Florencja po raz trzeci
Już w poprzednim (włoskim) poście się to wydało, ale powtórzę raz jeszcze. Nie lubię Florencji. Jak na osobę, która kocha historię, a biografie różnych Medyceuszy pochłaniała z wypiekami na nastoletnim licu, to trochę lipa. I nie chodzi o to, że podczas pierwszej wizyty złapał mnie taki deszcz, że później zgniły mi moje ulubione złote espadryle. Nie chodzi nawet o te wszystkie mandaty, które uzbieraliśmy, jeżdżąc do tego miasta. Florencja po prostu do mnie nie przemawia, nic mnie w niej nie zachwyca. Ale “kolebka renesansu” była po drodze z Wenecji do Rapallo, a Mama chciała zobaczyć Ponte Vecchio. Zarezerwowałam pokój na jedną noc.
Po weneckim poranku i pysznej, taniej kawie, wróciłyśmy po bagaże do hotelu, sfrustrowałyśmy się widokiem cholernej skrzyneczki (przypominam ostatni post), a następnie, przez Ponte degli Scalzi, udałyśmy się na dworzec. Tam okazało się, że na mój wytypowany pociąg biletów już nie dostanę (może jednak trzeba było kupić przez aplikację?) i mimo że biegałam od kasy do automatu i znowu do kasy, pozostało nam grzecznie czekać na kolejny. Nie tak długo, więc jeszcze się na Florencję nie obraziłam. Kiedy jednak po jakichś dwóch godzinach (nie chce mi się sprawdzać dokładnie) dojechałyśmy na miejsce, przywitał nas upał i chaos. W miarę sprawnie wydostałyśmy się jednak z dworca (a to nie jest taka oczywista sprawa) i ruszyłyśmy do hotelu. Miałyśmy spędzić w nim tylko jedną noc, więc rezerwowałam możliwie tanią opcję w pobliżu dworca, mimo to pokój był droższy od tego w Wenecji, a standardem się nawet nie umywał – to tyle jeśli chodzi o to, że noclegi w Wenecji są drogie… Samo znalezienie hotelu nie było najprostszą sprawą. To Mama wypatrzyła oznaczenie. Potem trafiłyśmy na jakąś dziwną klatkę schodową, dotarłyśmy do recepcji, gdzie pani chyba złośliwie mówiła po włosku tak szybko, jak to możliwe (nie doceniła przeciwnika, może sama ledwo dukam, ale rozumiem dokładnie tyle, ile trzeba! ha!) następnie poprowadziła nas do innej klatki schodowej, twierdząc, że za każdym razem musimy wjechać do recepcji, przejść przez korytarz i udać się do innej windy, żeby dotrzeć do pokoju. Wiem, że zaczynacie właśnie kwestionować, czy faktycznie rozumiem włoski, na tyle, na ile właśnie deklarowałam, ale musicie mi wierzyć na słowo. W każdym razie, do pokoju mogłyśmy się dostać bezpośrednio, bez tych kretynizmów. Pokój był w miarę czysty i miał łazienkę. To nam wystarczyło.
Zwiedzanie Florencji
Po chwili przeznaczonej na autoresuscytację, ruszyłyśmy w miasto. W planie było przede wszystkim Duomo, Ponte Vecchio i na koniec restauracja, o której Mamusia przeczytała w jakiejś gazecie i nawet wyrwała artykuł. Krótko po wyjściu z hotelu zaopatrzyłam nas w kremową, mrożoną kawę, w której Książę zakochał się całe lata temu – zdecydowanie lepiej zapamiętałam jej smak, ale cóż, warto było choćby ze względów sentymentalnych. Potem, przez dworzec, wyszłyśmy w okolicach Basilica di San Lorenzo. To tutaj, te wszystkie lata temu, siedziałam o zmierzchu na schodach, czekając, aż uda mi się poczuć w powietrzu jakąś magię, coś, co sprawi, że pokocham Florencję. Bezskutecznie. Tym razem Florencja ofiarowała mi przepiękną rzeźbę (z serii Humanitas | The Power of Love) Andrei Roggiego, ale nawet to nie nastawiło mnie do miasta życzliwie. Po kilku zdjęciach i degustacji sera truflowego w pobliskim sklepie (nie, nie będziemy podróżować z serem!), ruszyłyśmy na Mercato di San Lorenzo. Tego dnia chciałyśmy tylko szybko przez niego przejść, ewentualne zakupy skórzane zostawiając na następny poranek. Błąd. Ale o tym później. Rozleniwione upałem, otumanione duchotą, jak te one muchy w smole, pełzłyśmy dalej, w stronę Duomo. Podobnie jak w Wenecji, chciałam tam odtworzyć jedno z moich ulubionych zdjęć z włoskich wakacji z Księciem, niestety, mimo że okrążyłyśmy plac kilkukrotnie, nie znalazłyśmy tego zaułka, a pogoda nie nastrajała do dalszych starań. Mamusia wyraziła potrzebę konsumpcji serów. Pewnie przez te truflowe. Najlepiej w formie tagliere i z aperolem. Niestety, żadne miejsce nie wydawało nam się wystarczająco sympatyczne. Już zaczynałyśmy tracić nadzieję, kiedy po krótkiej wizycie w butiku (?! można tak powiedzieć o sklepie z kawą i kawiarkami?) Bialetti, na którego wystawie królował gigantyczny model biało-niebieskiej kawiarki z kolekcji Dolce&Gabbana, trafiłyśmy na ukryty skarb. Bar w magicznym podwórzu: Serre Torrigiani in piazzetta (możecie sobie zapisać, bo specjalnie przeglądałam wyciąg z karty kredytowej, żeby znaleźć to miejsce!) oferował dokładnie to, co było nam potrzebne: spritze i tagliere, był upragniony przez Mamę ser, grzaneczki, oliwki, warzywa, oliwa i miód. Nawet jakiś tam “luft” był. Mozzarella z miodem, popita spritzem trochę poprawiła mi nastawienie. Byłam gotowa dać Florencji jeszcze jedną, ostatnią szansę.
Nogi poniosły nas oczywiście pod Palazzo Vecchio, bo pal licho replikę Davida, ale zawsze ciągnęło mnie do biednego meduzowego łba. Gdzieś przeczytałam, że to jeden z najbardziej niesprawiedliwych mitów, niemal podwaliny patriarchalnej kultury, a Meduza jest jedną z najmocniejszych ilustracji victim-blamingu. I ja się z tym zgadzam. A jeśli ktoś chce mi zrobić prezent, to od dawna marzy mi się koszulka z Meduzą trzymającą łeb Perseusza – sama jej sobie nie kupię, bo mam za dużo T-shirtów, ale prezentów się nie odmawia. Wracając jednak do ekspozycji pod Palazzo Vecchio, to chyba jedno z nielicznych miejsc we Florencji, które są dla mnie magnetyczne. Być może dlatego, że wiele z tych rzeźb przypomina mi dzieciństwo. Zanim ktoś zacznie sobie wyobrażać jakieś patologiczne scenariusze – moi dziadkowie sporo podróżowali i przywozili z tych podróży przeróżne kurzołapki, którymi uwielbiałam się w dzieciństwie bawić. Była tam i tancerka flamenco w czerwonej falbaniastej sukni, i torreador, któremu kiedyś odpadł tupecik, ale były też repliki rzeźb, które po latach zobaczyłam na żywo właśnie we Florencji. Patrząc na nie, przypominam sobie beztroskie poranki spędzone w mieszkaniu dziadków, ścianę lasu za oknem, słońce zamieniające drobiny kurzu w świecące iskierki, Dziadka w fotelu robiącego dla mnie korony z folii aluminiowej, psa Cwajnosa, szuflady wypełnione po brzegi slajdami, i wygodną, gigantyczną pufę w dodatkowym pokoju. Trzy dekady później te wspomnienia wciąż są jednymi z moich ulubionych, a to, że budzą się do życia w obcym kraju, niechętnie dopisuję na poczet plusów Florencji.
Po spotkaniu ze zdekapitowaną Meduzą nadszedł czas spełnić kolejne marzenie z mamusinej listy – Most Złotników. Nawet nie pamiętam, czy odwiedziłam go poprzednim razem, chyba nie, zapamiętałabym. Bo chociaż na Mamie nie zrobił oczekiwanego wrażenia, sama musiałam przyznać, że był dosyć czarujący. Wysłałam mężowi kilka zdjęć sklepów z zegarkami – to mój sposób na pokazywanie mu, że o nim myślę, a potem zeszłyśmy na drugą stronę rzeki. Do rezerwacji (zrobiłam na wszelki wypadek, bo autorka artykułu przechowywanego przez Mamę tak zalecała) miałyśmy jeszcze trochę czasu, więc zaczęłyśmy wałęsać się bez celu. Między wąskimi uliczkami, brzegiem rzeki i ponoć niszową perfumerią, zaczęłam się zastanawiać, jak my wrócimy do hotelu – przecież w tym upale Mama zaraz padnie. Nic to, w ostateczności weźmiemy ubera! Kiedy dotarłyśmy do restauracji, stwierdziłyśmy, że zamiast w obskurnym, nagrzanym od słońca “ogródku” przy ulicy, wolimy siedzieć w klimatyzowanych wnętrzach. Nie było z tym problemu, bo lokal okazał się prawie całkowicie pusty, jeśli nie liczyć jakiegoś rodzinnego zgromadzenia obcokrajowców z ryczącym dzieckiem. Nie zapowiadało się to najlepiej. Obsługa na początku była całkiem sympatyczna, ale jedzenie dosyć przeciętne. Nie, że złe, ale na pewno nie tak dobre, jak obiecywał artykuł. W którymś momencie kelnerzy zaczęli nas jednak zauważalnie ignorować. Diabli wiedzą, czemu. Podirytowało nas to na tyle, że zamiast zamówić deser, postanowiłyśmy ewakuować się możliwie szybko (czyt. tak szybko, jak uda nam się wyprosić rachunek) i zjeść gdzieś gelato…
Kryzys egzystencjalny
Z przyczyn oczywistych restauracji reklamować nie będę, natomiast Cantinę del Gelato w sumie mogę. Nie były to najlepsze lody naszego wyjazdu, ale całkiem spoko. Zaopatrzone w wafelki usiadłyśmy na ławie na zewnątrz i obserwowałyśmy zapadającą nad Florencją noc. Droga powrotna znów powiodła nas przez Ponte Vecchio, który tym razem, mimo zamkniętych sklepów, okazał się jakby ciekawszy. Tłumy otaczały jakiegoś kowboja grającego muzykę country, Florencja lśniła po obu stronach rzeki, ludzie pulsowali energią nocy. Wciąż było duszno i upalnie, ale brak prażącego słońca ewidentnie rozpalał ludzkie nadzieje na włoskie przygody. A mnie dopadł nagle kryzys egzystencjalny.
Jakoś tak między jednym krokiem a drugim dotarło do mnie, że straciłam kontakt z samą sobą. Ja już nawet nie wiem, czego ja chcę. Nie kręcą mnie zakupy, sama nie mam pomysłu na prezenty urodzinowe dla siebie, mam wrażenie, że wszystko mam, ale chcę od życia tak wiele więcej. Jakbym jadła w nieskończoność i wciąż była głodna. Jakbym funkcjonowała, wciąż czekając na to, żeby moje życie się rozpoczęło. Jakbym w którymś momencie przestała być główną bohaterką własnego filmu, przestała pragnąć i pożądać, płynęła tylko z nurtem, wiedząc, że nie zaprowadzi mnie on tam, gdzie powinnam płynąć.
Ciężka sprawa, prawda? A nawet nie byłam pijana.
Gdzieś wśród przesiąkniętych historią ulic Florencji dotarło do mnie, że ja dalej tak żyć nie mogę. Muszę znowu przejąć kontrolę nad swoim życiem, wyjść na pierwszy plan, odszukać samą siebie, zacząć podejmować decyzję, walczyć o siebie, dowiedzieć się, czego ja właściwie chcę i takie tam bzdety. Byłam jednocześnie załamana i pełna ponurej determinacji. Coś musiałam zrobić. Dlatego po powrocie do hotelu pokłóciłam się z mężem. Byłam zmęczona, on stęskniony. Ja chciałam spać, on chciał rozmawiać. Fatalnie. W rezultacie uraczyłam go moim egzystencjalnym monologiem, z którego on wyciągnął jedyne niesłuszne wnioski – jestem nieszczęśliwa i pewnie chcę się z nim rozwieść. No oczywiście. Teraz powinnam rzucić się mu wirtualnie na szyję, zapewnić, że jest najcudowniejszym mężem świata i zadbać o jego emocjonalne potrzeby. Ale przecież teraz ja mam być najważniejsza, więc z godnością oświadczyłam, że jego interpretacja sytuacji najlepiej ilustruje mój problem. Bo to nie o niego chodzi. Chodzi o mnie! Ha! Dobrze mu powiedziałam, prawda? Problem w tym, że Książę miał się niedługo zbierać na lotnisko i lecieć na to cholerne Bali z okolicami (o właśnie, przecież to mnie też triggeruje! To ze mną powinien lecieć na Bali, ale o moich potrzebach nikt nie myśli!) Zamiast na spokojnie przyjąć do wiadomości moje przemyślenia, zamiast pozwolić mi odpocząć, Książę postanowił się obrazić i zerwać wszelkie, również dyplomatyczne kontakty. W końcu go zraniłam. Rany boskie, jak ja nienawidzę Florencji!
Poranek we Florencji
O spokojnej nocy i odpoczynku nie było mowy. Miotałam się jak głupia, łapiąc tylko chwile burzliwego snu. Debil. No po prostu debil. Kłócić to się możemy, ale nie w takiej sytuacji, nie kiedy on leci na drugi koniec świata, a ja nawet nie mam numeru jego lotu, żeby sprawdzić, czy bezpiecznie w tej swojej obrazie wylądował. DEBIL! Oczywiście niedługo mu przejdzie, ale co mi pozatruwa spokój ducha, to jego. Ale wiecie co? Nie będę się tym przejmować. Wiem, że mu przejdzie. Będę się zachowywała jak gdyby nigdy nic, jestem we Włoszech, niedługo będę w fajnej ich części, będę cieszyć się życiem, bo to moje życie. O. Spoiler: oczywiście, że mu przeszło, bydlak jeden. I nie, nie jest to wyciąganie intymnych szczegółów naszego życia na forum publiczne, tylko fragment z dedykacją dla Haliny D., która kiedyś zarzuciła mi na instagramie, że swoimi pełnymi lukru postami o życiu z pohańcem sprośnym doprowadzę do tragedii, bo młode dziewczyny będą myślały, że jak sobie takiego egzotycznego osobnika przygarną, to ich życie będzie usłane różami. Nie będzie. Każdy związek ma swoje lepsze i gorsze momenty. Bez względu na tzw. różnice kulturowe lub ich brak, różnimy się przede wszystkim na poziomie jednostkowym i w większości przypadków będzie to prowadziło do okresowych tarć. Rzekłam. A o ile kryzys w związku nam przeszedł, to ten mój prywatny ma się dobrze. Nadal szukam samej siebie i zastanawiam się, co dalej. No dobrze, dalej były rewolucje, ale przecież to jeszcze nie koniec. Dlatego na razie wracamy do tematu posta, włoskich wakacji.
Tego dnia planowałyśmy zjeść śniadanie, przejść się po Mercato di San Lorenzo i złapać pociąg do Pizy, skąd miałyśmy udać się do Rapallo. Knajpka, która wcześniej wyglądała obiecująco, jeśli chodzi o śniadania jednak nas nie przekonała, ostatecznie śniadanie (średnie, ale z dobrą herbatą dla Mamy) zamówiłyśmy już w pobliżu rynku. No właśnie. Rynek. Wszyscy uliczni sprzedawcy skóry gdzieś zniknęli. Po straganach nie było ani śladu, wręcz zaczęłam sprawdzać na mapie, czy na pewno jesteśmy w dobrym miejscu. Potem sprawdziłam, po raz dziesiąty chyba, godziny i dni otwarcia rynku, wreszcie czy nie ma jakiegoś święta narodowego. No za diabła nic nie tłumaczyło tych pustek. Weszłyśmy do wnętrza Mercato Centrale, gdzie zaczęłam pytać sprzedawców. Większość kręciła tylko głową, wreszcie jedna pani, której powiedziałam, że może mi odpowiedzieć po włosku, wytłumaczyła, że dzisiaj rynku nie ma. Tak, normalnie jest, ale dzisiaj nie ma. Nie, nie ma żadnego święta, po prostu dzisiaj nie ma rynku i tyle. Ale możemy zrobić zakupy w sklepach, to jest dokładnie to samo. Nie chciałam w sklepach. Chciałam na straganach. No nic. Skoro już byłyśmy na rynku spożywczym, ruszyłyśmy na poszukiwania dobrej włoskiej kawy dla Taty. Poszukiwania zabrały nas na ostatnie piętro, gdzie owszem, dostałyśmy kawę i wykład dotyczący tego, dlaczego kawa we Włoszech jest lepsza niż gdziekolwiek indziej (z czym się oczywiście zgadzam), ale, co chyba ważniejsze, trafiłyśmy na stoisko przygotowujące potrawy z truflami. Jeśli jest coś, czego naprawdę żałuję z tego wyjazdu, to śniadanie we Florencji – gdybyśmy go nie zjadły, miałybyśmy więcej miejsca na te truflowe cuda. Tymczasem zamówiłyśmy tylko kilka kanapeczek i muszę Wam powiedzieć, że to był chyba jeden z najlepszych (choć najmniejszych) posiłków zjedzonych podczas tych wakacji. NIEBO W GĘBIE!
Później już tylko zaparkowałam Mamę w cieniu pod dworcem i pobiegłam do hotelu po bagaże. Znowu okazało się, że musimy czekać na pociąg, co jest o tyle problematyczne, że dworce we Włoszech nie uznają ławek za konieczny element wyposażenia, a stanie w upale i duchocie może być męczące. Powalczyłam jeszcze z automatem, próbując kupić wodę, również w poszukiwaniu wody zwiedziłam dworcową księgarnię. Wreszcie wybiła godzina zero i wsiadłyśmy do pociągu do Pizy.
Fotografia z Pizy
W Pizie miałyśmy spędzić tylko parę godzin. Odwiedzić krzywą wieżę i coś zjeść. Kilka akapitów temu wspomniałam o bibelotach z podróży moich Dziadków. Wśród nich była też figurka krzywej wieży, którą od zawsze pragnęłam odwiedzić. Udało nam się to wcześniej z Księciem, ale wciąż miałam pewien niedosyt. Oprócz figurki, Dziadkowie mieli też zdjęcia. A właściwie całą sesję mojej Babci, rodem z Vogue’a. Moja Babcia, swoją drogą arcypiękna kobieta, pozowała na fotografiach jak prawdziwa modelka. W moim ulubionym kadrze Babcia, z zamyślonym uśmiechem, muska zaparkowany przy ulicy samochód, a w tle widnieje słynna wieża. Bardzo chciałam to zdjęcie odtworzyć, ale Książę nie ma cierpliwości do takich akcji. Okazało się, że w przeciwieństwie do swojego zięcia, moja Mama ma i cierpliwość, i chęci… Ale po kolei
Po przyjeździe do Pizy, udałam się do przechowalni bagażu. Wszystko sobie wcześniej posprawdzałam, byłam gotowa. Przechowalnia była taka oldskulowa, panowie zabierali walizki i wydawali numerki, ale z perspektywy czasu okazało się to fajniejsze, niż zautomatyzowana przechowalnia np. w Mediolanie. Pozbawione bagażu, ruszyłyśmy wymarłymi ulicami w stronę rzeki Arno. Tam zaczęłam Mamie po raz kolejny opowiadać o Luminarze, festiwalu świateł organizowanym w Pizie w dzień jej patrona, św. Raniera.
Kiedy odwiedzaliśmy Pizę z Księciem, recepcjonista w naszym kempingu (tak! Zatrzymaliśmy się wtedy w takim drewnianym domku na kempingu) powiedział, że następnego dnia będzie Luminara i powinniśmy zostać. Przez to, zamiast spędzić w Pizie jedną noc i przedpołudnie, a następnie odwiedzić Mediolan, po nocy pojechaliśmy chyba po raz kolejny do Florencji (czy wspominałam już, że nie lubię tego miasta?), wróciliśmy na wieczór do Pizy, obejrzeliśmy Luminarę i po nocy jechaliśmy do Mediolanu. W hotelu wzięliśmy tylko prysznic, przespaliśmy się godzinę, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na lotnisko. To wtedy zasnęliśmy przed startem i obudziliśmy się po lądowaniu, jak już wszyscy wyszli. Ach, ta młodość. Kiedy tak opowiadałam o Luminarze, Mama zapytała, kiedy to dokładnie jest. Sprawdziłam. Cholera. Właśnie tego konkretnego dnia. Piza znowu wtrącała się do moich misternie utkanych planów. Sprawdziłam dostępność hoteli. Coś tam było. Straciłybyśmy tylko jeden opłacony nocleg w Rapallo. Do przeżycia. Z drugiej strony, jeśli ponad dekadę temu Luminarę odwiedzały tłumy, to teraz byłoby jeszcze gorzej… Czy wytrzymamy w tej duchocie i dzikim tłumie? Czy naprawdę warto aż tak cisnąć? Przecież ten wypoczynek nad morzem jest nam tak bardzo potrzebny…
Postanowiłyśmy temat poważnie rozważyć, miałyśmy jeszcze czas na podjęcie decyzji. Kwestią bardziej naglącą był lunch. Lunch musiał spełniać określone kryteria. Na zewnątrz panowała tak niewyobrażalna duchota, że Mamusia potrzebowała wnętrza i to klimatyzowanego. Dałyśmy szansę jednej restauracji z ogródkiem z tyłu, ale tam zdenerwował nas kelner, który wręcz rzucił menu na stół. Ogródek był zacny, ale tak nas traktować nie będą! Wchodziłyśmy do różnych lokali, nawet tych pustych, łamiąc podstawową zasadę znajdowania dobrych restauracji, byle tylko znaleźć miejsce, w którym powietrze nie będzie stało. Wreszcie, WRESZCIE, trafiłyśmy na restaurację Grano Libero Ristorante… senza glutine. Tak, wiem, bezglutenowo we Włoszech, kretynizm. Ale powietrze było prawie chłodne i krążyło. Kelnerka antypatyczna, ale w sympatyczny sposób (tak, to możliwe, spójrzcie na mnie). A jedzenie… PYSZNE. Focaccia absolutne cudo, wspaniałe sery. Humory powróciły nam momentalnie, podobnie jasność umysłu. Stwierdziłyśmy, że olewamy Luminarę (w podjęciu decyzji pomogły ubiegłoroczne zdjęcia znalezione w internecie – “ludziów jak mrówków”!) i trzymamy się planu. Od razu sprawdziłam w aplikacji pociągi z Pizy do Rapallo, znalazłam taki o fajnej godzinie, którego wcześniej nawet nie widziałam (mogło mi to dać do myślenia, oj mogło – tak, pociągi to zdecydowanie leitmotif tego posta) i od razu kupiłam bilety, żeby uniknąć późniejszego stresu (oj…) Nadszedł czas, żeby wreszcie zobaczyć krzywą wieżę!
Pod wieżą wyszukałam w telefonie stare zdjęcie Babci. Zrobiłyśmy sobie selfie “we trójkę”, a następnie siadłyśmy na schodkach i Mama zadzwoniła do Babci. Przez chwilę, naginając czasoprzestrzeń, byłyśmy tam we trójkę. Może nawet Dziadziuś gdzieś się czaił z aparatem. Zwierzyłam się wtedy Mamie z mojego fotograficznego marzenia. Postanowiłyśmy odszukać uliczkę ze zdjęcia i odtworzyć zdjęcie Babci. Nie miało znaczenia, że 11 lat wcześniej miałam na tę okazję przygotowaną piękną sukienkę, a teraz byłam w podróżnej, prostej lnianej. To był ten dzień. Znalazłyśmy ulicę. Nawet samochód, chociaż zupełnie inny, zaparkowany był tam, gdzie trzeba. Ktoś postawił w kadrze mało fotograficzny znak drogowy, drzewa przed wieżą znacznie urosły. Ale to było dokładnie to miejsce. A zdjęcie zrobione przez Mamę jest chyba moją najcenniejszą podróżniczą pamiątką. Dziękuję, Mamuś.
Pokręciłyśmy się jeszcze po Campo dei Miracoli, pośmiałyśmy się z turystów ustawiających do zdjęć, jakby trzymali/lizali/połykali/diabli-wiedzą-co-jeszcze-robili z wieżą (tak, wiem, lekka hipokryzja) i stwierdziłyśmy, że pójdziemy na jakieś gelato, a najlepiej kawę i gelato, po drodze kupując tylko magnes dla znajomego. Krótki research wskazał, że najlepsza lodziarnia w mieście (ktoś nawet napisał, że w całym kraju) jest po drugiej stronie rzeki, więc po drodze na dworzec. A skoro już byłam “w telefonie”, raz jeszcze sprawdziłam dokładną godzinę odjazdu pociągu. Wiadomo, lepiej sprawdzić o jeden raz za dużo. Nagle poczułam, jakby mnie coś trafiło. Krew nie tyle odpłynęła, co całkowicie opuściła moje ciało, świat się zawalił, a ja znalazłam się na pograniczu histerii. Od jakiegoś czasu nie radzę sobie z emocjami. Jak już coś się wali, to pogrzebuje mnie żywcem. A waliło się, waliło… No dobra, dramatyzuję, ale w tamtej chwili naprawdę miałam ochotę rzucić się do Arno. Jak ostatnia kretynka, AMERYKANKA, założyłam, że 5 to 17. Dlatego nie widziałam wcześniej tego pociągu. Kupiłam bilety na tzw. nocny pociąg na następny poranek. Pal licho, że wyglądały na bezzwrotne i niewymienialne, ale na pociąg, którym miałyśmy jechać umownie-zamiast nie było już biletów. I wiecie co? Winię nie mój wrodzony, choć zwykle ukryty kretynizm, a mojego męża. Gdyby nie był obrażalskim gamoniem, normalnie bym się wyspała i myślała trzeźwo, poza tym nie musiałabym kierować tyle energii na zarządzanie stresem. To wszystko jego wina. Już nie chciałam żadnych gelato. Nic nie chciałam. Poza biletami na pociąg. Mama się takimi drobiazgami postanowiła nie przejmować, gelato zjadła i stwierdziła, że to były chyba najgorsze lody całego wyjazdu. Tyle, jeśli chodzi o zawierzanie recenzjom w internecie. W dodatku chyba przestraszyłam pana w sklepie. No nic, bywa. Przynajmniej obejrzałyśmy sobie nad rzeką przygotowania do Luminary.
Na dworcu od razu pobiegłam do automatów. Nie ma biletów. Wszystkie wyprzedane. Co za bezsens! Oni powinni przyjeżdżać do Pizy, a nie wyjeżdżać! Zrezygnowana poszłam do kasy i próbując wykrzesać z siebie resztki czaru, zaczęłam słodko szczebiotać do kasjera. “Nie ma biletów” szybko zmieniło się na “A jedziecie tylko do Rapallo? Nie dalej? O… to będę miał!” Jeszcze raz się udało!
Widziałaś te zwłoki?
Początkowo chciałam zatrzymać się w Santa Marghericie Ligure. To znaczy, najchętniej zatrzymałabym się w Portofino, ale kiedy znalazłam najtańszy pokój za 1500 euro, z zaznaczeniem, że niska cena wynika z braku klimatyzacji, stwierdziłam, że Margherita brzmi dobrze, zwłaszcza, że podczas wspominanych-już-zbyt-wiele-razy wakacji z Księciem, kiedy jechaliśmy do Portofino, bardzo mi się z perspektywy drogi podobała i obiecałam sobie ją kiedyś odwiedzić. Tylko że Margherita jest dosyć specyficznie ukształtowana. Dworzec jest na wzgórzu, miasto na dole, a perspektywa taszczenia walizki po górach nie była atrakcyjna, nawet, kiedy próbowałam ją przeliczyć na potencjalnie spalone kalorie. Znalazłam niby jeden pokój tuż obok dworca, ale ktoś napisał, że jest w jakichś podziemiach, jamie, albo jaskini i ludzie chodzą po trawie nad sufitem i w ogóle strasznie dziwnie tam jest. A ponieważ znajomi dopiero co zatrzymywali się w pobliskim Rapallo, stwierdziłam, że jeszcze poszerzę zakres poszukiwań.
Do Rapallo dojechałyśmy około dziewiętnastej. Miałyśmy szybko dostać się do apartamentu, zostawić walizkę i znaleźć jakiś czynny sklep, w którym kupimy wodę i soki. Potem mogłyśmy zająć się dojściem do siebie, pójść na spacer i kolację. Mieszkanie rzeczywiście było w miarę blisko dworca. I na tym w sumie kończyły się jego zalety. Podczas, gdy ja majstrowałam przy skrzyneczce z kluczami, Mamusia ponuro kontemplowała okolicę. W pewnym momencie spytała: A widziałaś te zwłoki, prawda? Coś we mnie zabulgotało. Nie wiem, czy trwoga, czy nadzieja na atrakcje dodatkowe. Na szczęście (niestety), Mamusi chodziło jedynie o podejrzane, zarośnięte, małe gruzowisko obok budynku, które “no przecież wyglądało tak, jakby ktoś tam trupa chował”. Dwie wielbicielki Chmielewskiej w jednej rodzinie. Świetnie. (Tak, to z dedykacją dla Ciebie, Alicjo.) Wszechobecne kołatki w kształcie urżniętej (pardon my French) komuś rąsi też robiły fajny klimat.
Po sforsowaniu drzwi na klatkę czekała nas pierwsza niespodzianka. Nasz apartament był na czwartym piętrze. Bez windy. Sprawdziłam – opis na bookingu o tym nie wspominał. Czyli jednak spalę te kalorie. Gorzej, że Mamusi może się coś stać – albo astmatycznie, albo kolanowo. Znacie nas, już pewnie wiecie, że obie byłyśmy super dzielne. Samo mieszkanie było trochę dziwne. Bywałam w gorszych, ale Mama twierdziła, że ma złą energię. Nie miało za to kosmetyków obiecanych w ogłoszeniu na bookingu. Tak, zostawiłam negatywną recenzję, chociaż rzadko to robię. No nic. Miałyśmy tam tylko spać, brać prysznic i pić herbatę. Wybrzeże Liguryjskie czekało! Jeszcze tylko zakupy spożywcze i można ruszać w nocne Rapallo!
Tatar krewetkowy z truskawkami
Zakupy zrobiłyśmy w sklepie, który według Google Maps był już dawno zamknięty. Może powinnam wyciągnąć z tego wszystkiego jakieś wnioski. Może mniej polegać na technologii i w niektórych miejscach po prostu być. Nie planować wszystkiego, nie szukać kontroli. Z drugiej strony, może Nowy Jork wszedł mi już za mocno? Planowanie wszystkiego, co do minuty, wiecznie z telefonem w ręku i strategią przetrwania w głowie. Może, gdybym mieszkała gdzie indziej, potrafiłabym odpuścić. Jestem neuurotyczką, przyznaję to bez bicia i bez konieczności konsultacji z profesjonalistą, ale Nowy Jork chyba zrobił ze mnie monstrum. Kiedyś się wyprowadzę (dalej niż za rzekę) i zobaczymy, czy jest jeszcze dla mnie nadzieja. Wcale-nie-zamknięty sklep miał wszystko, czego potrzebowałyśmy, nawet ładne owoce. Misja spełniona, można cieszyć się leniwą atmosferą wieczornej riwiery. Postanowiłyśmy najpierw pochodzić i tego dnia nie szukać restauracji w internecie. Wejdziemy tam, gdzie będzie fajnie.
Rapallo, w przeciwieństwie do naszego apartamentu, było naprawdę przyjemne. Niespecjalnie zatłoczone, ale też wykazujące jakieś tam oznaki życia. Przeszłyśmy się nadmorskim bulwarem, a wracając trafiłyśmy na ładną (nie uroczą, ale powiedzmy elegancko-czarującą) restaurację z owocami morza. Zamówiłyśmy morze (nomen omen) cudowności, wszystko pyszne, obsługa przemiła. Atmosfera i widok cudowne. Niestety, w krewetkowym tatarze z truskawkami zamówionym przez Mamę trafiła się ta jedna trefna… Biedna Mama rozpoczęła wypoczynkową część naszych wakacji z zatruciem pokarmowym. Może nie tak epickim, jak moje Santa Clarita Diet experience po konfrontacji z nowojorską ostrygą, ale kolejnego dnia patrzyła na jedzenie dosyć sceptycznie. A następny dzień zabrał nas wreszcie do Santa Margherity.
Santa Margherita Ligure
Poranek rozpoczęłyśmy od śniadania w centrum Rapallo. Śniadania dosyć kontrastowego, bo mamusiny organizm wymęczony nierówną walką z trefną krewetką, życzył sobie croissanta bez niczego. Z kolei ja, przeglądając kartę i wykraczając nieco poza menu śniadaniowe, dostrzegłam w niej paciugo. Moje wymarzone paciugo. Myślałam, że będę musiała z nimi czekać do Portofino, a tu taka niespodzianka! Do paciugo jeszcze wrócimy, na razie przypomnę jedynie, że jest to deser lodowy i powtórzę moje instagramowe rozważania na temat spożywania lodów na śniadanie. Otóż dla mnie jest to synonim wolności i dorosłości. Ten moment, kiedy pierwszy raz dotarło do mnie, że nie mieszkam z Rodzicami (tylko w akademiku) i nikt mi nie zabroni zjeść lodów na śniadanie, był dla mnie przełomowy. To właśnie wtedy zrozumiałam, że mogę żyć po swojemu! Ha! Ale co teraz? Mama patrzy… Czy powinnam spytać: “Mamo, jestem dorosła, czy mogę zjeść lody na śniadanie?” Toż to wewnętrznie sprzeczne. Ale w końcu jestem dorosła. I mam wakacje! Mama pozwoliła. Zjadłam na śniadanie paciugo. Oczywiście nie tak dobre, jak to zapamiętane z Portofino, ale niczego nie żałuję!
Kilkuminutowy spacer zabrał nas na widziany zaledwie wczoraj dworzec. W ogóle muszę Wam powiedzieć, że ta trasa pociągowa jest wybitnie piękna. Nie widzi się albo nic (w tunelach skalnych), albo zza okien kusi nas krystaliczny turkus Morza Liguryjskiego. A stacje… Stacje są niezwykle klimatyczne. Jakby Europa miała inspirować animacje w stylu Miyazakiego, to kadrów szukałabym właśnie tam! 7 minut pociągiem. Tyle dzieliło nas od Margherity. Jak już wspominałam, w końcu lubię się powtarzać, Santa Margheritę wymarzyłam sobie lata temu. Z okien samochodu wyglądała jak miejsce, w którym bezwzględnie powinnam się znaleźć. Cudne widoki bez kultowej otoczki Portofino, obietnica fajnej, nadmorskiej atmosfery… Coś mnie tam ciągnęło. Widać skutecznie.
Rzeczywiście okazało się, że od dworca do głównej części miasteczka trzeba zejść dosyć stromą ulicą. Po wyjściu szybko zlokalizowałam autobusy do Portofino i z ciekawością wypatrywałam, gdzie może znajdować się wzgardzony przez nas apartament “w jamie”. Miałam kilka typów, ale nie zależało mi na tyle, żeby porównywać zastane widoki z mapą i adresem z bookingu. Ruszyłyśmy w stronę morza. Tadeusz, w pełnej entuzjazmu wiadomości głosowej, wydał nam pewne zalecenia, w tym “Dziewczyny, kupcie lny!”. Połowa naszej walizki to już były lny, ale skoro Tadeusz kazał… Pierwszy sklep, do którego weszłyśmy, skusił nas właśnie lnami. Mamusia kupiła tam sobie piękną bluzkę, a ja kontemplowałam zakup pantofelków. Zapiszcie sobie tę nazwę: Dionigi Castagnoli – lny piękne, a pantofelki jeszcze śliczniejsze. Niestety te, które sobie wypatrzyłam nie były dostępne w moim rozmiarze. Z drugiej strony, może stety? Kilka dni temu (to jest dygresja czasoprzestrzenna, chwilowo wracamy do Nowego Jorku, a raczej do naszego nowego mieszkania w Jersey City) zamówiłam wreszcie odpowiednio wytrzymały stojak na buty – poprzedni, kupiony prowizorycznie jeszcze do naszego mieszkania na Brooklynie, stopniowo załamywał się pod ciężarem wszystkich butów, których zresztą nie noszę, bo mi trzeszczka nie pozwala. Ale mam, posiadam, cieszą mnie. Spędziwszy jakieś dwie godziny na przykręcaniu dzikiej ilości śrubek, wypakowałam wreszcie prawie wszystkie buty z kartonów (kozaki zostały w kartonowej trumnie w szafie) i ostatecznie nas tym samym rozpakowałam. Prawie miesiąc po przeprowadzce. Po kolejnej godzinie, tym razem spędzonej na ustawianiu butów, wysłałam zdjęcie owoców mojej ciężkiej pracy małżonkowi. Stwierdził, że jak na dwie osoby, mamy stanowczo za dużo butów. Może i ma rację, ale mógłby pomóc, wywalając swoje. I tak chodzi tylko w jednych hokach, kilka razy w roku zakładając ewentualnie buty garniturowe, jak już naprawdę nie ma innego wyjścia. Ja przynajmniej mam jakąś tam rotację w butach codziennych, a te, których nie noszę wcale, ładnie wyglądają na stojaku. Można wręcz je uznać za element dekoracyjny! O!
Po tym, jak nie kupiłam sobie butów, weszłyśmy jeszcze do European Culture, gdzie nie kupiłam sobie szortów. Jeszcze tego dnia nie kupiłam sobie dwóch sukienek, ale chyba jednak będę się trzymać porządku chronologicznego – może mało fantazyjnie, chociaż jakbym bardzo się postarała (nie zamierzam), mogłaby z tego wyjść fajna klamra kompozycyjna. Weszłyśmy też na pomost, posiedzieć i pomoczyć stopy w krystalicznie czystej wodzie. Jak ja tego dnia żałowałam, że nie wzięłam do torby kostiumu! Z zazdrością zezowałam na pływające wokół pomostu nastolatki. Nie wiem, jak to zrobię, ale do końca pobytu chociaż raz zanurzę się w Morzu Liguryjskim!!! Ale i bez pływania, w tej chwili naprawdę było cudownie wakacyjnie. Byłam w Santa Marghericie! Żołądek Mamy zdecydował, że da radę wypić shakerato. Udałyśmy się na poszukiwania kawiarni. Mimo pozornej klęski urodzaju, nic nas specjalnie nie przekonywało, ale w końcu udało nam się usiąść w jednym z barowych ogródków. Pani spytała, jaki alkohol chcemy do tego shakerato – okazuje się, że ten wynalazek istnieje też w wersji z procentami. Ale nie chciałyśmy, na spritza miał przyjść jeszcze czas. Póki co, należało się przejść i zobaczyć, co jeszcze Margherita ma nam do zaoferowania.
Idąc wzdłuż morza, trafiłyśmy do kolejnego pięknego butiku. Tym razem mój wzrok przyciągnęły ustawione na wystawie piękne sukienki w stylu Missoni, ale w kolorystyce niebiesko, złoto, białej. W środku znalazłam tę jedyną. Sukienkę, która miała mi pomóc na nowo chcieć. Sukienkę, którą chciałam sobie kupić, bo tak, bo taki miałam kaprys, bo mogę, bo mi się należy. Mój lek na kryzys egzystencjalny. Mama od razu próbowała mi pokrzyżować szyki, deklarując, że to będzie prezent na moje nadchodzące imieniny, ale byłam asertywna. Jeśli ją kupię, to sama! To będzie początek naprawiania mojej relacji z samą sobą (przestańcie wywracać oczami, ja to czuję :P). Przymierzyłam. Marzenie. Pani ekspedientka, chyba zupełnie szczerze (choć kto ją tam wie), stwierdziła, że jeszcze nigdy nikt tak dobrze w tej sukni nie wyglądał. W tamtej chwili byłam skłonna jej uwierzyć. Niestety, była za duża. Nie szkodzi. Skoro jest mi pisana, znajdę ją. Spoiler: znalazłam, online, trochę nawet tańszą, z wysyłką za darmo, a po dodaniu dwóch par gustownych turkusowych skarpet, naliczyło mi jeszcze dodatkową zniżkę. Ha! Tak to się robi, proszę państwa. I to jest tekstylna historia z happy endem, czeka nas jeszcze taka o tragicznym zauroczeniu i niespełnionej namiętności. Ale to za chwilę, bo po drodze musimy jeszcze wypić rabarbarowego spritza w fantastycznej restauracji na wodzie. W towarzystwie uroczych kaczuszek i z kelnerem jak z katalogu. Przynajmniej jakoś mi się tak kojarzy, może już zmyślam. Nie wiem, czy wspominałam już w ostatnim poście, najwyżej się powtórzę, już ustaliliśmy, że lubię – bardzo mi się podoba, że we Włoszech do aperola podają jakieś spożywcze drobiazgi, może to być paczka chipsów, ale mogą to być też orzeszki, oliwki, sery… Fajna sprawa, samymi drinkami można się najeść. Mamusia konsekwentnie jedzenia odmawiała, ale wypiła chyba colę. W sumie całkiem dzielnie się trzymała, nie to, co ja po ostrygach. Opowiedziałabym, jak to wyglądało w moim przypadku, ale nie wiem, czy jesteście na to gotowi. A szkoda, bo to całkiem fajna historia była i w sumie wielowątkowa.
W pewnym momencie stwierdziłyśmy, że w sumie już jesteśmy usatysfakcjonowane doznaniami i widokami, do szczęścia brakuje nam już tylko magnesów i możemy wracać do Rapallo. Po bliższej inspekcji, widziany wcześniej po drodze sklep z pamiątkami wcale nie przypadł nam do gustu i stwierdziłam, że możemy jeszcze wejść w tamtą uliczkę, o, tamtą, wygląda fajnie. Magnesy znalazłyśmy w jakimś sklepie wielobranżowym. Niestety, chwilę wcześniej znalazłyśmy też sklep z ubraniami. Na zewnątrz, przy wejściu wisiały sukienki w stylu Zimmermann (później okazało się, że wcale nie w stylu) i torebki Birkin, na którym ktoś napisał sprayem “fake Birkin”. Najśmieszniejsze, że wcale nie wyglądały na fake. Oczywiście musiałam wejść, tylko popatrzeć. W morzu kolorowych falban znalazłam ją. Sukienkę Maleny. Czarną, cudownie obcisłą, w białe groszki, z opuszczonymi ramionami. Oczyma duszy widziałam siebie, przechadzającą się niczym Monica Bellucci po rozgrzanych południowym słońcem, sennych włoskich uliczkach. Chociaż ją przymierzę… I gdzie będziesz w niej chodziła? – Mamusia wylała na mnie kubeł zimnej wody. Niby mogłam argumentować, że w porównaniu z niektórymi kreacjami w mojej garderobie ta sukienka jest wręcz praktyczna. Później przypomniałam sobie, że moimi ulubionymi nabytkami w ostatnim roku były kolejne hoki i sportowa kurtka Columbii. Może nie zmienił mi się gust, ale tryb życia jakby trochę. W dodatku nowojorska przestrzeń szafowa codziennie przypomina mi, że powinnam przestać kupować nowe rzeczy. I jakoś tak odpuściłam. I wiecie, co? To był chyba błąd. Bo do tej pory żal mi serce ściska! Kiedy zaczynałam opisywać tę tragiczną historię, był tak silny, że po raz kolejny weszłam na Google Maps i mimo że od 10 lat Street View w Santa Marghericie nie było aktualizowane, znalazłam ten sklep! Nawet napisałam do nich na instagramie. Ale mi nie odpisali. Niczym w dramacie Szaniawskiego, będzie to miłość niespełniona, grająca w pustym pokoju na fortepianie. Ja i moja sukienka w groszki.
Inna sprawa, że tej niebieskiej w stylu Missoni też jeszcze nie założyłam. Miała mieć swoją premierę na Fashion Weeku, nawet kupiłam do niej złote piegi (tak, dobrze czytacie), ale zdecydowałam się iść tylko na prezentację nowej kolekcji Aiste Hong i Aiste mnie ubrała w swój projekt. Borze szumiący, co za dygresja. Już, już, kończę! Niebieskości i złote piegi jeszcze będą miały swój moment. W przeciwieństwie do nieodżałowanych groszków…
A skoro już mowa o rzeczach, których żałuję – nie pamiętam nazwy restauracji, do której poszłyśmy tego dnia. Szukam po wyciągach bankowych, po zdjęciach i nic. (Jakbyście się zastanawiali, dlaczego pisanie postów tyle mi zajmuje, to między innymi właśnie dlatego!) A była naprawdę cudowna. Pozwólcie, że zdefiniuję ową cudowność. Mama ze zrozumiałych względów nie miała ochoty na restaurację z owocami morza, a ja, jakby kompatybilnie, zapragnęłam prawdziwego włoskiego jedzenia. Ale wiecie, nie takiego, jak w restauracjach włoskich w Polsce, czy, o zgrozo, przy naszym nowym mieszkaniu w New Jersey. Chciałam jedzenia, które nie będzie musiało mówić, że jest włoskie, po prostu włoskie będzie. Chciałam jedzenia domowego! Bez żadnych udziwnień, fuzji, nadęcia i elegancji. I nie, nie pizzę. I znalazłam dokładnie to, czego szukałam. Na obrzeżu miasteczka, w jakiejś bocznej uliczce, na tyle wąskiej, że widok stojących przed restauracją kilku stolików budził zdziwienie. Zamówiłyśmy karczocha, na którego czaiłyśmy się od kilku dni, ja zamiast aperola skusiłam się na kieliszek czerwonego wina, żołądek Mamy zgodził się na dyniowe gnocchi, a ja wybrałam najprostsze trofie z pesto. Byłam później gotowa wylizać talerz. Pycha! Ale przez moje zapominalstwo, jeśli kiedyś będziecie chcieli to miejsce odwiedzić, musicie zabrać mnie ze sobą. Przykro mi.
Portofino
Macie już dość o jedzeniu? Trudno. Nie cierpicie sami. Ja przy pisaniu też dostaję ślinotoku. Wam przynajmniej oszczędzam szczegółowych opisów, nie rozpisuję się o tym, jak bardzo chleb był rumiany, jaka skórka popękana, jaka oliwa aromatyczna itede itepe. A moje wspomnienia są bezlitosne! Dlatego pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to oczywiście opisać śniadanie. Ale nie zrobię tego! Powiem tylko, że było, było smaczne i skupię się na tym, że usiadłyśmy przy stoliczku na ulicy, a stolik obok nas siedział właściciel. I chciałabym, żebyście sobie wyobrazili, jak taki starszy Włoch siedzi przy SWOIM stoliku, pije kawę, przegląda gazetę, a co drugi przechodzień kłania mu się, uchyla czapki, wita, czasami zagaduje, zatrzymując się przez chwilę przy stoliku, niby na pospiesznie udzielonej audiencji. Lubię takie chwile, kiedy jako turystka mogę na sekundę podejrzeć jakiś sekret-nie-sekret lokalnej społeczności.
Po śniadaniu, którego naprawdę nie będę opisywać, ruszyłyśmy nad wodę. Tego dnia w planie było spełnienie tego największego marzenia Mamy. Do Portofino miałyśmy udać się promem, na który bilety trzeba było koniecznie kupić w kasie, w dzień wycieczki. No dobrze. Sprawdziłam tylko godziny, żeby wycyrklować tak w miarę bez czekania. Na przystani okazało się, że jednak należało przyjść wcześniej, zaopatrzyć się w bilety i później ewentualnie śniadaniować. Przystań została opanowana przez stado emerytów w kapeluszach, kolejka do kasy gubiła gdzieś swój koniec, a jakby tego było mało, w kasie nie było nikogo i nic nie zapowiadało, że ta sytuacja może się kiedyś zmienić. To się nie uda, czas na plan B. Znowu idziemy na pociąg do Santa Margherity. Tam, nie bez komplikacji (ale mało interesujące, oszczędzę Wam), wsiadamy do autobusu do Portofino. Cudowny młody człowiek ustępuje Mamusi miejsca. Całe szczęście. Przez jeden straszny moment wyobrażałam sobie mamine kolano walczące z tymi upiornymi zakrętami. Rzeczywiście. Droga jest chyba jeszcze węższa i krętsza niż to pamiętałam. I piękniejsza… Przyciśnięta do okna patrzę chciwie na migające po drodze skalne plaże, zazdrość, która targa mną na widok ludzi pływających w tej krystalicznie czystej, przejrzystej wodzie, powoduje we mnie wręcz fizyczny ból. Dlaczego wiecznie muszę odczuwać jakiś niedosyt? Przecież tu jestem, mam to wszystko na wyciągnięcie ręki, a mimo to, mam wrażenie, że coś mnie omija. Znowu będę musiała tu wrócić. Tym razem do tych skał i wody…
Wprowadzenie do Portofino napisałam już w poprzednim poście i wyjątkowo powtarzać się nie będę. Marzenie Mamy. Po prostu. Kiedy wysiadłyśmy z autobusu, rozejrzałam się trochę niepewnie. Czy to na pewno ten przystanek? Skąd tu te wszystkie sklepy i restauracje? Na którym parkingu płaciliśmy fortunę (nie mając porównania z Manhattanem) za godzinę postoju? Gdzie w tym Portofino… Portofino? I skąd tutaj ci wszyscy ludzie? Jejku, jak tu się strasznie pozmieniało! A, Mama widzi jakieś ładne ściereczki…
Ściereczki to w ogóle osobny temat. Z jakichś względów Mama lubi kupować na wyjazdach ściereczki. Magnesy to wiadomo, nie wiem, czy kiedyś pokazywałam Wam ścianę magnesową zrobioną przez Księcia… A właściwie ściany, bo jedną mamy w Polsce, a drugą mieliśmy w Nowym Jorku, tylko od przeprowadzki z Brooklynu już nie mamy, bo tablice z magnesami leżą zapakowane w tę samą folię od kilku lat. Próbujemy przekonać Teściową, żeby pozwoliła nam zainstalować je w swoim domu, ale szwagierki się buntują. No nic. I tak my wygramy. Ale ściereczki. Ściereczki rzeczywiście były śliczne. Magnesy w sklepie obok też. Magnesy kupiłyśmy od razu, ze ściereczkami Mama się zastanawiała, po czym odesłała mnie z powrotem do tego sklepu, żebym zapytała o cenę. Pani podała jakąś, po czym chytrze dodała “ale te, które ci się podobają są droższe”. Mama stwierdziła, że za dobrze wyglądam i to moja wina. Temat ściereczek został odłożony na później. Teraz miałyśmy ważniejsze sprawy na głowie.

Paciugo
Tak sobie myślę, że paciugo to nie tylko lody, ale też doskonały tytuł alternatywny dla tego posta. O ile moje postu blogowe są zwykle pisane z dużą dozą swobody, to tym razem już nawet nie próbuję utrzymywać pozorów – otworzyłam się na luźny strumień świadomości (redakcją będę się martwiła, jak już skończę, ale też nieprzesadnie) i tak powstało literackie/grafomańskie paciugo. Bo w dialekcie liguryjskim paciugo to chaos. Bałagan. Mieszanina. Po włosku? Burdello bum bum. W 1941 roku w historycznej Caffè Excelsior, jej właścicielka stworzyła deser, który z czasem miał stać się symbolem Portofino. Do gelato nawrzucała różnych różności, sezonowych owoców, kandyzowanych wiśni amarene, polała to wszystko półpłynną bitą śmietaną i zaczęła serwować gościom. Jednemu takiemu, co mu z zachwytu gałki oczne wywaliło na drugą stronę, na pytanie, cóż to za niebiańskości mu zaserwowała, odpowiedziała lakonicznie: „u lé un paciugo” – “to bajzel”. W latach sześćdziesiątych, w tzw. epoce Dolce Vita, deser podbił serca celebrytów i ugruntował swój kultowy status. Ja po raz pierwszy przeczytałam o nim w samochodzie, w drodze do Portofino i zadecydowałam, że musimy go spróbować!
I teraz gwoli przypomnienia – kiedy pierwszy raz byliśmy z Księciem we Włoszech, była to wyprawa budżetowa. Książę zarabiał wtedy tyle, co nowojorski kot napłakał, ja byłam chwilowo bezrobotna i mieliśmy nawet chwile, kiedy próbowaliśmy poskromić nasze rozrzutne natury. Książę taką chwilę miał właśnie w Portofino, gdzie zasugerował, żebyśmy wzięli jedno paciugo na spółkę. Na szczęście, ja mam priorytety ustalone jasno i lody zawsze będą na szczycie. Mogłam głodować do końca wyjazdu (bez przesady, to nam nie groziło), ale lodami dzielić się nie będę! Zamówiliśmy dwa. Po pierwszej łyżeczce Książę przyznał, że jego pomysł był skrajnie durny, a ja miałam rację jeszcze bardziej niż zawsze. Nie wiem, o co chodziło. Może o tę półpłynną śmietanę? Może o ten miks owoców? Wchodziło jak ambrozja. W tamtej chwili wiedziałam, że kiedyś zjem je jeszcze raz. Bo to nie mogło być jednorazowe doświadczenie. Przewijamy do roku 2025, stoimy z Mamą na placu, zrobiłyśmy już milion zdjęć, a ja z przerażeniem rozglądam się w poszukiwaniu tamtej lodziarni. Nie ma! Wyszukuję w cyberprzestrzeni stare zdjęcie Księcia z paciugo. Porównuję budynki w tle, kąt padania słońca… no dobrze. Rozpędziłam się. Ale nie ma! Wychodzi na to, że ogródek lodziarni jest teraz ogródkiem jakiegoś hotelu. Internet podpowiada, że najlepsze paciugo to w San Giorgio. Ale jak? San Giorgio to raptem okienko w ścianie, sprzedają gelato w papierowych kubeczkach. Serce pękło mi na milion okruchów. Pogodzona z porażką, zdecydowałam, że niech będą lody w kubeczku, na pocieszenie… Mama zajęła miejsce w kolejce a ja podeszłam do pani, która na straganie obok sprzedawała serwetki. Okazało się, że pani jest z Portofino i dokładnie rozumie moją konsternację. Tak, San Giorgio miało kiedyś ogródek i tam serwowali lody. Niestety, hotel miał więcej pieniędzy. Ale lody nadal są pyszne, zapewnia mnie, że najlepsze w całym Portofino, dokładnie takie jak kiedyś. No dobrze… Nie o takie doświadczenie mi chodziło, ale skoro smak będzie ten sam… Młody chłopak w okienku wysłuchał mojej litanii żali, nagle wyprzystojniał i powiedział, że nie ma problemu. Mamy usiąść w ogródku hotelowym i powiedzieć kelnerowi, że chcemy zjeść paciugo z San Giorgio. On nam własnoręcznie i osobiście to paciugo zrobi, kelner przyniesie. Będzie oczywiście drożej, ale będzie. I to ja rozumiem! Cóż za cudowny człowiek!
Usiadłyśmy w ogródku. Niczym tajna agentka porozumiewająca się kodem, zamówiłam nam lody z San Giorgio i do tego dwa shakerato. Kelner nie był zaskoczony. Po jakimś czasie ukazały się przed nami kryształowe pucharki pełne wytęsknionego dobra. Do tego idealne shakerato. Paciugo było trochę inne, niż zapamiętałam. Ale za to miało POZIOMKI! Najprawdziwsze, świeże poziomki. I śmietana była taka, jak pamiętałam. Prosto do nieba wzięli mnie, przysięgam. I tutaj nawiązanie do budżetowych wakacji – wiecie, co oprócz lodów było w tym wszystkim cudowne? Że nawet nie odczuwałam potrzeby spytać się o cenę. Wiedziałam, że ile by to nie kosztowało, mogę sobie na to pozwolić. Mam nadzieję, że nie odbierzecie tego jakoś dziwnie. Chodzi mi o to, że może starzenie się nie jest takie złe. Owszem, tyłek zauważalnie traci na jędrności, włókna kolagenowe zanikają, ale pod pewnymi względami życie staje się zdecydowanie bardziej komfortowe.
Przed lodami poszłyśmy na wspinaczkę. Tak, wiem, miało być chronologicznie, ale dopieroo przy szukaniu zdjęć do posta przypomniało mi się, że najpierw rozglądałam się za lodami wstępnie, jeszcze bez przesadnej paniki, potem była wspinaczka, a później ten cały dramat z pozytywnym zakończeniem. I mogłabym teraz redagować cały ten fragment, ale przecież to nie ma aż takiego znaczenia! Zresztą, wspinaczka, dużo powiedziane. Miałam nadzieję, że dojdziemy do latarni morskiej, co się nie udało, ale za to weszłyśmy sobie do zamku. Tam spełniłam kolejne włosko-spożywcze chciejstwo i zamówiłam lemon sodę (niestety jedyną podczas tej wycieczki, ale zawsze), a potem weszłyśmy do zamku. Nawet nie zwiedzać, tylko szukać toalety, ale skoro już byłyśmy w środku… Na zamkowym tarasie natknęłyśmy się na grupkę dziewczyn z Polski. Jedna z nich myślała, że jest w Positano. Moją Mamusię lekki szlag trafił, bo jak to, Mamusia całe życie wzdycha do Portofino, a tu jakaś ameba nawet nie odróżnia Positano od Portofino. Na szczęście, przy tak pięknych widokach frustracje szybko topnieją. Pokręciłyśmy się jeszcze po wzgórzu i powoli zaczęłyśmy schodzić do miasteczka. Planowałyśmy wracać promem. Bilety kupiłam już wcześniej, żeby uniknąć powtórki porannej sytuacji, pozostało mieć nadzieję, że zmieścimy się na przedostatni czy ostatni prom. Do tego czasu mogłyśmy po prostu włóczyć się do woli. Kupiłyśmy inne ściereczki a także skarpetki dla Taty (z krajobrazem Portofino) i Mariany (z pomidorami), dokupiłyśmy jeszcze jakichś pamiątek i w wyniku całkowitego zaćmienia umysłu nie poszłyśmy na kolejne paciugo. Mama do tej pory nad tym ubolewa, podobnie jak ja nad sukienką w groszki. Ewidentnie będzie trzeba wrócić!
[Redakcja, czyli też ja, dopowiada, że doczytała na blogu, że niby wtedy z Księciem jedliśmy paciugo w Caffè Excelsior. Tylko że teraz Caffè Excelsior należy do Dolce & Gabbana i zdecydowanie nie jest tam, gdzie siedzieliśmy, więc albo coś się pozmieniało, albo nakłamałam w tamtym poście, co jest możliwe, bo przecież był pisany po latach od tamtej wyprawy…]
Na prom dostałyśmy się bez problemów, choć nie bez atrakcji. Udało nam się ustawić na czele kolejki, gdzie wśród przyszłych pasażerów wybuchła afera w stylu pan-tu-nie-stał. Jedna pani bardzo zagrzewała swojego samca do walki. Samiec najpierw próbował wykurzyć tych-co-tam-nie-stali, a potem, w ramach wykazywania się, poszedł do pani zarządzającej kolejką. Wrócił ze spuszczonymi, czerwonymi uszami, mrucząc coś pod nosem. Pani od samca była bardzo niepocieszona, może już planowała rozwód, i postanowiła wziąć sprawy we własne ręce. Ale nie z panią od kolejki, widać mruknięcia zawierały jakąś tam przestrogę. Z tymi-co-tam-nie-stali. Trochę agresywnie, a trochę apelując do ich poczucia przyzwoitości, pani opowiedziała, że już w drodze tutaj nie siedziała tam, gdzie by chciała i nie chce tego powtarzać. Ci–co-tam-nie-stali pozostali obojętni na jej argumentację. Mamusia i ja doceniałyśmy po prostu program rozrywkowy, jednocześnie układając strategię zdobycia odpowiednich miejsc. Może nie udało się na dziobie, ale i tak było fajnie. Sama przeprawa była przepiękna, więc wiecie, jak kiedyś będziecie się wybierać do Portofino z okolicznych miasteczek, to prom bardzo polecamy, tylko kupcie wcześniej bilety.
Tuńczyk w pistacjach
Nasz ostatni wieczór we Włoszech postanowiłyśmy uczcić taką bardziej fancy kolacją, ale najpierw poszłyśmy ochłonąć trochę w apartamencie. Po raz któryś z rzędu rzuciłyśmy okiem na wystawę delikatesów obok. Niby mijałyśmy je codziennie, zauważając nawet, że o, mają herbatę, którą Mama lubi, ale nie rejestrując nic poza tym. Nie pamiętam, co sprawiło, że zdecydowałyśmy się wejść do środka. Czy ciasteczka amaretti uśmiechnęły się do nas z wystawy, czy skusiło nas coś innego i znalazłyśmy je już w środku. Jakby nie było, odkryłyśmy istnienie amaretti. Mamusia nakupowała dwa worki. Dla Babci, a że trochę po drodze zginęło w brzuchu autorki tego posta, to już inna sprawa. To historia bez puenty, chciałam tylko zasygnalizować, że jak będziecie w okolicach, warto sięgnąć po amaretti. To ponoć symbol liguryjskiej tradycji cukierniczej, a ja nie miałam o ich istnieniu pojęcia. Okrągłe, w wersji liguryjskiej miękkie z zewnątrz i wilgotne w środku (te sklepowe, które można kupić w Polsce są zupełnie inne, twardawe z zewnątrz), bardzo migdałowe, lekko marcepanowe (ale bez przesady – ja marcepanów nie znoszę, a amaretti bardzo przypadły mi do gustu). Mogą być klasyczne, mogą być smakowe, najczęściej owocowe. W delikatesach sprzedawano je na wagę, zapakowane w piękne, kolorowe papierki.
Na tę oną “uroczystą” kolację wybrałyśmy Rocco e i suoi fratelli, reklamujące się jako smak kuchni sycylijskiej w Rapallo. Wiem, bez sensu, na sycylijską trzeba jechać na Sycylię, ale to była jedna z najlepiej ocenianych miejscowych restauracji. W ofercie było menu fix, w sam raz na pożegnanie z Włochami. Na początku było miło. Dostałam dzban czerwonego wina, Mamie bez problemu zamienili wino na spritza, chlebek i focaccie w koszyczku były genialne, potem były kalmary i makaron z miecznikiem przyozdobionym bakłażanem. Przy naszym stoliku pojawił się Rocco, bez swoich fratelli, słodko zagadując, czy aby na pewno wszystko nam smakuje. W tym momencie kelnerka przyniosła tuńczyka w pistacjach. Na moim tuńczyku był włos. Rocco zaczął kombinować, skąd ten włos. Zarzekał się, że nie od nich. No ale ode mnie też raczej nie, skoro nawet nie zdążyłam tego tuńczyka dotknąć, Rocco stał obok, zresztą, kolor się nie zgadzał. Rocco zaczął się denerwować. Najpierw zniknął z moim tuńczykiem, potem przemyślał sprawę, przyniósł go z powrotem (akurat kiedy Mama mówiła, że w przyzwoitej restauracji powinni zostawić, aż przyniosą nowy, żebym wiedziała, że faktycznie jest nowy, a nie że tylko usunęli włos) i powiedział, zupełnie, jakby Mamusię rozumiał, że zaraz przyniosą mi nowy, tego mam nie ruszać. Nawet niechętnie przeprosił, ale widać było, że nie jest zadowolony. A ja nawet nie zamierzałam żadnej afery robić! Podeszłam do tego z rozbawieniem! Mimo to, Rocco już nas nie lubił, a kelnerzy stracili zainteresowanie nami. Kiedy zapytałam o deser i kawę, które były ujęte w menu fix, kelnerka była bardzo zdziwiona, że chcemy. Owszem, dostałyśmy i kawę, i cannoli, ale już obiecanych do kawy ciasteczek nie. Nie muszę dodawać, że kiedy już doprosiłyśmy się o rachunek, żadnej zniżki za włos na nim nie było. Trochę przykro, bo jedzenie było naprawdę, naprawdę dobre. Mimo wszystko, ostatni wieczór w Rapallo był prawie idealny.
Pożegnanie z Ligurią
Tak! Jesteśmy już prawie na końcówce! Ale nie tak szybko. To nasz ostatni dzień, więc wyciśnijmy go do końca. Zacznijmy od logistyki, później pójdziemy na śniadanie.
No tak, logistyka. Mama miała wcześniej pomysł, żeby już wieczór wcześniej jechać do Mediolanu, tam spać i trochę zwiedzić miasto. Bardzo delikatnie wybiłam jej to z głowy. Już trzeci raz miałam być i nie być w Mediolanie (przypominam, że za pierwszym razem przegrał z Luminarą w Pizie, a za drugim z jeziorem Como) i bardzo mi to odpowiadało. Zwłaszcza że dzięki temu mogłyśmy spędzić jeszcze jeden wieczór i poranek nad morzem! Już wcześniej napisałam do ludzi od apartamentu, próbując wysondować, czy pozwolą nam na późniejsze wymeldowanie. Niestety nie. Ale nie szkodzi, udało mi się w międzyczasie znaleźć przechowalnię bagażu blisko dworca. Krótko po porannym prysznicu pobiegłam na poszukiwania punktu utylizacji śmieci, bo regulamin apartamentu zakładał, że się tym zajmę. Pod budynkiem może i były zwłoki, ale nie było śmietników, na szczęście instrukcje zawierały adres punktu. Po dziesięciominutowym spacerze z aromatycznymi workami punkt znalazłam. Można było opuścić apartament, osładzając sobie targanie walizki (nadal nie wiem, jak Mama zdołała to wszystko, łącznie z balonikami, zapakować), układaniem w głowie negatywnej recenzji dla obiektu. Nie jestem mściwa. Ale takie rzeczy jak brak windy, czy niedopełnianie obietnic kosmetycznych mogą przydać się innym gościom. A że będę miała z tego odrobinę brzydkiej satysfakcji?
Przechowalnia na tyłach przystanku autobusowego była całkiem spoko, walizkę zostawiłyśmy bez problemu i nauczone doświadczeniem od razu poszłyśmy na dworzec kupić bilety. Przynajmniej tak to pamiętam, może było zupełnie inaczej, może kupiłyśmy te bilety już dzień wcześniej? Bo widzicie, dzień wcześniej dowiedziałam się, że w dniu naszego powrotu będzie ogólnokrajowy strajk pociągów. Zestresowało mnie to o dziwo mniej niż powinno, nie wiem, czy dlatego, że wreszcie udzielił mi się włoski luz, czy też doszłam do wniosku, że są gorsze rzeczy, niż bycie uwięzionym nad Morzem Liguryjskim… Jeśli nawet nie dotrzemy na samolot powrotny, to przecież ukochana sąsiadka naszych psów nie porzuci, a nam przyda się jeszcze chwila odpoczynku? Na szczęście/niestety, krótki research wyjawił, że strajk zacznie się w godzinach wieczornych, więc nasz pociąg do Mediolanu pojedzie. Tylko warto wcześniej kupić bilety, w razie gdyby ludzie rzucili się korzystać z ostatniej szansy na opuszczenie tego nieba na ziemi. W każdym razie, na poszukiwanie śniadania szłyśmy już z kupionymi biletami. (Mówiłam, że włoskie pociągi i dworce to leitmotif tych postów? Mówiłam!)
Bardzo chciałam, żeby to ostatnie śniadanie było super. Poszłyśmy do dwóch miejsc, które na mapie wydawały mi się kuszące, w jednym nawet zobaczyłam tartę z poziomkami (Mamuś, czemu my jej w sumie nie kupiłyśmy?), ale opcje śniadaniowe były marne. Wróciłyśmy do miejsca z dobrym śniadaniem i właścicielem przy stoliku. Niestety, tym razem nie siedziałyśmy przy ulicy (za gorąco), a śniadanie zamówione przez Mamę już nie było takie dobre. Ja za to skorzystałam z okazji i przetestowałam kolejne paciugo. Po śniadaniu poszłyśmy mnie wykąpać. Przecież, obiecałam sobie, że chociaż raz wlezę do morza. Niech będzie ostatniego dnia, po wymeldowaniu. Niestety padło na najmniej urokliwe miejsce. Albo inaczej, miejsce było urokliwe, bo przy Castello di Rapallo, ale plaża bardzo średnia. Na szczęście był przy niej prysznic. Wytłumaczyłam Mamusi, że powinna wejść ze mną na plażę i usadowić się przy murze, tam gdzie była odrobina cienia. Bo jeśli uprze się czekać na mnie na ławeczce z moimi ubraniami, to będę musiała przejść kawałek ulicą w skąpym bikini i chyba nie jestem gotowa na taki rodzaj internetowej sławy. Aaaaaaa – zrozumiała w końcu Mamusia i już bez walki ruszyła ze mną na plażę, moczyć stopy. Ja w tym czasie odpłynęłam sobie spory kawałek od brzegu i wrzeszczących dzieci, przypomniałam sobie, że boję się rekinów, zaczęłam zastanawiać się, czy w Morzu Liguryjskim żyją rekiny i czy dużo, stwierdziłam, że pewnie nie i spróbowałam się zrelaksować leżąc na plecach. Potem przypomniałam sobie, że oprócz rekinów boję się też zwłok i skierowałam rozważania na prawdopodobieństwo występowania w tutejszych akwenach zwłok. Chwilę później wiedziałam już, że prawdopodobieństwo rekinów i zwłok jest niskie, ale nigdy równe zeru i wróciłam do brzegu. Mamusia powiedziała, że mam iść sobie jeszcze popływać. Powtórzyłam proces. Tym razem doszłam do wniosku, że w sumie mogę popływać trochę bliżej brzegu i innych kąpielowiczów, wtedy i rekiny, i zwłoki będą miały większy wybór kończyn do atakowania i prawdopodobieństwo, że padnie na mnie, jeszcze się obniży.
Oczywiście kąpiel nie była ani relaksująca, ani satysfakcjonująca, ale przynajmniej dotrzymałam złożonej sobie obietnicy. Na plaży się wyprysznicowałam i wyjątkowo zgrabnie odtworzyłam widziany kiedyś na instagramie tutorial zamieniania dołu od bikini na majtki bez obnażania się. Już w stroju podróżnym, poszłam z Mamą kupować obrusy. Niby nie do końca miałyśmy to w planie, ale akurat w Rapallo był jakiś ryneczek i pan sprzedawał piękne obrusy, które nagle okazały się niezbędne, żeby Mama po powrocie mogła sobie w ogrodzie pić spritza i udawać, że wciąż jest we Włoszech. Kupiłyśmy dwa. W morskie stwory i w cytrynki (po powrocie do Polski do tego cytrynkowego dołączył jeszcze serwis, żeby już był komplet…) W sumie jestem z siebie bardzo dumna, że w żadnym momencie nie uległam pokusie kupienia sobie cytrynkowej sukienki – wiedzieliście te rolki na instagramie, jak w kolejce do samolotu stoi kilkanaście dziewczyn w prawie identycznych sukienkach? Tak wyglądały włoskie ulice w bardziej turystycznych miejscach… Cytryny królowały i na straganach, i na turystkach. Za dużo tego. Ale obrusy wybrałyśmy piękne!
Do pociągu miałyśmy jeszcze trochę czasu, więc poszłyśmy na… tak. Dobrze zgadliście. Na kolejne paciugo. Tym razem w gelaterii Frigidarium Rapallo, gdzie w menu znalazły się aż dwa rodzaje tego deseru! Liguryjski i w stylu Portofino! Zamówiłyśmy oba, a do tego oczywiście shakerato. W ogóle, na instagramie jest post ze zdjęciami wszystkich paciugo, które jadłam na tym wyjeździe, jeśli chcecie, możecie sobie pooglądać i ocenić, chociaż wizualnie. Dość powiedzieć, że ostatnie chwile w Rapallo były słodkie. I tak je zapamiętam.

Cholerny Mediolan
Później pozostało już tylko pokręcić się w poszukiwaniu wody, odebrać bagaż, zaparkować Mamę przy dworcu, pobiec do zapamiętanego po drodze supermarketu, kupić wodę i świeżo wyciskany sok (który później przydał się przy podnoszeniu Mamie cukru) i wsiąść do pociągu… Plan na Mediolan był ambitny. Miałyśmy zostawić bagaże w znalezionej wcześniej przechowalni, pojechać metrem pod Duomo (bo tam Bocelli miał ten koncert w pandemii!), wrócić w okolice dworca, zjeść lunch na mediolańskim odpowiedniku tego rynku we Florencji i złapać autobus na lotnisko. No cóż. Udało nam się dojechać do Mediolanu. Zawsze coś. Potem zaczęły się schody, chwilami dosłowne.
Najpierw nie mogłyśmy wydostać się z peronów. Chyba dwadzieścia minut straciłyśmy, szukając wyjścia z peronów, a później z dworca. Okazało się też, że przechowalnia wcale nie jest przy samym dworcu, tylko kawał drogi po rozgrzanym betonie. Mamusi było za gorąco, a mnie zaczynało łapać jakieś choróbsko, pewnie od klimatyzacji. Kiedy już zostawiłyśmy bagaż, Mamusia stwierdziła, że pierniczy Duomo i Bocellego, ona już nic nie chce, tylko kupić mi lekarstwa. Ja z kolei nie lubię nie trzymać się precyzyjnie ułożonego planu i nie chciałam lekarstwa. Zaczęłyśmy ze sobą zgrzytać. Pojechałyśmy metrem, zobaczyłyśmy Duomo, nie weszłyśmy do Duomo, trochę na siebie posyczałyśmy i weszłyśmy do apteki, gdzie nie kupiłam lekarstw. Wróciłyśmy do metra. Mama powiedziała, że jedziemy prosto na lotnisko, bo nie zdążymy już zjeść na rynku. Nie chciała też zaczekać przy dworcu, aż pójdę po walizkę. Okazało się jeszcze, że autobusy na nasze lotnisko jadą nie z tego miejsca, z którego zakładałam, że jadą, a na autobus, na który nie wiedziałam, czy zdążymy, nie mogłam już nawet kupić biletów online. Kiedy dotarłyśmy na przystanek, autobus jeszcze tam był, ale antypatyczny facet, który odganiał się ode mnie, jak od muchy, powiedział, że jak nie mamy biletów, to on nam nie sprzeda i mamy iść na następny autobus, tam – machnął ręką w nie do końca sprecyzowanym kierunku. Kiedy ośmieliłam się zadać pytania dodatkowe, zaznaczając przy tym, że nie chcę się wpychać do autobusu, ale co rozumie pod pojęciem “tam”, czy na koniec, gdzie jest autobus tej samej firmy, czy co?, ze zniecierpliwieniem powiedział, że wszystkie autobusy jadą na Malpensę i mam wsiadać do następnego. Po prostu.
Kupiłyśmy bilety od kolejnego typa, po drodze zdenerwowałam jakąś kobietę z wózkiem, popełniwszy nietakt zapytania jej, czy stoi w kolejce (bo stała z boku, a nie chciałam się wpychać). Tak, stała w kolejce. Wreszcie udało się zapakować walizkę i wsiąść do autobusu. Matkobosko, jaki ten Mediolan wrogi i antypatyczny!
Autobus jechał tylko godzinę dłużej, niż miał. Właściwie to pół godziny dłużej, ale że był innej firmy, to i tak miał dłuższą trasę, więc w sumie godzinę dłużej, niż ten, którym chciałam jechać. Mamusia furczała obok, że miała rację, gdybyśmy poszły zjeść, nie zdążyłybyśmy na samolot i muszę przyznać jej rację. Niestety, musiałam. Ale dopiero wtedy, kiedy dotarłyśmy na lotnisko i okazało się, że wszystkich pasażerów, wszystkich lotów Wizzaira (a może Ryanaira? Nie będę już sprawdzać) odprawia tylko jedna osoba. Która zresztą na dłuższą chwilę zniknęła. Mama siedziała na ławeczce, a ja stałam w nieruszającej się wcale kolejce. I byłoby okej, wiedziałam, że zdążymy, że wszystko będzie dobrze. Ale za mną w tej kolejce stała kolejna kobieta z dzieckiem. Nawet sympatyczna się wydawała. Dziecko było grzeczne. Ale! Przez godzinę stania w tej kolejce, non-stop, na zapętleniu, puszczali na telefonie tę piosenkę “the wheels on the bus go round and round, round and round, round and round…” Przysięgam, że słyszę to do tej pory. Już nigdy nie będę wolna.
Po odprawie zjadłyśmy jeszcze szybki lunch (odgrzewany kawałek pizzy, i tak niezła!), wypiłam ostatnią włoską kawę i… wróciłyśmy do domu.
Mogłabym teraz jeszcze pisać, jak mi w Lodziarni Ruszczyk w Orłowie zrobili pyszne paciugo, albo opisywać moje spotkanie autorskie w Bibliotece Oliwskiej. Ale ten post, tylko ta druga część ma już 17 stron, a całość to ponad 80 tysięcy znaków (czyli ⅕ standardowej książki), więc może na tym już skończymy, a ja wrócę do spisywania pakistańskich przygód?