maja@milosna-globalizacja.pl
Miłosna Globalizacja
logo
logo
  • Strona główna
  • O autorce
  • Blog
    • Miłosna Globalizacja
    • zOrientowane
    • Wywiady ze specjalist(k)ami
    • Inne
  • Nowy Jork
  • Pakistańskie Wesele
  • Media
Miłosna Globalizacja

Rewolucja cz.2

Home Miłosna Globalizacja Rewolucja cz.2
FUNemployment 1
Rewolucja cz. 1
14 września 2025
Miłosna Globalizacja
Rewolucja cz.2
17 września 2025 napisany przez Miłość w czasach strefowych w Miłosna Globalizacja

Pod koniec sierpnia wyprowadziliśmy się z Nowego Jorku. Serio. 

Niby nie daleko, bo dosłownie tylko za rzekę, siedem minut pociągiem na Manhattan, ale jednak do innego stanu. I nie, nie poczuwam się do bycia Jersey Girl, uważam, że podobnie jak bycie nowojorczykiem, Jersey Girl to stan umysłu. Zresztą nie ja jedna, ale o tym później. Ufff… Zastanawiam się od czego w ogóle zacząć, bo mam Wam strasznie dużo do opowiadania. O motywach naszej decyzji, o największych hitach mieszkania na Manhattanie (nie że najpiękniejsze momenty, tylko najdziwaczniejsze sytuacje, które się wydarzyły), o tym, dlaczego Jersey City, a nie np. inna część Manhattanu, czy Brooklyn, o poszukiwaniach mieszkania (o rany…), o samej przeprowadzce, która też była interesująca i wreszcie o naszym nowym miejscu. To może właśnie taka kolejność?

Widok na Manhattan z New Jersey
Po drugiej stronie rzeki

Jak być może pamiętacie, kiedy przeprowadzaliśmy się na Manhattan, miało to być tylko na chwilę, żeby skorzystać z jeszcze-trochę-pandemicznych cen i doświadczyć życia w centrum wszystkiego. Podpisaliśmy umowę na piętnaście miesięcy i planowaliśmy później wrócić na Brooklyn. W międzyczasie ja dostałam pracę, Książę awansował, zmienił pracę i awansował bardziej, polepszyły nam się warunki finansowe, a nowa lokalizacja bardzo nam się spodobała. Ja odżyłam, Manhattan stał się moim talizmanem, zbudowałam sobie życie towarzyskie, zaczęłam czerpać z Nowego Jorku pełnymi garściami, a potem jeszcze zaadoptowałam (częściowo) psa. To znaczy zaczęłam opiekować się psem sąsiadów. Podjęliśmy pierwszą decyzję o przedłużeniu umowy najmu, jeśli dobrze pamiętam, na dwa lata. Potem Książę nagle zapragnął kupować coś własnego, być może dlatego że Teściowa kupiła dom, a Kiran, jego najstarsza siostra, mieszkanie. Czy byłoby to opłacalne finansowo pozostaje kwestią dyskusyjną, ale trochę przemawiała do mnie wizja posiadania własnego kąta, w którym mogłabym mieć już docelowe umeblowanie i wszystko zorganizować sobie po swojemu. Kupować mieliśmy w New Jersey, żeby dodatkowo podnieść standard naszego życia o samochód, bo Książę jest od lat nieszczęśliwy. Przez brak samochodu. A Manhattan i samochód to bezsensowne połączenie. Z kolei większość Brooklynu, w której samochód mógłby się wydarzyć, leży paradoksalnie dalej od Manhattanu niż Jersey City. I tak, przez chorą potrzebę posiadania samochodu, zaczęliśmy się w ogóle interesować przeprowadzką poza stan. Bonusem miała być pralka w mieszkaniu, legendy miejskie głosiły, że w Jersey City o to nieco łatwiej.

Obejrzałam kilka mieszkań na sprzedaż, czemu nie, ale nie znalazłam tego, z którym chciałabym związać się na dłuższy czas. W pewnym momencie było już nawet blisko, ale jednak to nie było to. Nie będę przedłużać posta o szczegóły techniczne, może kiedyś wrócimy do tematu, jeśli będzie zainteresowanie, na razie skupmy się na tym, że Jersey City w ogóle pojawiło się na naszym radarze. I na decyzji o opuszczeniu lokum na Manhattanie. 

Co tu się dzieje?

Ilekroć zbliżał się termin podjęcia decyzji o wyprowadzce lub przedłużeniu umowy najmu, zaczynałam o tym trąbić na mediach społecznościowych i przygotowywać się psychicznie. A potem stwierdzaliśmy, że nam jednak na Manhattanie wygodnie, więc może zostańmy jeszcze rok, dwa. Nasz budynek wielokrotnie dawał nam do zrozumienia, że powinniśmy się ruszyć. Teraz usiądźcie wygodnie, bo będą trzy absurdalne historie, jedna potencjalnie tragiczna, jedna powiedzmy komiczna i wreszcie, jedna tragikomiczna. 

[Kolejny akapit zawiera treści potencjalnie triggerujące. Możliwe też, że niektórych z Was oburzy moje zbyt lekkie podejście do tematu, więc jeśli już wcześniej uznawaliście mój czarny humor za niestrawny, zalecam odpuścić i przeskoczyć do następnego akapitu. O ile przy pisaniu książek i artykułów już się pilnuję i dokonuję wstępnej autocenzury, to na blogu chciałabym pisać do końca po mojemu. Dziękuję za zrozumienie.]

Nie jestem pewna chronologii, ale wydaje mi się, że pierwsza była Pani Wisiołek. Ewentualnie Pani Zawisła. Książę pracował z domu, ja wyszłam się z kimś spotkać. W pewnym momencie wysłał mi wiadomości. Że kobieta kilka pięter wyżej próbuje się zabić. Konkretnie, wyszła na balkon, przeszła przez barierkę i tak sobie wisi. Ludzie pod blokiem krzyczą, że ją kochają, że ma się nie poddawać, że życie jest piękne i trzeba żyć. Natomiast pani dalej wisi, ani nie wraca na balkon, ani nie skacze. Nie wiem, co uznałam, za bardziej szokujące – to, że Książę zrobił jej zdjęcia (– Czy ty jesteś nienormalny? Kobieta próbuje się zabić, a ty zdjęcia jej robisz? – No chciałem ci pokazać!), czy to, że Pani Wisiołek wisiała poza barierką przez dobrą godzinę. To jednak wymaga niezłej formy fizycznej, ewidentnie była stałą bywalczynią jednej z okolicznych świątyń fitnessu. I jakkolwiek z czasem ta opowieść stała się, niesmaczną – przyznaję, anegdotką, to jednak dała mi do myślenia, że być może nasz budynek nie jest taki spoko, na jaki wygląda. (Ach! Pani wreszcie podjęła decyzję i wróciła do mieszkania. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.)

Teraz, olewając chronologię, przeskoczymy do historii tragikomicznej. A ja pójdę na łatwiznę i redaguję po prostu stary post z Facebooka. Zaczęło się od trzęsienia ziemi. W sumie nie miało ono (chyba) nic wspólnego, z tym, co nastąpiło później, ale mogło mieć wpływ na mój początkowy odbiór sytuacji. Tak. Trzęsienie ziemi w Nowym Jorku. Odczuwalne! Konkretnie 4.7 w skali Richtera. Akurat dosypiałam po zalogowaniu się do pracy (mówiłam Wam ostatnio, że moja praca miała swoje plusy!), kiedy wszystko zaczęło się trząść. Może nie od razu, ale po chwili skojarzyłam fakty. To było moje drugie trzęsienie w życiu, pierwszego doświadczyłam dwadzieścia lat temu. W Polsce. Co z tego, że mieszkałam w Chile i w Japonii – jak już trząść, to tam, gdzie nikt się tego nie spodziewa. W sumie ma to sens. Dopiero co wróciłam wtedy z Kalifornii, gdzie zawiozłam deszcz, więc wracając, przywiozłam trzęsienia ziemi. Po co komu magnesy.

Później mieliśmy prywatną falę wtórną: Książę w wyniku trzęsienia był non stop na telefonie, dlatego na swoje spotkanie zostałam wygnana do sypialni. Wzięłam do towarzystwa wiadro kawy, aby następnie wylać je prawie całe na świeżo wypraną pościel. Do listy piątkowych atrakcji doszła mi pralnia (wiecie już jak to lubię). Naprawdę zasługiwałam na dobry odpoczynek. Poszłam spać. O 3:05 (sprawdziłam, na wypadek, gdyby ktoś kogoś mordował i policja pytała) obudził mnie upiorny dźwięk, jakby coś uderzyło w balkon, ewentualnie balkon postanowił się gdzieś udać (tu właśnie może mieć znaczenie owo trzęsienie ziemi – mogłam założyć, że naruszyło strukturę budynku i budynek postanowił zemdleć, albo co. Ale i tak obstawiałam morderstwo.) Obudziłam męża, bo czemu mam takie horrory przeżywać sama, mąż stwierdził, że to ogrzewanie centralne stuka. Nie przekonało mnie to. Stuka, owszem, ale jakoś bardziej swojsko, jakby mi w krzyżu strzykało. Wypełzłam z sypialni, rzucić okiem na balkon. A tam jakiś karton w moich doniczkach i torba z Bloomingdale’s (wiadomo, luksusowa dzielnica, luksusowe dobra spadają na balkon, czekam na Birkin). Nie żeby to po raz pierwszy coś na naszym balkonie lądowało. Ale wcześniej była to urocza pluszowa limonka (chyba psia zabawka). Urocza pozornie, mnie się wydawała złowroga i długo nie mogłam się zebrać, żeby coś z nią zrobić, jakoś tak dziwnie na mnie łypała. Pokontemplowałam, wróciłam do sypialni i wyciągnęłam z łóżka Księcia (który słysząc o „weird things” przygotowywał już sobie w głowie strategię walki z kosmitami – małych chciał atakować kapciem, większych kijem od miotły, której wtedy nie mieliśmy). Po krótkiej wymianie obserwacji, stwierdziłam, że dzwonię do lobby, najwyżej uznają mnie za wariatkę, ale może uratuję komuś życie. Pan z lobby chwilę cierpliwie posłuchał, po czym stwierdził, że „są świadomi sytuacji, próbują coś zaradzić, ale rezydent jest niewspółpracujący”. Zapewnił mnie jednak, że budynek się nie sypie i zwłoki na moim balkonie nie wylądują. Zawsze coś. 

Nad ranem pracownicy biegali pod oknami, próbując zebrać wszystkie wyrzucone fanty, a było tego sporo. Kilka rzeczy ostało się na drzewie. Te z naszego balkonu zebrałam i wystawiłam przed drzwi, informując lobby, że ktoś może je tam sobie odebrać. Wtedy też zaczęłam nabierać podejrzeń, że nasz budynek chce nas przekonać do rozstania, zwłaszcza, że zbliżał się koniec naszej umowy najmu. 

Manhattan reflecting sunset
W tym poście wynagrodzę Wam brak obrazków z poprzedniego pięknymi widokami

Niewiele wcześniej sąsiedzi próbowali zalać nam mieszkanie – to jest ta historia ewentualnie komiczna. A było to tak… Była sobota, a ja miałam kiepski humor. W pewnym momencie obraziłam się na cały świat i zamknęłam się w sypialni z książką. I całe szczęście, bo w pewnym momencie usłyszałam podejrzany dźwięk. Nie lubię podejrzanych dźwięków, zwłaszcza odkąd taki jeden obudził mnie w naszym pierwszym mieszkaniu na Brooklynie i okazało się, że to umierający gigantyczny karaluch pociera chitynowym pancerzykiem o parkiety naszej sypialni. Dlatego zaczęłam nerwowo się rozglądać i zobaczyłam, że kapie nam z sufitu. Niepokojąco blisko mojej szafy. Nie mieszkamy w penthousie i nie mamy na dachu basenu. Książę zadzwonił do lobby, przysłali nam pana, który poszedł sprawdzić, czy w mieszkaniu nad nami nikt nie umarł w wannie. Nikt nie umarł, ale chyba uciekli, a całe mieszkanie było zalane. Ekipa odpompowała wodę, a pan wrócił do nas ze ściereczkami. Też fajnie. Ściereczkę to ja sobie mogę… Ale zapewnili nas, że wszystko zostało osuszone od góry i nic mi gnić nie będzie. No dobrze. Tylko że…

Nagromadzona woda zaczęła wyciekać  z naszego alarmu przeciwpożarowego – tyle jeśli chodzi o “wszystko osuszyliśmy”. Nawet mnie to ucieszyło, niech teraz bydlę spróbuje mnie straszyć przy robieniu pizzy (a wyło za każdym razem!) RIP, biacz. Niestety, to byłoby zbyt piękne. O 4 w nocy obudziła mnie upiorna syrena alarmowa, informująca, że zaraz zginiemy. Nie mogła się jednak zdecydować, czy od ognia, czy od tlenku węgla, więc wykrzykiwała obydwie opcje na przemian, co jakiś czas dorzucając jakieś soczyste przekleństwo ocenzurowane dźwięcznym BIIIP! Ja założyłam słuchawki wygłuszające, żeby nie zacząć wyć do wtóru, a Książę znowu zadzwonił do lobby. Po dwudziestu (!) minutach zjawił się inny pan, tym razem w towarzystwie drabiny. Zabrał wciąż ryczące ustrojstwo i poszedł, zapewne budząc po drodze połowę budynku. Wstawać!!! Nowy Jork nigdy nie śpi!!! Ja jednak zasnęłam przy kojącym dźwięku rytmicznego tap tap wody uderzającej w metalową miskę. Do tego przepełniona satysfakcją, że nie ja jedna wstanę następnego dnia z podkrążonymi oczyma.

Ostatni rok na Manhattanie

Mimo tych wszystkich atrakcji i wyraźnych sygnałów, że na nas już pora, zdecydowaliśmy się zostać na Manhattanie na kolejny rok. Ale tylko rok. Nie interesowała nas umowa na dwa lata, chcieliśmy się już zmusić do zmiany. A ta była naprawdę konieczna. Mieszkania w naszym budynku nie były według mnie przystosowane do dłuższego najmu, to nie miała być przystań docelowa. Wystarczyło spojrzeć na anemiczne wieszaki w szafach, które powoli zaczęły zapadać się pod ciężarem naszych rozrastających się garderób. Lodówka popsuła nam się ze dwa razy. Listwy w szafach odpadały. Poza tym robiło się jakoś ciasno – to akurat nasza wina, bo mimo moich kolosalnych wysiłków, wciąż za dużo wszystkiego kupujemy. Ale rok? Rok będzie dobry. Zwłaszcza że w listopadzie miała ukazać się moja książka o Nowym Jorku i fajnie było pozostać polską pisarką na Manhattanie – dobrze to wyglądało wizerunkowo, zresztą wystarczyło wyjść na balkon, żeby zrobić książce nowojorskie zdjęcie. Przedłużyliśmy umowę. I trochę poczuliśmy się oszukani.

Od jakiegoś czasu trwał już wtedy projekt podniesienia poziomu nabrzeża, w wyniku czego, część terenów zielonych przy naszym budynku była zamknięta (jakby kogoś to interesowało, park Wagnera niedawno otworzył się na nowo, ale moim zdaniem, nie jest już taki fajny, jak kiedyś), co trochę mi dokuczało, ale byłam w stanie to znieść, zmieniając po prostu trasy spacerowe. Ale! Nasz budynek postanowił, że on też się będzie remontował! Konkretnie, wymienią po kolei wszystkie trzy windy. I będą je wymieniać w sumie jakieś dwa lata. W tym czasie zawsze przynajmniej jedna będzie nieczynna. Jeśli któraś z pozostałych się zepsuje, będą nieczynne dwie. A psuły się chętnie i często. Zdarzało mi się czekać na windę po piętnaście minut. Zanim spytacie, czemu nie chodzilam schodami – chodziłam, pod koniec nawet bez większej zadyszki (jedenaste piętro to żaden wyczyn, ale jeśli robi się to na schodach przeciwpożarowych, z ograniczonym dopływem tlenu, to jednak może się człowiek trochę zziajać), ale Bozey, mój pies na godziny nie dałby rady, a każdą próbę wzięcia go na ręce traktował jak osobistą zniewagę. Gorzej, że nie lubił też czekać na windę i często wpadał w histerię, a pozostali mieszkańcy budynku patrzyli na mnie, jakby zaraz chcieli do TOZów dzwonić. Remont wind oznaczał również, że zmienili nasz taras na dachu w przechowalnię części technicznych. Przecież ja tam miałam rolki na instagrama kręcić, o opalaniu się nie wspominając. Nie wiem, czy gdyby wspomnieli o tych wszystkich planach wcześniej, zdecydowalibyśmy się przedłużać umowę. Podejrzewam, że tak. Ale że nie wspomnieli, miałam wrażenie, że zrobili to celowo. Jakby tego wszystkiego było mało, Bozey miał się doczekać małej, ludzkiej siostrzyczki, a ich rodzice postanowili przeprowadzić się na Brooklyn. Nasz budynek tracił na atrakcyjności w zastraszającym tempie. 

Dlatego, kiedy przyszła pora na podjęcie kolejnej decyzji, zwlekaliśmy z udzieleniem odpowiedzi do ostatniego momentu. Na liście za pozostaniem w tym samym miejscu znalazły się tylko dwie pozycje: potencjalny wpływ wyprowadzki na moje niestabilne zdrowie psychiczne i bliskość basenu. Wiedziałam, że jeśli się wyprowadzimy, na basen będę musiała dojeżdżać, przez co będę chodzić rzadziej, ale po namyśle stwierdziłam, że te pięć, w porywach nawet sześć razy w tygodniu to i tak gruba przesada. Zaczęliśmy szukać. To znaczy szukałam głównie ja, korzystając z tego, że rzuciłam pracę. Wciąż zwodziliśmy zarząd naszego budynku, licząc na to, że w razie, gdybyśmy czegoś nie znaleźli, będziemy mogli zostać. W końcu jednak podjęliśmy definitywną decyzję. Wyprowadzamy się, co by się nie działo. Przedłużamy umowę na miesiąc, żeby pożegnać się z miejscem, w którym spędziliśmy cztery lata wspólnego życia (w zasadzie więcej niż w jakimkolwiek miejscu poza domami rodzinnymi, w przypadku Księcia to było w ogóle najdłużej od chwili, kiedy wyjechał z Pakistanu na studia) i żebym napływała się na zapas a potem ruszamy dalej. MUSIMY coś znaleźć.

Tribute in light seen from New Jersey
Zmiana perspektywy: Poprzedni Tribute in Light oglądaliśmy z balkonu, światła emitowane byly z parkingu idealnie na przeciwko naszego budynku

Poszukiwania mieszkania

Początkowo rozważaliśmy powrót na Brooklyn, jednak mimo psychicznych oporów (jak to? Nie będę już mieszkać w Nowym Jorku?) nawet ja musiałam przyznać, że Jersey City ma zdecydowanie więcej sensu. Pod uwagę braliśmy trzy dzielnice – najwygodniejszy, położony nad samą wodą Newport, Historic Downtown i moją ulubioną część miasta, leżący najbardziej na południu Paulus Hook. Znalezienie lokum idealnego okazało się znacznie bardziej skomplikowane, niż mi się to wydawało. A może źle do tego podeszłam? Za dużo sprawdzałam? Na przykład, raz wydawało mi się, że znalazłam w internecie hit, apartament spełniał wszystkie nasze wymagania. Nawet układ był odpowiedni (tak, tak, były też takie mieszkania, które odrzuciliśmy ze względu na układ i nie miało to nic wspólnego z feng shui). Potem weszłam na Reddit i trafiłam na wątek poświęcony temu konkretnemu budynkowi. Prawie w każdym poście pojawiały się słowa klucze: karaluchy i myszy (myszy mnie nie brzydzą, ale nie chciałabym, żeby zeżarły mi moje buty). Jeden użytkownik opisywał nawet (dosyć malowniczo, tak w moim stylu), jak pierwszej nocy po przeprowadzce, idąc do kuchni po wodę, natrafił na zebranie dwudziestu karaluchów różnej maści i rozmiaru. Adres natychmiast trafił na moją czarną listę. Nie ustawałam w poszukiwaniach.

Nie wiem, ile mieszkań obejrzałam. Trochę ich było. Kilka zapadło mi w pamięć szczególnie. Ale może zacznijmy od początku. Na etapie poszukiwania czegoś do kupienia, najsensowniejsza wydawała mi się dzielnica Newport. Przestronna, czysta, nowoczesna, dużo terenów zielonych i blisko do PATH (takie powiedzmy metro), a co za tym idzie, Manhattanu. I tak, któregoś dnia, kiedy akurat odwiedzałam najstarszą szwagierkę, przeszłam się na spacer do Newportu i obejrzałam pięć mieszkań. Wszystkie były ok, ale w żadnym nie poczułam, że to to. Te najfajniejsze były daleko od rzeki i od kolejki, te bliżej rzeki i kolejki nie miały pralni na piętrze, tylko jedną, zcentralizowaną. To już przerabiałam na Brooklynie, oczywiście, jest to o wiele wygodniejsze, niż pralnia publiczna na ulicy, jednak nasze mieszkanie na Manhattanie rozbestwiło mnie na tyle, że jeśli już nie mogłam mieć pralki w domu, to chciałam mieć ją przynajmniej kilka kroków od drzwi. Ale przynajmniej wiedziałam już, że mamy jakieś opcje awaryjne. 

Potem rozszerzyliśmy zakres poszukiwań o Paulus Hook, według mnie najładniejszą dzielnicę Jersey City. Któregoś dnia rano poszłam na basen i prosto z basenu, z mokrymi włosami i plecakiem wsiadłam na prom i popłynęłam prosto pod widziany do tej pory jedynie z perspektywy drugiego brzegu rzeki zegar Colgate. Stamtąd, kilkuminutowy spacer nad Hudson River zaprowadził mnie do cudownego miejsca. Cicho, spokojnie, na zewnątrz basen i leżaki, garaż parkingowy dla lokatorów. Kiedy tak chłonęłam okolicę, podeszła do mnie trochę starsza pani, z imponującą czupryną blond włosów (w gimnazjum nazywałyśmy takie z koleżanką kurczaczkami). Zagadała (może wydawałam jej się podejrzana, może faktycznie chciała być sympatyczna), opowiedziała mi o budynku, o tym, że najemcy niszczą jego wartość (ale do ciebie, personalnie, nic kotuś nie mam, jestem pewna, że jesteś cudowna, mówię tak ogólnie), ale że zasadniczo jest tam przyjemnie. I mam się nie martwić wyprowadzką z Manhattanu, ona jest zdecydowanie New York Girl (New York? Girl?) i w Jersey City właściwie tylko nocuje – akurat kierowała się w stronę samochodu, więc chyba jednak trochę konfabulowała. Interakcję wspominam jednak przyjemnie. Na pożegnanie rzuciła mi jeszcze, że moja agentka chyba już w środku czeka, bo kogoś widziała, wychodząc. Budynek w środku był piękny. Tak trochę przypominał mi zamek z Pięknej i Bestii. Nie dlatego, że był bogato złocony, nie, nie, to nie te klimaty. Panował w nim jakiś taki przyjemny półmrok (podkreślam: przyjemny. Nie taki, że od razu człowiek zaczyna się rozglądać za karaluchami!), a z lobby na antresolę prowadziły podwójne schody, właśnie jak u Disneya. Natomiast samo mieszkanie było już nieco bardziej kłopotliwe. Natychmiast zachwyciły mnie w nim gigantyczne parapety, na których romantycznie usadawiałabym się z książką w deszczowe dni. Metraż też był fajny. Ale. Mieszkanie było prywatne, więc nikt go po każdym najemcu nie remontował. Szafki kuchenne jakieś takie lekko podstarzałe, w dodatku w kuchni zamknięty, dawny zsyp. W sypialni wykładzina (nienawidzę wykładzin w mieszkaniach na wynajem!) i… łóżko. Wykładzinę bym jeszcze przeżyła, można by ją było wyprać tymi dziwnymi odkurzaczami. Ale łóżko i materac? Mamy własne. Nie chcemy obcych. Co z tego, że materac nowy. Spytałam agentki (chyba najbardziej nieogarnięta ze wszystkich, z którymi miałam do czynienia), czy właściciel zgodzi się na: a) pozbycie łóżka b) wywalenie wykładziny c) zainstalowanie pralki. Obiecała, że się dowie. Po dwóch dniach wysłałam jej sms’a z przypomnieniem, powiedziała tylko, że łóżko musi zostać. Wątpię, czy w ogóle spytała. Z żalem pożegnałam parapety i podwójne schody i zaczęłam szukać dalej. W Paulus Hook, bo jakoś tak mnie zauroczyło. Co trafiałam na jakieś ogłoszenie, forum internetowe podsuwało mi cudne historie. Te o karaluchach, myszach i, nowość, o częstych powodziach.

Manhattan view from Newport apartment
Ten widok kosztował dodatkowe 500 dolarów

Zombie Vladimir i fotosynteza

Wróciłam z poszukiwaniami do Newportu. Pamiętałam, że był tam jeden taki budynek z prywatnymi mieszkaniami i pralniami na każdym piętrze. I tak poznałam zombie Vladimira. Zombie Vladimir powiedział, że mogę obejrzeć mieszkanie z jego synem Anatolim (chyba). Anatoli wydawał się bardzo sympatyczny. Potem zaczął zadawać mi pytania. Najpierw o pracę. Niby tak konwersacyjnie. W końcu wypalił: muszę wiedzieć, czy cię stać na to mieszkanie. Ekhem. Nie. Nie stać. Tak sobie oglądam, bo mężowi spodobał się złoty kran na zdjęciach. Potem spytał, kto u nas gotuje. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nikt (chociaż, mogłabym Wam się teraz pochwalić moim nowym hitem śniadaniowym! Ale się nie pochwalę, bo to nie blog kulinarny.), że zamawiamy. A on na to: czy jesteś pewna, że będziecie w stanie utrzymać kuchnię w czystości? Bo ona jest biała… O rany. W międzyczasie do mieszkania przyszedł zombie Vladimir. Chyba tylko po to, żeby sobie mnie obejrzeć. Uśmiechał się dziwnie, ledwo się ruszał i jestem prawie pewna, że nie żył. Chwilę później, bezskutecznie próbując się tajniaczyć, poszłam jeszcze obejrzeć w tym budynku mieszkanie Petera. Peter próbował mi wmówić, że pleśń pod prysznicem to nie pleśń i on to po prostu powlecze świeżą warstwą tego, co to się tam wylewa między wannę a ściany. Nie znam się na tym. Ale wiem, że najpierw trzeba wytłuc pleśń, później dopiero kłaść świeże warstwy czegokolwiek. Po paru dniach chciałam jeszcze obejrzeć w tym budynku mieszkanie Padmakshi, ale Padmakshi powiedziała, że pokaże mi je po remoncie i już nigdy się nie odezwała.

Rozszerzyłam zakres poszukiwań. Postanowiłam obejrzeć jedno mieszkanie w Historic Downtown. Nawet całkiem fajne było, w ogóle, słuchajcie, hit, budynek to była stara fabryka ołówków. No bo w końcu historycznie, prawda? Na zdjęciach wyglądało spoko, w rzeczywistości też nie było źle, nawet pralkę miało. Czego brakowało? Okien. Serio. Tak serio, serio, serio. To znaczy jedno okno było, w sypialni, ale nie wychodziło na zewnątrz, a do środka budynku, na korytarz. Czasami, kiedy Książę pyta, czy zamówić mi coś do jedzenia i ja odpowiadam, że nie, to słyszę, że co? Znowu będę fotosyntetyzować? Po wizycie w fabryce ołówków, uciekając zresztą przed nagłą ulewą, zadzwoniłam do lubego i powiedziałam, że nie, bo nie będę mogła fotosyntetyzować, bo nie nie ma foto. 

Było jeszcze takie jedno mieszkanie, które strasznie chciałam obejrzeć, przede wszystkim po to, żeby o nim napisać, bo raczej nie zapowiadało się na to, żeby było wygodne i żebyśmy zdecydowali się w nim zamieszkać. Układ był niekorzystny. Chociaż, może poświęciłabym wygodę na rzecz doznań estetycznych? Kto wie. My nie wiemy i się nie dowiemy, bo mimo licznych wiadomości, agent nigdy mi nie odpowiedział. A mieszkanie było w starym budynku zakonu. Miało witraże w oknach. Czaicie to? To dopiero byłyby disnejowskie klimaty. 

Coś mam jeszcze w notatkach o duchach. Ale za diabła nie pamiętam, o jakie duchy chodziło, więc może tylko mi się wydawało.

Książę wkracza do akcji

Zaczęło się robić nerwowo. Książę łaskawie włączył się w poszukiwania, urwał się z pracy i pojechaliśmy na hurtowe oglądanie. Najpierw budynku w Paulus Hook, przy samej marinie. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że tych dwóch mieszkań, które interesowały nas najbardziej, obejrzeć nie możemy, ale skoro już jesteśmy, to pooglądamy sobie inne, co nam szkodzi. Plus? Balkony z widokiem na marinę i gigantyczne garderoby. I wygodne blaty kuchenne. Skąd wiem? Od razu uspokoję Wasze zbereźne myśli. Kiedy byliśmy w jednym z mieszkań, Książę musiał odebrać wyjątkowo długi telefon służbowy, ja akurat czułam się średnio i musiałam się położyć. Średnio widziało mi się leżenie na podłodze. Uwaliłam się na blacie kuchennym i chyba nawet na chwilę przysnęłam. Fajnie było. Minus? Te mieszkania, które oglądaliśmy przekraczały nasz zaplanowany budżet. Wciąż były tańsze niż nasze lokum w Battery Park City, nawet przed podwyżką czynszu, ale nie po to rezygnuję z nowojorskiego dowodu osobistego, żeby wciąż płacić równowartość ceny nerki na czarnym rynku (zmyślam, nawet nie będę tego googlować) za miejsce do spania.

Paulus Hook apartment view
Widok na marinę z mieszkania z wygodnym blatem kuchennym

Potem Książę zgłodniał. Poszliśmy na obiad. W ogóle uważam, że oglądanie mieszkań z Księciem jest bez sensu, zabiera średnio czterokrotnie więcej czasu, niż kiedy robię to sama. Ale dobrze. Obiad. Potem taksówka do Newportu (ja bym się przespacerowała…) i tu już jakieś dzikie rodeo. Nie wiem, ile mieszkań obskoczyliśmy. Na pewno w trzech budynkach, ale mieszkań było z kilkanaście. Jeden z budynków wydał nam się bardziej atrakcyjny, może przez to, że miał pralnie na każdym piętrze (ale za to, w przeciwieństwie do innych budynków w tym samym kompleksie nie ma siłowni… z drugiej strony, w pralni wiem, co robię, przynajmniej mniej więcej, a na siłowni chyba nawet nie wiedziałabym od czego zacząć). A może dlatego, że akurat w lobby rozdawali lokatorom lody (właśnie przeczytałam, że niedługo będą rozdawać lody i pizzę, też fajnie chociaż chyba się nie załapiemy, bo to akurat nasza rocznica – będzie trzeba wybrać, fancy kolacja NA MIEŚCIE, czy darmowa pizza pod blokiem). W dodatku miał fajny taras (wspólny), basen na zewnątrz i w ogóle wydawał się sympatyczny. Wprawdzie Książę stwierdził, że cały Newport to takie trochę luksusowe projekty (project to tutaj slangowe określenie na kompleksy mieszkań komunalnych dla uboższych mieszkańców Nowego Jorku, często niebezpieczne, umownie slumsy – dop. niezbyt rozgarnięta redakcja) dla posiadaczy wizy H-1B. Innymi słowy ghetta dla bogatych imigrantów pracujących np. w sektorach finansowych i IT. I rzeczywiście. Newport wydaje się bardzo… indyjski. Mój małżonek nawet się dopytywał, czy dam radę tu mieszkać, bo to będzie jak przeprowadzka zagranicę. Spoiler: daję radę. Aczkolwiek uważam, że włoskie restauracje powinny serwować włoskie jedzenie, a nie indyjską imitację włoskiego jedzenia. Ale o tym zaraz, przecież teoretycznie jeszcze nic się nie wydarzyło.

Przeprowadzka

Podjęliśmy decyzję. To będzie TEN budynek. Tylko które mieszkanie… Tu sytuacja się nieco komplikowała. Pierwsze pytanie, na które musieliśmy sobie odpowiedzieć, to, czy chcemy płacić około pięciuset dolarów miesięcznie więcej za widok na Manhattan. Widok na tyle oszałamiający, że naprawdę to rozważaliśmy. Ale przecież jestem sknerą. Zresztą. Nie po to wyprowadzam się z Manhattanu, żeby płacić fortunę za patrzenie na niego z okna. Dobra. Czyli nie chcemy. Drogą eliminacji, posiłkując się planami budynku i zdjęciami oglądanych przez nas mieszkań, wybraliśmy mieszkanie, w którym… nie byliśmy. Dopiero miało zostać zwolnione. Strony świata i przewidywany widok nam odpowiadały, metraż również. Podpisaliśmy umowę. I zaczęła się prawdziwa jazda, czyli organizowanie przeprowadzki. Jako osoba świeżo bezrobotna, wzięłam ciężar pakowania i wyszukiwania firm przeprowadzkowych na siebie. Mając w głowie kretyński pomysł na przeprowadzkę w stylu minimal waste, polowałam na kartony w naszym budynku (a widząc wystawioną makulaturę na ulicę, z trudem powstrzymywałam grabieżcze odruchy) i wysyłałam zapytania ofertowe do wszystkich firm przeprowadzkowych, których reklamami atakowały mnie media społecznościowe. Precyzyjnie spisywałam wszystkie nasze sprzęty. Ale co z tego, skoro i tak nie mogłam przewidzieć, ile kartonów będziemy mieli?

Firmy rzuciły się na mnie jak rekiny, które wyczuły krew. Dzwonili, smsowali, wysyłali maile. Prosili, grozili, brali pod włos. Obiecywali przebić ofertę konkurencji, po czym twierdzili, że firma A i B konkurencją dla nich nie są, w ogóle nie są na tym samym poziomie. Ostatecznie zdecydowałam się nie na najtańszą, nie na najlepiej ocenianą, ale na najmniej namolną firmę. Czy dobrze na tym wyszliśmy? Niekoniecznie.

Kiedy nadszedł dzień zero, ja byłam już wrakiem człowieka. Nawet gale na kilkaset osób organizowane w poprzednim życiu były mniej skomplikowane logistycznie – każdy z budynków musiał wyrazić zgodę na przeprowadzkę, wyznaczyć nam godziny korzystania z windy (przypominam, że w naszym manhattańskim budynku z trzech wind zrobiły się dwie, więc sytuacja była dodatkowo utrudniona), sprawdzić certyfikat ubezpieczenia firmy przeprowadzkowej… Nasz były budynek zarządał również depozytu wyprowadzkowego, koniecznie na czeku potwierdzonym bankowo. Udałam się więc do mojego banku, najbliższy miałam pięćdziesiąt minut spacerem od mieszkania. Dlaczego o tym wspominam? Bo w banku mnie okradli. Tak. Naprawdę! Wróciłam z czekiem do domu i zobaczyłam, że z konta zniknęło mi, oprócz czeku i opłaty za czek, dodatkowe dwadzieścia dolarów. Niby nic, ale jednak niefajnie. Zadzwoniłam na infolinię (kocham to robić), straciłam 48 minut, żeby po trzech różnych rozmowach dowiedzieć się, że oni nic z tym nie zrobią, muszę wrócić do banku. Czyli kolejne dwie godziny w plecy, w dosyć gorącym okresie. W banku dowiedziałam się, że ojej, kasjer nie wylogował się z mojego konta i wypłacił z niego pieniądze komuś innemu. Znajomi, którym o tym opowiadałam twierdzą, że to bzdura. Pewnie kasjer tak sobie dorabia na boku i podkrada klientom drobne kwoty, licząc na to, że się nie zorientują. Nawet nie mam siły rozkręcać afery, bo nie mają łajzy maila i musiałabym oficjalny list wysyłać… Dlatego, kiedy w naszym mieszkaniu zjawiła się trójka Gruzinów (jeden wyglądał jak Janusz Chabior!) było mi już zasadniczo obojętnie. Już nie wierzyłam, że to wszystko się uda.

Też widok za „pińcet”

Gruziński przekręt

Panowie rzucili się do przerzucania kartonów na wózki, a ja z nimi. Trochę się zdziwiłam, że zaczęli od kartonów, a nie, np., mebli, albo innych walizek, ale spoko. W pewnym momencie szef bandy – wcale nie “Chabior”, tylko taki najmłodszy, jedyny z całego towarzystwa, który mówił po angielsku, oświadczył, że zapakowali już 25 kartonów i czy mają kontynuować. Trochę się zdziwiliśmy i poprosiliśmy o wyjaśnienie. W umowie było 30 kartonów. I ich nie interesuje, czy są to kartony XL z Home Depot (takie nasze OBI), czy malutkie kartoniki. Jak już wspominałam, do tematu przeprowadzki podeszłam ambitnie, zakładając, że uda mi się to zrobić z minimalną szkodą dla środowiska. Poza tym, z poprzedniej przeprowadzki pamiętałam, jak ciężkie mogą być wypchane po brzegi kartony XL. Dlatego zamiast tworzyć jedną kilkutonową kobyłę, regał z książkami rozbiłam na wiele mniejszych kartoników. Na dodatek głośniki zapakowane w kartony, które miały po prostu liczyć się jako głośniki, teraz liczą się jako kartony. To raz. Dwa? Kiedy wysyłałam zapytanie ofertowe do firm przeprowadzkowych, pierwsza pani poradziła, żebym liczyła jakieś czterdzieści kartonów i tyleż podawałam w kolejnych mailach. Z niedowierzaniem sprawdziłam umowę. Trzydzieści. Jak wół. Dobra. Moja wina, moja bardzo wielka wina, trzeba było wszystko sprawdzać po kilka razy, nie będę się usprawiedliwiała okolicznościami. Zadzwoniłam do firmy przeprowadzkowej. Pan się zdziwił. Ja się zdziwiłam. Pan powiedział, że zaraz zadzwoni do szefa bandy i do mnie wróci. W międzyczasie szef bandy spojrzał znacząco na nasze lustro. – A lustro jest na tej liście? – zapytał przebiegle. Cholera. Było w formularzu, ale czy jest na umowie??? Nie ma. 

Szef bandy postanowił dać nam szansę. Słodko gaworząc, poinformował nas, że teraz będzie musiał wszystkie kartony przeliczyć, sprawdzić wszystkie sprzęty, których nie ma na liście i to zajmie strasznie dużo czasu i on wcale nie chce tego robić. I my też nie chcemy, żeby to robił, bo to podniesie koszt rachunku o kilkaset dolarów, a jak będzie wyższy rachunek, to napiwek dla nich też będzie musiał być wyższy. On proponuje, że po prostu damy mu napiwek 500$, firmie powiemy, że nie chcemy, żeby zabierał cokolwiek spoza listy, a on zabierze każdą jedną rzecz. No nie tak miało to wyglądać. A przecież już wcześniej szlag mnie trafił, że przesunęli nas w droższe o 100$ okienko (żeby zdążyć na rezerwację windy, a i tak się spóźnili) i wybrali metodę płatności z 30-dolarową opłatą operacyjną. Teraz jeszcze to?! Książę podszedł jednak do tego po swojemu (nie ma chyba dwóch osób o tak skrajnie różnym podejściu do pieniędzy… Przykładowo, wczoraj biłam się z myślami, czy chcę kupić najtańszy czepek do pływania, czy taki, który marzy mi się od kilku miesięcy, a jest o 12 dolarów droższy. Dzisiaj wracając z basenu, zobaczyłam na naszym koncie Amazona, że mój mąż właśnie kupił mi, bez żadnych konsultacji, okularki za “czysta”, bo stwierdził, że wyglądają na fajny gadżet. No palant!) i powiedział: mamy umowę.

Przez kolejne godziny banda zapakowała faktycznie każdą jedną rzecz. Ja już dawno straciłam nad wszystkim kontrolę. W ogóle, taka dygresja. Są ludzie, którzy opisują kartony. Robią listy. Spisują w Excelu, ile kartonów mają, co, w którym się znajduje. Oznaczają je tak, żeby firma przeprowadzkowa wiedziała, w którym pomieszczeniu je zostawić. Nie należę do tych ludzi. Później płacę za to ciężką nerwicą i szukam konkretnego żakietu w środku nocy. Koniec dygresji. Jedyne, co przewieźliśmy z Teściową, która przyjechała nam pomóc, poza biżuterią, zegarkami i dokumentami, to moje malutkie sukulenty, bo banda nie bardzo wiedziała, jak zapewnić im bezpieczeństwo w transporcie. Spakowani, ruszyliśmy w podróż do sąsiedniego stanu.

Pożar

W samochodzie chyba na chwilę odpłynęłam. Stres i niewyspanie z ostatnich dni dały mi się mocno we znaki. Kiedy podjechaliśmy pod nasz nowy dom, ruszyliśmy z Księciem do lobby, gdzie mój nowy najlepszy kumpel, Bernardo, wręczył nam nasze nowe klucze. Potem wjechaliśmy windą prawie na samą górę i po raz pierwszy otworzyliśmy drzwi do naszego mieszkania. Przypominam, że wynajmowaliśmy je trochę w ciemno. Tego jednego akurat wcześniej nie mogliśmy obejrzeć. Na szczęście wszystko wyglądało tak, jak się spodziewaliśmy. Teściowa po krótkiej inspekcji ruszyła do kuchni podgrzewać dla nas jedzenie. W końcu nie mogła pozwolić na to, żebyśmy padli z głodu. Trochę mi pokrzyżowała szyki, bo zakładałam, że zgodnie z tradycją, zamówimy tego dnia sushi i zjemy je na kartonach, ale w sumie było to bardzo miłe. 

Niecałą godzinę później pojawiła się banda. Banda zaczęła wnosić kartony i inne sprzęty, a z braku wskazówek, gdzie, co mają ustawić (tamta wcześniejsza dygresja była celowa!) zbudowali nam pod oknem w salonie kartonowy fort. Robiłam, co mogłam, żeby opanować chaos, już wcześniej ustawiłam sukulenty na parapecie, teraz wyszarpywałam z ich kartonów garderobianych rzeczy na wieszakach i pospiesznie wieszałam je, jak leci, w szafie. Jedno, za co naprawdę bandę doceniam, to to, że oferta zawierał demontaż i montaż łóżka. Nie wiem, czy pamiętacie, ale ten łóżkowy potwór jest moją zmorą. Kiedy montowałam je sama po raz pierwszy, rama spadła mi na głowę (nie pytajcie o moją technikę, ja różne rzeczy robię nieszablonowo – kiedy uczyłam się prowadzić samochód, doprowadziłam Tatę do czarnej rozpaczy, włączając kierunkowskaz prawą ręką, bo akurat tak mi było wygodnie), przy pierwszej przeprowadzce sam demontaż zajął mi kilka godzin, a montować uparłam się natychmiast po przyjeździe na Manhattan, bo musieliśmy mieć, gdzie spać. Co robi w tym wszystkim Książę, zapytacie? No jak to, co. Jest Księciem. Ma inne priorytety. Przede wszystkim telewizor i głośniki. No i stanowisko komputerowe. Dobra, nie mówmy o tym, bo mnie wtórny szlag trafia. W każdym razie banda łóżko rozebrała i całkiem sprawnie na miejscu złożyła. I to nawet w sypialni, a nie w kartonowym forcie pod oknem.

Fort z kartonów

W pewnym momencie na piętrze rozległ się alarm przeciwpożarowy. – Czy powinniśmy się ewakuować? – zapytał szef bandy. – Wy powinniście. Ja tu zostaję. – oświadczyłam żałośnie. Przy okazji przypomnniało mi się, jak na studiach w Cardiff ja się podczas nocnych alarmów pożarowych ewakuowałam, dzięki czemu wszyscy mieszkańcy Senghennydd Hall (akademik) mogli podziwiać moją piżamę z Hello Kitty, natomiast Książę traktował je jako budzik i szedł pod prysznic. Tu kolejna, tym razem nikomu niepotrzebna dygresja: zawsze podczas tych alarmów wypatrywałam mojego najpiękniejszego współlokatora, po czym z żalem stwierdzałam, że pewnie śpi w jakimś innym akademikowym łóżku. Nic bardziej mylnego. Mój przyszły mąż po prostu nie przejmował się regulaminami. Przez lata przyjęłam odrobinę tej beztroski. Z ciekawości wyjrzałam jednak na korytarz. Z jednego z mieszkań dotarło do mnie: ale ja wcale nie paliłem papierosów, przysięgam! Okazało się, że mieszkający na naszym piętrze stary Chińczyk postanowił puścić dymka (tak to się mówi?) przy okazji zapewniając rozrywkę lokatorom, managementowi budynku i straży pożarnej, która musiała pro forma pojawić się na miejscu. Wszystko fajnie, tylko że podczas pożaru windy nie działają. A zdradzę Wam tyle, że mieszkamy powyżej trzydziestego piętra. Banda skończyła wprawdzie wwozić wszystko z samochodu na górę, ale zostali uwięzieni tu z wózkami. Management, który pojawił się na piętrze, poinformował bandę, że nie wiedzą, kiedy windy ruszą, a później zaczęli traktować bandę, jak powietrze. No cóż. Karma za przekręt wróciła szybciej, niż się spodziewałam. Ale może dlatego, że to New Jersey? Jak się zdążyłam zorientować, wszystkie przesyłki też tu dochodzę szybciej.

Pierwsze wrażenia

Nie będę opisywać pierwszego wieczoru. Książę “położył się na chwilę” na kanapie i odpadł na długie godziny, a mnie moja nerwica natręctw popchnęła w kartony. Udało mi się rozpakować całą kuchnię i dużą część łazienki. Ogarnęłam łóżko w sensie pościeli i tym podobnych. Poszłam spać około dwudziestej trzeciej, rozdrażniona, przebodźcowana i znerwicowana. Ale spałam dobrze. Widok z okna koił nerwy. Kolejne dni spędziłam głównie na anihilacji kartonowego fortu. Dziś jest już dobrze. Wprawdzie nie mamy jeszcze takiego stojaka na buty, jaki jest mi potrzebny, stoliki kawowe nie stoją jeszcze tam, gdzie trzeba, a część głośników Księcia wciąż spoczywa w kartonach. Ale już nie czuję się zagubiona i wiem, gdzie, co mieszka. Poza jednym T-shirtem, ale daję sobie czas na jego znalezienie. 

W sobotę po przeprowadzce poszliśmy do najpiękniejszej restauracji w okolicy na obrzydliwe jedzenie. Minusem mieszkania w hinduskiej enklawie jest to, że nawet włoskie restauracje starają się trafić w gusta największej klienteli i serwują coś, co przypomina curry z makaronem. Za to znaleźliśmy miejsce, które dowozi pakistańskie omlety i mój ulubiony ostatnio papdi chaat. Ja na Manhattan jeżdżę prawie codziennie, jak nie na basen, to celem podtrzymywania życia towarzyskiego. Odwiedzili mnie już tu moi ludzie, w tym Marzena, która wcześniej żartem odgrażała się, że zerwie ze mną kontakty, jeśli przeprowadzę się do New Jersey. Dzięki temu, że tu mieszkam wydarzyła się jedna naprawdę wspaniała, magiczna rzecz, o której kiedyś Wam opowiem. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj opowiem Wam o rzeczy niewspaniałej, ale całkiem zabawnej. Bo wiecie, pierwsze wrażenie jest najważniejsze…

Przeprowadziliśmy się w czwartek. W piątek wieczorem dostałam maila, że w poniedziałek, Labor Day, jest ostatnia możliwość skorzystania z naszego zewnętrznego basenu. W sobotę szłam na basen na Manhattan, ale postanowiłam, że niedzielę i poniedziałek spędzę, prażąc się na leżaku i pluskając w brodziku z widokiem na Manhattan. W niedzielę rano poszłam na basen, zajęłam leżak, trochę się poopalałam, odczekałam aż wszystkie dzieci wyszły z basenu i weszłam “popływać”. Wiadomo, że na kilku metrach za dużo nie popływam, ale spróbować warto. I teraz tak… Może się zorientowaliście po zdjęciach na instagramie, może nie: odkąd zaczęłam w zeszłym roku regularnie pływać, “trochę” schudłam. Mój latynoski tyłek stracił swój charakter. I o ile bikini z zeszłego sezonu sprawdziło się całkiem spoko na plaży i przy pionowym skakaniu w falach, to z pływaniem okazało się być nieco gorzej. Wyobraźcie sobie taką scenę. Wchodzę do basenu, odbijam się konkretnie od ściany, gotowa przepłynąć “caaałą długość” pod wodą, a tu d*pa. Dosłownie. Ja się odbiłam, dół od bikini został. Wracając do osi czasu: wprowadziłam się w czwartek wieczorem, w niedzielę rano mój goły zadek widzieli już sąsiedzi, część managementu i ratownik. Ale czy uciekłam? A gdzieżby! Z godnością podciągnęłam majtki, poudawałam, że właściwie to ja tu weszłam tylko podryfować na plecach a potem wznowiłam czynności opalające. Co więcej, następnego dnia wróciłam na miejsce zbrodni. Tylko w kostiumie jednoczęściowym (i innych okularach i czapce), bo szelek do bikini nie posiadam. Powtórzę: pierwsze wrażenie jest najważniejsze!

I z tą złotą myślą Was zostawię. Niedługo Wam opowiem o tym, jak nam się żyje w New Jersey, co doceniam, co mnie wkurza i inne takie. Ale chyba najpierw powinnam się zabrać do opisywania drugiej części Włoskich wakacji… Jak myślicie?

[Planowo post miał kończyć się rozważaniami nad tym, co dalej, ale doświadczenie podpowiada mi, że bez względu na to, jakie mamy teraz plany, świat nas i tak zaskoczy, więc po co.]

Zdjęcie z Hoboken na deser
0 Komentarzy
0 Like!
Share
Miłość w czasach strefowych

Maja

Polecane wpisy
Rewolucja cz.2
0
0 Like!
Rewolucja cz.2
17 września 2025 napisany przez Miłość w czasach strefowych w Miłosna Globalizacja
Rewolucja cz. 1
1
7 Like!
Rewolucja cz. 1
14 września 2025 napisany przez Miłość w czasach strefowych w Miłosna Globalizacja
Włoskie wakacje cz.1
0
4 Like!
Włoskie wakacje cz.1
8 sierpnia 2025 napisany przez Miłość w czasach strefowych w Miłosna Globalizacja
San Diego
0
3 Like!
San Diego
15 listopada 2024 napisany przez Miłość w czasach strefowych w Miłosna Globalizacja
Napisz komentarz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.

O mnie

Maja Klemp

Maja Klemp

pisarka, autorka bloga
Gdynianka od 2019 roku mieszkająca chwilowo-na-stałe w Nowym Jorku. Z wykształcenia politolożka i poliglotka, z zamiłowania aspirująca pisarka i publicystka. Autorka książek i felietonistka publikująca m.in. na Onet Podróże.

JESTEM CZŁONKINIĄ

Klub Polki

Klub Polski na obczyźnie
UDOSTĘPNIJ MÓJ BLOG

DZIĘKUJĘ

  • FacebookFacebook
  • TwitterTwitter
  • LinkedINLinkedIN
  • PinterestPinterest

milosna-globalizacja.pl © 2022 | All Rights Reserved

logo

Share

Blogger
Bluesky
Delicious
Digg
Email
Facebook
Facebook messenger
Flipboard
Google
Hacker News
Line
LinkedIn
Mastodon
Mix
Odnoklassniki
PDF
Pinterest
Pocket
Print
Reddit
Renren
Short link
SMS
Skype
Telegram
Tumblr
Twitter
VKontakte
wechat
Weibo
WhatsApp
X
Xing
Yahoo! Mail

Copy short link

Copy link