Szczerze myślałam, że zanim siądę do pisania tego posta, na blogu już od dawna będzie opublikowana druga część Włoskich wakacji. Ale myśleć to ja sobie mogę, podobno myślenie ma przyszłość, a ja jednak muszę skupić się na teraźniejszości. Dlatego nadszedł czas na opowieść o zmianach. O rewolucji. Na szczęście takiej, która obyła się bez dekapitacji (aczkolwiek kilka razy było blisko), chociaż i tak obfitowała w przygody i nagłe zwroty akcji. Jak już pisałam w poprzednim poście, ten rok nie jest dla mnie najłatwiejszy. Zaczęło się źle dziać już w grudniu, kolejne miesiące były intensywne i to niekoniecznie w fajny sposób, a lipiec i sierpień przyniosły dwie ogromne zmiany: wypowiedzenie (powiedzmy… czy wypowiedzenie bez okresu wypowiedzenia to wciąż wypowiedzenie?) i przeprowadzkę. Mam nadzieję, że to był punkt zwrotny i od teraz będzie tylko lepiej. A dzisiaj opowiem Wam o tym jak i dlaczego rzuciłam pracę oraz uraczę bardzo długą historią o przeprowadzce. Szykujcie kubki z napojami, bo ten post krótki nie będzie. [Albo nie. W trakcie pisania zmieniłam zdanie. To też będzie post dwuczęściowy, ale zacznę publikować dopiero, jak napiszę obie części, żebyście nie musieli czekać na kontynuację. Zaczniemy od pracy. Kubki z napojami i tak Wam się przydadzą. A. I wyjątkowo będzie to post bez ilustracji, jesteście już duzi, nie potrzebujecie książeczek z obrazkami, a nie bardzo wiem, jakimi zdjęciami mogłabym poniższy tekst zilustrować, zwłaszcza, że gdzieś mi zaginęło to jedno, wyjątkowe, które kiedyś zrobiła mi Helen, jak podczas spotkania pokazywałam do zakrytej kamerki podwójny znak pokoju. Wrzucam tylko poniższe zdjęcie, tzw. wyróżniające, ilustrujące, jak to moja przyjaciółka ładnie nazwała, funemployment.]

Dobre złego początki
Kiedy przyjechałam do Nowego Jorku, znalezienie pracy okazało się trudniejsze niż przypuszczałam. Na pewno przyczyniło się to do mojego złego samopoczucia, które towarzyszyło mi od początku nowojorskiej przygody. Ale potem przyszła pandemia, ja się trochę uspokoiłam i zaczęłam traktować bezrobocie jako prezent od losu, który pozwolił mi ruszyć za marzeniami o pisaniu. Kiedy dostałam na LinkedIn propozycję pracy dla Google, nie rzuciłam się na nią jak wygłodniała lwica, przyjęłam ją na chłodno, zakładając nawet, że jak mi się nie spodoba, po jakimś czasie się po prostu zwolnię. Szybko jednak okazało się, że praca, choć nie zapewni mi możliwości realizacji jakichś tam wydumanych ambicji zawodowych, niesie ze sobą szereg innych korzyści. Pomijając już regularne wypłaty (nie oszukujmy się, w moim wieku pracuje się głównie dla pieniędzy, nie dla młodzieńczych ideałów), trafiłam na naprawdę spoko ludzi. Najpierw w polskim zespole, później, po awansie, w międzynarodowym teamie prawdziwych cudaków. Tam zresztą poznałam Helen i Marianę, z którymi zaprzyjaźniłam się tak prawdziwie – nie tylko na czas wspólnej korpo-niedoli. W dodatku praca była na tyle elastyczna, że umożliwiała mi regularne wizyty w Polsce i jeszcze dodatkowo normalne wakacje. Było mi po prostu dobrze. Do czasu.
Pierwszym dużym (bo małe, typu więcej obowiązków, ta sama płaca były już wcześniej) sygnałem alarmowym były nagłe cięcia w budżecie, które sprawiły, że pewnego pięknie zapowiadającego się dnia, dostaliśmy maile z zaproszeniem na spotkanie. Nie wszyscy na to samo. Na moim spotkaniu dowiedzieliśmy się, że nasza grupa jest bezpieczna. Na drugim, na które zaproszono pozostałe dwie trzecie pracowników, ludzie dowiedzieli się, że za trzy miesiące zostaną bez pracy. Miło, że dostali te trzy miesiące, ale możecie sobie wyobrazić, jak wpłynęło to na atmosferę w firmie. Trochę tak, jakbyśmy trafili do umieralni, wiedząc, że ponad połowa naszych znajomych niedługo odejdzie i nic nie możemy z tym zrobić. Na spotkaniach ludzie autentycznie płakali. W całej mojej karierze zawodowej nigdy nie spotkałam się z tak drastycznym cięciem. Team zombie poddał się kompletnie, morale spadło do piwnicy i rzuciło się zdzierać parkiety z podłogi celem dokopania się do środka ziemi, a team ocaleńców zaczął się zastanawiać, kiedy dosięgnie nas to samo. Żeby było ciekawiej (chciałam napisać “zabawniej”, ale nawet z perspektywy czasu nie ma w tym nic śmiesznego), krótko przed tą zmasowaną defenestracją (mówiłam, że nie będzie dekapitacji, defenestracja to inna para kaloszy) ktoś mądry stwierdził, że połączą nas (zespół QA, powiedzmy taka kontrola jakości) z zespołem szkoleniowym, żebyśmy uczyli się od siebie i wspólnie stali na straży najwyższego wskaźnika jakości projektu. Czy jakoś tak.
Już wtedy trochę się zirytowałam, bo co jak co, ale uczyć to ja za bardzo nie lubię i bardzo odpowiadało mi stanowisko, na którym mogłam być tak grumpy, jak tylko chciałam i nie musiałam eksponować swojej antyspołecznej facjaty na ponadstuosobowym forum. Nagle miałam prowadzić prezentacje dla całego projektu – no nie na to się pisałam. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że podczas owej widowiskowej defenestracji w teamie ocaleńców została tylko jedna osoba ze szkoleniowców. Dawny team QA miał w pełni przejąć obowiązki szkoleniowe, równolegle wykonując kontrolę jakości. Mało? No to wyobrażajcie sobie dalej, na przykład, że do kontrolowanych przez nas języków (angielski plus język ojczysty) każdej osobie dorzucili jeszcze po dwa, te pozostałe po zombiakach. Ja dostałam turecki i rosyjski i wynegocjowałam wymianę rosyjskiego na japoński (po czym okazało się, że objętość japońskiego jest kilkukrotnie większa niż innych języków, więc wyszłam na tym, jak Zabłocki na mydle). Ale to wszystko było spoko, naprawdę! To znaczy obowiązkową częścią każdego spotkania w zespole stała się krótka (lub nie) sesja narzekania na system, ale nadal uważaliśmy, że warto. Wprawdzie od początku istnienia projektu jakość pracy zmieniła się kolosalnie – najpierw zabrali nam dodatkową płacę weekendową i darmowe lunche, potem świąteczne prezenty (Google swag, ale zawsze), wprowadzili dodatkowe obostrzenia dla pracy zagranicznej, podwoili target, ale nadal było okej, prawda? Do czasu. [Powtórzenie celowe – dopowiada Margiela literatury.]
Wrogie przejęcie
Ktoś, gdzieś, w górnych warstwach enigmatycznej struktury Google stwierdził, że jak coś dobrze działa, to powinno działać jeszcze lepiej. Ewentualnie cały nasz projekt był jedynie przykrywką dla eksperymentu społecznego, mającego na celu zbadać, ile upodleń wytrzyma przeciętny korpopracownik. Osobiście skłaniam się ku temu drugiemu wytłumaczeniu. W każdym razie, spod mięciutkiej pierzynki jednej komórki Google, nazwijmy ją YA, trafiliśmy pod kolczaste, trujące pnącza komórki GT. GT, pomijając już to, że chyba było obsadzone przez sztuczną (anty)inteligencję, a nie prawdziwych ludzi, kierowało się bardzo dziwną logiką. Nie interesowała ich wydajność, ani jakość, tylko możliwość przypięcia nas wirtualnymi łańcuchami do biurek. Mówiąc wprost (i ryzykując lincz), interesowało ich zbudowanie współczesnej farmy niewolników. W tym celu postanowili zapewnić dwudziestoczterogodzinne obłożenie projektu (bo wiadomo, nasza praca była tak istotna, że kilka godzin opóźnienia mogłoby spowodować globalną katastrofę), a co za tym idzie, wprowadzili pracę zmianową. Już nie było opcji logowania się o którejkolwiek godzinie między 6 a 9.30 rano (czasu kalifornijskiego), zmiany były sztywne i część osób miała pracować po nocach. Na początku zaproponowali mały bonus, w charakterze marchewki, później stwierdzili, że kijek wystarczy. Co więcej, zaczęli monitorować czas spędzany “na produkcji”. Jeśli ktoś, kiedyś wyrabiał swoją normę w dwie godziny (przy zachowaniu jakości) i później robił np. pranie, albo szedł na spacer, teraz dostawał nieoficjalnie polecenie, żeby zwolnić i spędzać 7+ godzin robiąc to, co kiedyś zajmowało mu te 2, 3. Inaczej nastąpią kolejne zwolnienia. Słowo “utilization” zaczęło pojawiać się na każdym spotkaniu. Książę twierdzi, że to akurat typowe, klient chce wiedzieć, że skoro płaci za człowieka, ma człowieka do dyspozycji 24/7. Nieludzkie? Witamy w korpoAmeryce. A! Jeśli chodzi o samą jakość? Zapomnijcie. “Utilization” oznaczało, że teraz wszyscy będą robili wszystko, czyli każdy będzie obsługiwał wszystkie języki, a jakby tego było mało, zniesie się podziały między trzema podprojektami (korzystającymi z innych regulaminów) i pracownicy produkcji będą przetwarzali wszystko jak leci, skacząc między językami i wytycznymi. A zespół QA (właściwie to po fuzji ze szkoleniowcami GQ) będzie ich w tych wszystkich zasadach szkolił (mimo że każdy z nas specjalizował się w konkretnym regulaminie, nie we wszystkich) i również oceniał jakość jak leci. Co mogło pójść nie tak, no naprawdę, nie wiem. Ale spokojnie, nadal było dobrze! Serio! Tylko narzekania zrobiło się jakby więcej. Poza tym, początkowo zespół QA nie musiał się przynajmniej przejmować pracą zmianową i monitorowaniem czasu spędzonego w systemie. Nadal mogliśmy zaczynać pracę o dowolnej godzinie i ciężko było nas rozliczyć z czasu spędzonego na pracy, bo mieliśmy różne obowiązki i nie wszystkie można było precyzyjnie podliczyć. I znowuż – DO CZASU!
Awans bez podwyżki
Okazało się, że fuzja QA z trenerami to nie coś, co się robi w GT, dlatego należało nasze zespoły odfuzjować, stworzyć nowy zespół szkoleniowym z rozszerzonymi kompetencjami i pod bardzo enigmatyczną nazwą (powiedzmy H), wyciągnąć z GQ dwóch najlepszych trenerów, dokoptować im minionki z produkcji i ewentualnie znaleźć kogoś na ich miejsca w GQ. Skomplikowane? Tylko troszkę. I teraz hit. Moja szefowa, która miała objąć stery nad nowym zespołem więcej-niż-szkoleniowym (oddając GQ komuś innemu), doznała jakiegoś dziwnego zaćmienia umysłu i stwierdziła, że to ja jestem jedną z dwóch najlepszych osób na stanowisko szkoleniowe. Kiedy zapytałam, czy dobrze się czuje i czy zdaje sobie sprawę, że ja nienawidzę uczyć, obiecała, że będę pracować na zapleczu i że najbardziej zależy jej na moich zdolnościach… pisarskich. Zdolności owe miałam wykorzystywać przy tworzeniu materiałów szkoleniowych, nowych regulaminów, maili i innych takich. Miałam pisać. A że nie książki? No cóż, pisanie książek nie jest zbyt opłacalne. Dodatkowo miałam być głosem rozsądku na spotkaniach z kierownictwem innych projektów i ludźmi z GT. W sensie mogłabym im dyskretnie dawać do zrozumienia, co o nich myślę – to było kuszące. Trochę się pozastanawiałam, spytałam oczywiście o warunki finansowe (niestety, miał być to awans bez podwyżki, ale przynajmniej nie byłabym na tym stratna) i przyjęłam propozycję.
I to mogłaby być opowieść o tym, jak zaczęłam pracować w cyrku. Ale nie będzie, bo to post, a nie książka i musi się w miarę wcześnie skończyć. Chociaż może kiedyś napiszę takie expose jak Dan Lyons, ale zważywszy na to, że zaplanowanych książek mam już trochę za dużo, nie będę się deklarować. Nowy zespół to nie był żaden H, tylko Ch. Chaos. Albo to drugie na Ch, też jak najbardziej pasuje. Pożar za pożarem, nikt nie wiedział, co robi, zupełnie, jakby nie mieli zajęć PO w szkole i nie wiedzieli, że trzeba baranowi worek na łeb założyć, wyprowadzić z pożaru, a reszta stada pójdzie za nim już bez worków. Coś pokręciłam? Nieważne. Tyle pamiętam. Na szczęście, drugim szkoleniowcem okazała się Titta, kolejna cudowna osoba, którą poznałam dzięki tej bardzo niecudownej pracy. Moja wiedźma z Nowego Orleanu, oryginalnie z Finlandii, kryjąca swoje cudownie mroczne oblicze pod maską cierpliwej przedszkolanki. Razem przetrwałyśmy niejeden kryzys, nasze zsynchronizowane przewracanie oczami spowodowało niejeden sztorm na Atlantyku i niejedno tornado na amerykańskich ziemiach. Wspólnie próbowałyśmy utrzymać tę dziurawą łajbę na powierzchni i… jakoś nam się to udawało. Pozostałyśmy silne w obliczu epidemii zidiocenia wśród naszych minionków (nawet nie będę tego tematu rozwijać, wychodzi na to, że nawet mało wymagająca praca wymaga posiadania zalążka mózgu) i zdołałyśmy utrzymać poker face, kiedy jeden z naszych uczniów zamachał nam przed kamerą kroczem przyodzianym jedynie w bokserki. Wciąż było dobrze. Byłyśmy w tym razem, razem narzekałyśmy i razem liczyłyśmy na to, że wyprowadzimy zespół na prostą. Nawet osiągałyśmy w tym zakresie jakieś tam sukcesy. Na pewno pomagała nam świadomość, że podjęłyśmy słuszną decyzję – zdjęcie z zespołu GQ (a może już znowu QA?) obowiązków szkoleniowych sprawiło, że pojawiła się możliwość monitorowania ich wydajności. Nic nie stało również na przeszkodzie, żeby zmusić ich do pracy zmianowej. Raz jeszcze udało się uciec przed widmem współczesnego niewolnictwa.
Aż wreszcie…
Znowu dostaliśmy dziwne maile z dziwnym zaproszeniem na dziwne spotkania. Pieprzone déjà vu. W dodatku maile przyszły w piątek, spotkania miały się odbyć w nadchodzącym tygodniu – w sam raz, żeby zepsuć nam weekend. Co jeśli… Poruszona siatka informatorów (podstawa przeżycia w korpo) uspokoiła, że nie chodzi o zwolnienia, że to tylko ogłoszenia w sprawie nowego grafiku. Ale czemu nas rozbili na podgrupy? O co znowu chodzi? Weekend minął, przyszedł czas spotkania, rzeczywiście, krótkie pitu pitu na temat nowego grafiku pracy, że mamy sprawdzić kto, kiedy i na jakiej zmianie, że szukają osób bez życia, żeby pracowały po nocach, a tak w ogóle to są nowe cięcia budżetu (ha!) ale spokojnie, nikt pracy nie straci, po prostu obetną nam wszystkim pensje, ale wszystkiego dowiemy się z maila, dziękujemy, koniec spotkania. CO?! Nie dość, że od dwóch lat nie było żadnych podwyżek, to teraz obetną? No chyba coś się komuś… Krótko po spotkaniu dostałam maila. Z zaproszeniem na spotkanie z szefową mojej szefowej i z jakimś na-pewno-nie-człowiekiem z GT. Optymistyczna część mnie założyła, że podczas spotkania powiedzą mi, że tak, cięcia będą, ale przecież nie dla mnie, bo ja taka fantastyczna. Większa, pesymistyczna, część siedziała o dziwo cicho. Podejrzane.
Na spotkaniu pojawiła się tylko szefowa mojej szefowej (spóźniona zresztą), stwór z GT nas olał. Dowiedziałam się, jakim jestem cudownym pracownikiem, jak bardzo doceniają mój wkład w rozwój projektu i że w ramach moich niezwykłych zasług otrzymam jednorazowy bonus. Jeśli dobrze pamiętam, dwieście dolarów. Oglądaliście “Only murders in the building” z Seleną Gomez? Grana tam przez nią Mabel tylko odrobinę na wyrost zauważa, że dwieście dolarów to na Upper West Side wystarczy jej może na latte na mleku owsianym i bajgla. Sprowadzając do polskich klasyków, Kiler, oc*ujałeś, co ja sobie za to kupię, waciki? Uśmiechnęłam się jednak w miarę sympatycznie i podziękowałam, żartem rzucając, że o, jaka niespodzianka, myślałam, że będziemy rozmawiać o cięciach pensji, byłam gotowa na wojnę, a tu proszę, bonus. Na co szefowa mojej szefowej odparła: nie, nie, pensję i tak ci obetniemy, ale to dostaniesz maila. Ten bonus to zupełnie odrębna sprawa.
Aha.
Do momentu wylogowania się z pracy nie dostałam żadnego maila. W międzyczasie wrócił mój mąż, któremu oczywiście wszystko od razu opowiedziałam i zgodnie stwierdziliśmy, że jakie by to cięcia nie były, powinnam się zwolnić. W imię zasad (skur*ysynu – dop. Boguś Linda). Wieczorem poszłam sobie na basen (w sumie za to też mogę podziękować mojej byłej pracy – im było gorzej, tym więcej pływałam. Teraz wykresy w mojej fit aplikacji doskonale pokazują, w którym okresie i w jakie dni było NAJgorzej), a kiedy po pływaniu włączyłam telefon, zobaczyłam wiadomość od kolegi z QA. Obniżyli mu pensję o prawie (to prawie jest kluczowe) dziesięć procent. Sporo. Kilka tysięcy rocznie. Ale też dostał bonus, może sobie kupić lizaka na osłodę. Stwierdziłam, że ja nienormalna nie jestem, nie będę sprawdzać maila służbowego po godzinach, zobaczę na następny dzień, zresztą przecież i tak już zdecydowałam, że się zwolnię. Mimo wszystko trochę się zdziwiłam, kiedy zobaczyłam, że moją pensję obcięli nie o (prawie) dziesięć, a o siedemnaście procent. Innymi słowy, miałam zarabiać mniej, niż gdybym nie przyjęła wątpliwego awansu i została w starym zespole, a żeby jeszcze posypać rany solą, wychodziło na to, że będą mi płacili tyle samo, co moim bezmózgim minionkom. Słabo. A. I nie mam możliwości powrotu do starego zespołu, jak mi się nie podoba, mogę pracować po nocy na “produkcji”. Wiem, bo Titta spytała w mailu. Ja też napisałam maila. Że się nie zgadzam. Odpowiedzieli mi, że rozumieją moją frustrację, ale fajnie, że jestem. Tylko ja już planowałam nie być…
Porozmawiałam od serca z szefową, spytałam, czy woli, żebym odeszła jeszcze tego samego dnia – nie miałam okresu wypowiedzenia, czy mam posiedzieć do momentu, kiedy dostanę bonus półroczny, wybiorę sobie dni urlopowe i chorobowe. Wybrała bramkę numer dwa. Obliczyłam precyzyjnie (a i tak z błędami), ile czasu potrzebuję do uzyskania bonusu, zaplanowałam wyjazd do Polski i wakacje a następnie rozpoczęłam błogi okres przedzwolnieniowy – ten, w którym ma się na wszystko wylane. W moim przypadku wyglądało to tak, że nadal dawałam z siebie wszystko, żeby postawić zespół H na nogi i zrobić tak, żeby Titta nie została sama z tym pożarem w burdelu, ale nie angażowałam się w to emocjonalnie, wiedząc, że co by się nie działo, za parę miesięcy to już nie będzie mój burdel. W międzyczasie nasza szefowa stanęła na rzęsach, żeby zmniejszyć ogrom niesprawiedliwości społecznej, czyli wynegocjowała dla nas pensję na poziomie tej z poprzedniego zespołu. Zamiast 17% miałyśmy tracić jedynie 9% z kawałkiem. Wspominałam wcześniej, że to istotne. Gdyby było to 10% lub więcej, mogłabym się po zwolnieniu ubiegać o zasiłek dla bezrobotnych. Przez to, że zabrakło mi niecałego procenta, moja rezygnacja nie kwalifikowała się do tych ze “słusznym powodem”. Tyle przegrać…
Jeszcze taka mała dygresja, żeby dokończyć malowanie tego absurdalnego obrazu. Polityka GT zakładała, że w przypadku dodatkowych projektów pobocznych lub nieobecności jednego z pracowników, możemy pracować po godzinach i mieć wypłacane nadgodziny. Tu już cięcia budżetu się nie liczyły, bo to był inny budżet, a “utilization” musiało się zgadzać. Oczywiście wszyscy korzystali, jak tylko mogli, częściowo żeby podreperować domowy budżet, a częściowo po to, żeby wykorzystać system do maksimum. Idea zacna, z drugiej strony ludzie zaczęli nagle pracować po sześćdziesiąt godzin tygodniowo (bez potrzeby), tym samym do końca zakuwając się w niewolnicze okowy. Naprawdę uważam, że to wszystko chory eksperyment społeczny.
Co dalej?
I wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy wypłacili mi jakże wyczekiwany półroczny bonus. Wszystkie dni chorobowe miałam już wybrane i rozliczone. Zdzwoniłam się z szefową, żeby jej powiedzieć, że to mój ostatni dzień, zorganizowałyśmy też spotkanie ze starym zespołem, żebym mogła się pożegnać. I wiecie, co? To było strasznie niezręczne, ale też niezwykle miłe. Usłyszałam tyle dobrych słów, że naprawdę nie wiedziałam, co powiedzieć. I to takich szczerych, nie “ojejku, Maja, będziemy tęsknić”. Takich, które naprawdę zostaną ze mną na długo i które, nie ukrywam, podbudowały moją wiarę w siebie. Chyba było mi to potrzebne. Wiem, że co by się nie działo, dam sobie radę. A przyjaźnie, które znalazłam tam zupełnie niezamierzenie, zostaną. Mają solidne fundamenty, nie tylko ze wspólnej traumy.
A co dalej? Czy czegoś szukam? Na razie nie. Na razie chcę zadbać przede wszystkim o swoje zdrowie, trochę popodróżować i wrócić do pisania. Póki co większość lipca i sierpnia, zamiast pisać, spędziłam na tzw. funemployment, czyli korzystając z nowojorskiego lata, opalając na Rockaway Beach, robiąc zdjęcia, uzależniając się jeszcze bardziej od basenów i szukając mieszkania, bo w pewnym momencie podjęliśmy decyzję o przeprowadzce. Ale o tym w następnym poście, na który, obiecuję, nie będziecie musieli tyle czekać, bo już go piszę!