Wbrew pozorom blog nie został założony z potrzeby internetowego ekshibicjonizmu. Pomijając moją miłość do pisania, chciałabym podjąć próbę oddemonizowania związków z przedstawicielami innych kultur. Jestem przekonana, że nie wszystkim się to spodoba, ale chyba mam to gdzieś. Będę pisać o różnicach kulturowych, ale nie takich, jakich można się spodziewać. Wiem, że to bardzo mało medialne, ale mój bogaty mąż muzułmanin mnie nie bije. Ja jego czasami, ale to się chyba nie liczy. Nie zamyka mnie też w domu i nie każe nosić burki. Nasze różnice kulturowe przejawiają się za to na przykład tym, że z okazji rocznicy ślubu przynosi mi wiecheć złocistych chryzantem (bez zniczy).
Wiecie już, że uwielbiam pisać, że lubię języki obce i multi-kulti ogólnie. Uwielbiam też taniec, szczególnie orientalny, wisieć na kole (nic w temacie sado maso, chodzi po prostu o tzw. koła cyrkowe, aerial hoops), wąchać i kompulsywnie kupować niszowe perfumy, czytać książki i przebywać w towarzystwie kotów. Każdego dnia płaczę za pozostawioną w Polsce kocią gromadką. Niestety w wynajmowanym mieszkaniu nie możemy trzymać zwierząt, ale jak już zdecydujemy się na zakup własnego lokum, to adoptuję hurtem kilka. I może jeszcze psa na dodatek, bo psy też uwielbiam, tak samo zresztą jak i wszystkie inne zwierzęta (poza insektami, a karaluszków to już w ogóle nie znoszę), ale konia w apartamencie chyba trzymać nie będę, musi mi wystarczyć adopcja wirtualna.
Mimo że jestem w sumie leniwa, to bardzo lubię też podróże. Dzięki Rodzicom już jako dziecko zwiedziłam spory kawałek świata, ale nie skupiam się na bezmyślnym kolekcjonowaniu kolejnych flag. Czasami wracam do miejsc, w których już byłam. Uwielbiam też morza i oceany. Przebywać w nich, obok nich, wdychać ich zapach, słuchać ich dźwięków. Najszczęśliwsza jestem mieszkając nad wodą. Bardzo lubiłam nasze pierwsze, brooklyńskie mieszkanie (mimo kociego deficytu), ponieważ zasypiając słyszałam w nim syreny statków przepływających prawie pod moim oknem. Teraz, na Manhattanie, mieszkamy praktycznie na rzece Hudson, w Battery Park City, na terenach wydartych wodzie w latach 70tych przy budowie WTC.
Nie lubię znacznie większej ilości rzeczy, niż lubię. I nie wynika to z tego, że jestem urodzoną malkontentką. Ten świat po prostu jest bardziej paskudny i okrutny, niż piękny. O niektórych nielubianych przeze mnie rzeczach i zjawiskach pewnie będę czasami wspominać, ale nie za dużo, bo nie warto. Tylko tyle, żeby poczerpać odrobinę przyjemności z narzekania.
Więcej chyba w tym momencie o mnie wiedzieć nie musicie. Na pewno lepiej się poznamy w miarę jak będzie powstawał ten blog. Wy mnie i mam nadzieję, że ja Was również.