełzły na niczym, a właściwie na niezbyt dobrym omlecie w obskurnym barku. W dodatku, jak na złość, nie byłam w stanie wypatrzyć żadnego kiosku (a właściwie papierosiarni, tabaccai ed edicole), w którym mogłybyśmy zaopatrzyć się w bilety dobowe. Kiedy dotarłyśmy do przystani promowej, nie znalazłam przy niej również biletomatu, a czas odpłynięcia promu nieuchronnie się zbliżał. Wygooglowałam najbliższy kiosk, postawiłam Mamę w cieniu i pobiegłam. Tak. Pobiegłam. Ja i moja złamana stopa. I to nie jest post sponsorowany, ale dziękuję firmie HOKA. Kiedy piszą “leć, człowieku, leć”, to wiedzą, co robią. Pan w kiosku najpierw się przestraszył angielskiego, potem, jak już się dowiedział, że możemy od biedy po włosku, powiedział, że nie, on akurat biletów nie sprzedaje, ale NA PEWNO są biletomaty przy przystani. Stopa i ja pobiegłyśmy z powrotem. W biegu uspokoiłam Mamę, że na pewno wsiądziemy na prom i na pewno będzie miała miejsce siedzące (czekający tłum aktywował jej odziedziczony po Dziadku pesymizm) i poleciałam, człowieku, poleciałam dalej wzdłuż nabrzeża, gdzie w końcu znalazłam upragniony automat z biletami. Na pięć minut przed odpłynięciem promu, zajęłyśmy miejsca w rządzącej się dziwnymi prawami kolejce. Miałyśmy miejsca siedzące.

Burano
Kiedy wysiadłyśmy z promu, przez chwilę ogarnęła mnie fala dezorientacji. Jeśli czytają mnie bardzo młodzi Czytelnicy, w co wątpię, ale przez chwilę poudawajmy, że tak jest, żebym mogła poczuć się jak dinozaur, którym w sumie już prawie jestem, to chciałabym powiedzieć, że istniał kiedyś świat przed instagramem. O tiktoku nie wspominając. I chociaż instagram został oficjalnie odpalony w 2010 roku, kiedy trzy lata później pod przymusem koleżanki z pracy założyłam swoje pierwsze, prywatne konto, platforma wciąż nie przypominała tej dzisiejszej. I nie mówię o tym, że nie było rolek. Po prostu, instagram pełnił zupełnie inną funkcję. Tam naprawdę wstawiało się zdjęcia dla znajomych i, może nawet bardziej, dla siebie. Często kiepskiej jakości (w końcu nie zmieniła się tylko platforma, ale też możliwości techniczne aparatów w telefonach), robione ot tak, spontanicznie, dla upamiętnienia chwili. Nikt nie martwił się tym, czy siatka jest spójna, nie pajacował z całą produkcją zdjęć z podróży i nie marzył o zrobieniu kariery przez konsekwentne wrzucanie zdjęć wszystkiego, od pampersów po proszki do prania z tagowaniem producentów. Ot, trafił się ładny zachód słońca, smaczne danie w restauracji, albo, jak w przypadku moich pierwszych postów, słodkie kocię imieniem Skarpetek zamordowało roślinkę i zrobiło sobie w doniczce legowisko. Nie podróżowało się po tzw. kontent. I nie, wbrew pozorom nie oceniam. Chodzi mi jedynie o to, że kiedy w 2014 roku odwiedzałam Burano po raz pierwszy (jeśli komuś przeszkadza pozorna wtórność tego stwierdzenia, to wyobraźcie sobie, że jestem aspirującym Margielą literatury – a jeśli nie rozumiecie, co mam przez to na myśli, to nie czepiajcie się wtórności), walory estetyczne (a właściwie fotogeniczność) potencjalnych miejsc do odwiedzenia miały mniejszą wartość jako czynnik decyzyjny. Prościej? Burano świeciło wtedy pustkami, poza sklepami z lokalnymi wyrobami, infrastruktura turystyczna pozostawiała trochę do życzenia i było ślicznie, ale jakoś tak sennie. W sumie już patrząc na wypełnione vaporetto mogłam się spodziewać pewnych zmian, ale mimo wszystko, to, co zobaczyłam na miejscu, odrobinę mnie zaskoczyło. Uliczki Burano zalał tłum godny nowojorskich ulic w szczycie sezonu turystycznego. Na szczęście był to tłum bardzo zbity, trzymający się dwóch umownie głównych ulic wyspy.
Wyspę obeszłyśmy dosyć uczciwie, zapuszczając się w nieomal każdy zakamarek. Mama zjadła wybitne lody (później uznała je za najlepsze z całego włoskiego wyjazdu) w In Piazzetta przy Piazza Baldassarre Galuppi (przy tym samym placu jest zresztą inna lodziarnia, taka bardziej INSTAGRAMOWA, również z dobrymi lodami, ale bez miejsc siedzących), później musiałyśmy te lody przetrawić, bo lunch również planowałam na wyspie, konkretnie w Ai Banky – które oferowało różne cudowności z owoców morza. Jak wiadomo, najlepszym sposobem na trawienie są zakupy. Te poczyniłyśmy (inter alia) w niesamowitym małym sklepiku, do którego Mamę zwabiły wystawione na zewnątrz kolorowe szklane rybki przyczepione żyłkami do szklanych bąbelków unoszących się na powierzchni okrągłego akwarium. Zamiast rybki kupiła wprawdzie meduzę, ale ja w środku dałam się sprzedawcy wciągnąć w pogawędkę na temat ręcznej produkcji masek weneckich z papier-mâché – te dostępne w sklepie robiła jego siostra – i związanej z nimi historii, w tym lekarzy i ich charakterystycznych “ptasich” masek, które miały chronić noszących przez morowym powietrzem. Pan się tak rozgadał, że nie byłyśmy pewne, czy uda nam się uciec, ale fajnie było przyjrzeć się z bliska prawdziwym maskom weneckim, nie tym produkowanym masowo na innym kontynencie.
Po lunchu przyszedł czas na kolejne (i wcale nie ostatnie tego dnia!) lody i powolny powrót na prom, który miał nas zabrać na Murano, bo meduza, nawet z bąbelkiem, to nie baloniki, a miały być baloniki. Chociaż czasu miałyśmy stosunkowo mało, wszystkie sklepy miały się zamknąć w ciągu najbliższej godziny, baloniki idealne znalazłyśmy już na samym początku, blisko przystani promowej. Piękne, przezroczyste, z tęczowym połyskiem, jak bańki mydlane zastygłe w nieskończoności (wprawdzie ta nieskończoność była taka trochę życzeniowa, uzależniona od wielu czynników, związanych głównie z pakowaniem i transportem, ale już Wam zdradzę, bo może macie taką nerwicę natręctw jak ja i musicie wiedzieć już, teraz! – przeżyły). Musiałyśmy się oczywiście upewnić, że w kolejnych sklepach nie ma “idealniejszych”. Nie było, więc szybko, żeby nam sklepu nie zamknęli przed czasem, wróciłyśmy po te idealne wystarczająco i dopiero potem poszłyśmy na kolejne tego dnia lody…Potem był prom, błyskawiczna regeneracja w hotelu i Wenecja nocą, po raz ostatni podczas tego wyjazdu…
Cicchetti i pomidor
Uparłam się, całkowicie kretyńsko, że ostatniego wieczoru w Wenecji życzę sobie zjeść cicchetti. Czyli, nie spalcie mnie za to porównianie na stosie, weneckie tapas. Dlaczego kretyńsko? Gdyż najlepsze miejsce z cicchetti znajdowało się blisko naszego hotelu i paradoksalnie wieczorem było już zamknięte. Wiadomo, wino i przekąski to się jada na śniadanie na kacu, a nie nocą… W poszukiwaniu cicchetti, które z niezrozumiałych dla mnie względów nagle zniknęły ze wszystkich miejsc, w których wcześniej na każdym kroku je widziałam, wzgardziłam wyjątkowo urokliwą restauracją z przesympatycznie wyglądającymi, starszymi kelnerami i ganiałam w coraz większym amoku ku wyraźnej irytacji mojej Mamy. Wreszcie trafiłyśmy do miejsca z absolutnie obłędnymi przekąskami, spritzem (chyba właśnie tam odkryłyśmy, że Mamusia akceptuje tylko aperol) i barmanem, który oszalał na punkcie moich perfum.
I tu będzie dygresja, od razu zaznaczam, że sponsorowana jedynie sympatią i uwielbieniem dla nosowego talentu. Do Włoch pojechałam z Panem Pomidorem od polskiego perfumiarza Bogdana Wójcika (Perfume Craft). Perfumy pachną po prostu jak pomidor z krzaka. W słoneczne popołudnie na działce. No cudnie pachną. Tak cudnie, że moja przyjaciółka Mariana (możecie kojarzyć z postów o Kalifornii), dostała na ich punkcie obsesji i kiedy dowiedziała się, że nie są już produkowane z uwagi na brak absolutu, zaczęła zachęcać mnie do wysyłania gróźb karalnych. Tak daleko się nie posunęłam, ale jej determinacja musiała się panu Bogdanowi przyśnić i to w wielce niesympatyczny sposób, bo absolut się znalazł, zapasy zostały uzupełnione i Pan Pomidor, zamiast stać na Ołtarzu Perfum Oszczędzanych (próbowałam wygooglować, jakby to było po łacinie, wyszło Ara Unguentorum Servatorum, ale w drugą stronę tłumaczy się jako Ołtarz Maści Zbawiciela, więc zostańmy przy wersji polskiej), załapał się na wakacje. I zaczął podrywać włoskich barmanów. Wspominam o tym jedynie po to, żeby udowodnić, że naprawdę nie ma obowiązku, żeby wszystkie kobiety pachniały białymi kwiatami (nie żeby dobre jaśminowe były złe!), albo owockami. Poszerzajcie zapachowe horyzonty, błagam Was!

Ciao, bella, ciao!
Plan na ostatni poranek wenecki był prosty. Zjeść śniadanie (znowu średnie, nie miałyśmy coś szczęścia do śniadań, ale za to kelner bardzo stereotypowo włoski, wiecie, z tych, co do kawy dodają kilo komplementów i wszyscy wiemy, że to głupi bajer, ale i tak jest miło), znaleźć skrzynkę pocztową i weneckie cannoli o smaku cytrynowym. A jak coś jest proste, to wiadomo, że będzie trzeba się nachodzić. Cannoli były wszędzie, w końcu to Wenecja, ale o cytrynowych nikt nie słyszał. Mama jadła w takiej gdyńskiej restauracji, na którą jesteśmy chwilowo-na-dłużej obrażone i bardzo jej smakowały, założyła, że w Wenecji naje się ich do woli. Otóż nie. Ale o tym zaraz. Wróćmy jeszcze do skrzynki. Nie wiem, czy zauważyliście, ale w wielu turystycznych miastach pojawiły się alternatywy do tradycyjnej poczty. Pierwszy raz spotkałam się z nimi w Madrycie. Wszystkie kioski dumnie ogłaszają, że sprzedają znaczki, kupuje się taki znaczek, okazuje się, że to nie lokalna poczta, tylko jakieś nowoczesne wymysły i później chodzi się po całym mieście, szukając skrzynki. Chyba pół godziny wyszukiwałam adresów skrzynek w Wenecji, kopiowałam je do notatnika i wklejałam w mapy. Tej najbliżej naszego hotelu po prostu nie było, przynajmniej tak nam się wydawało, a wokół kolejnej krążyłam przez dziesięć minut, szukając adresu. W końcu weszłam do jednego ze sklepów i spytałam o konkretny numer ulicy. Pan nie miał pojęcia. – Zapytaj go o te skrzynki po prostu, może wie – wysyczała Mamusia. Zapytałam. Pan spojrzał zdziwiony na mnie, na pokazywany przeze mnie znaczek na kartce i spytał, czemu nie możemy wysłać u niego, patrząc wymownie w kąt sklepu, gdzie, a jakże, stała cholerna skrzyneczka. No i super. Satysfakcja ogromna. Przynajmniej do momentu, kiedy później nie weszłyśmy do hotelu po nasze bagaże i nie zobaczyłyśmy na recepcji bliźniaczki skrzyneczki. MIAŁYŚMY JĄ W HOTELU. To całe pajacowanie było kompletnie zbędne. Ale to było już po cannoli, więc chwilę mogłam jeszcze świętować triumf.
No właśnie. Cannoli. Jak się domyślacie, cytrynowego nie było, to jakiś polski wymysł chyba, za to znalazłam cukiernię, która rzekomo sprzedawała najlepsze cannoli w całym mieście. Nie spieszyło nam się specjalnie, więc po znalezieniu paskudnej skrzyneczki, ruszyłyśmy w jej kierunku. Na miejscu zamówiłyśmy przy ladzie jedno cannoli i dwa shakerato, według mnie najlepsze podczas tego wyjazdu. Serio. Coś cudownego! I za to wszystko zapłaciłyśmy chyba pięć euro. Kilka razy upewniałam się, czy na pewno pani przy kasie wszystko policzyła (we Florianie jedno shakerato kosztuje około dwudziestu euro, jeśli dobrze pamiętam, na pewno kilkanaście), aż wreszcie pani się trochę zirytowała, a trochę sprawiała wrażenie rozbawionej i spytała, czy za tanio. ZDECYDOWANIE ZA TANIO – wykrzyknęłyśmy unisono z Mamą. Co ten Nowy Jork robi z ludźmi…
Potem pozostało już tylko zabrać bagaże (nie dając się przy tym wyprowadzić z równowagi tej paskudnej skrzynce), przenieść walizkę przez most i trafić do dobrego pociągu… Żegnałyśmy piękną Wenecję i jechałyśmy do niezbyt lubianej przeze mnie Florencji. Ale o kolejnej części naszych włoskich wakacji opowiem Wam dopiero następnym razem, bo przedłużona abstynencja grafomańska sprawiła, że zdecydowanie za bardzo się rozpisałam.