Jeśli sądzicie, że nasze europejskie wakacje skończyły się wraz z powrotem z Hiszpanii do Polski, z bagażem podręcznym wypchanym pakistańskimi mango, jesteście w poważnym błędzie. Ale absolutnie nie zamierzam Was oceniać, ponieważ ja sama żywiłam podobne przeświadczenie. Do czasu.
Spontaniczność
Dzień po przylocie do Polski spędziliśmy na wałęsaniu się po Gdyni. Wieczorem spotykaliśmy się w Sopocie z moją koleżanką z byłej pracy. Ledwo co zaparkowaliśmy samochód na jednej z sopockich uliczek, Książę oświadczył, że wpadł na absolutnie genialny pomysł. Skoro on wylatuje do Stanów dopiero za kilka dni, następnego dnia powinniśmy… pojechać do Pragi!
– Nie! To najgłupszy pomysł, o jakim słyszałam! – wykrzyknęłam przerażona.
– Ale dlaczego? – spytał niewinnie.
– Przecież dopiero co wróciliśmy z miesięcznej włóczęgi!
– No i co z tego?
– Nie chcesz odpocząć?
– Nie, chcę zobaczyć Pragę! Tyle mi o niej opowiadałaś!
– Nie!
– Czemu?
– Nie poproszę rodziców o samochód! A saab może się rozwalić po drodze i nie ma klimatyzacji!
– Od tego są wypożyczalnie samochodów. – odparł Książę pogodnie.
Następnego dnia Tata, który akurat odbierał wspólników, podrzucił nas na lotnisko, gdzie z biegu wypożyczyliśmy samochód – kieszonkowe BMW – i już byliśmy w drodze do Pragi…
Pierogi w Gnieźnie
Ponieważ jeść trzeba, postanowiłam połączyć przyjemne z pożytecznym, względnie przyjemne z przyjemnym i zarządziłam postój w Gnieźnie. Tym samym Książę zanim jeszcze zobaczył Warszawę, poznał już dwie historyczne stolice Polski.
Poszwendaliśmy się trochę po starówce, coś mi się kojarzy, ale pewna nie jestem, że chyba wrogi Drzwi Gnieźnienskie nam schowały i nie mogliśmy ich zobaczyć, kupiliśmy mrożoną edycję ptasiego mleczka (Książę już od dawna jest zwolennikiem trzymania tego klasycznego w zamrażalniku – rzeczywiście, smakuje lepiej), które okazało się beznadziejne i poszliśmy na pierogi. W Gnieźnie jest taka restauracja, która ma wybitne pierogi z owocami – zwykle za takimi nie przepadam, ale te konkretne mają mistrzostwo. Lepsze jadłam tylko na obozie tanecznym w Kątach Rybackich.
Pokrzepieni ruszyliśmy w dalszą drogę. Chyba* jechaliśmy częściowo przez Niemcy, bo Książę postanowił podrażnić się trochę z naszym samochodzikiem i ustawił na tempomacie 200km/h. Samochodzik był ambitny, upewnił się, że kierowca nie żartuje i bucząc z zachwytem, śmignął przed siebie.
*W ogóle muszę Wam się przyznać, że ja z tej ostatniej odnogi naszych europejskich wakacji pamiętam wybitnie mało! Ewidentnie skończyło mi się miejsce na dysku – podobnie jak wcześniej na karcie pamięci w aparacie. Książę też średnio się przydaje przy wypełnianiu luk, bo najlepiej ma zakodowane gdzie parkował i co jadł… Dlatego będę nadrabiała trochę dygresjami, mając nadzieję, że uznajecie je za integralną część uroku moich opowieści. Albo jakoś tak.
Znowu jestem w Pradze
Mgliste wspomnienia obejmują jakieś upiorne (chociaż na swój sposób czarujące) boczne drogi, na które skierowała nas nawigacja krótko po przekroczeniu czeskiej granicy. Kiedy już dojechaliśmy do Pragi, udało nam się zaparkować podejrzanie blisko hotelu (Polecam hotele Eurostars – mają fantastyczne wanny, w których można doskonale wypocząć po męczących wakacjach. My zatrzymaliśmy się chyba w Davidzie albo w Thalii, już nie pamiętam.), przez co bardzo długo stresowałam się, czy na pewno możemy tam stać. Nawet wymyśliłam, że powinniśmy opracować specjalną aplikację, która będzie sprawdzała, czy miejsca, na których się parkuje są dozwolone, czy są płatne i tym podobne. Księcia, który przecież zawsze mi mówił, że mam wymyślić genialną aplikację, pomysł o dziwo nie zachwycił. A miejsce okazało się być w porządku, bo akurat był weekend.
Odpocząwszy trochę po podróży, ruszyliśmy mimo późnej pory w miasto. Najchętniej pokazałabym Księciu całą Pragę od razu – w końcu mieliśmy tak mało czasu, a ja chciałam pochwalić się znajomością wszystkich ukrytych zakątków, magicznych widoków, specjalnych miejsc. Energii starczyło nam jednak tylko na krótki spacer brzegiem rzeki, wraz z obowiązkowym podziwianiem podświetlonych Hradczanów – potem trzeba było upolować jedzenie. Nie wiem jakim cudem, zamiast na smażonym serze wylądowaliśmy w jakichś podziemiach w restauracji… afgańskiej. Dowiedziałam się wtedy kilku rzeczy o świecie i o sobie. O świecie – tego, że kuchnia afgańska różni się diametralnie od pakistańskiej, a tym bardziej hinduskiej. Że szpinak nie zawsze jest smaczny. Że właściwie to Afgańczycy słyną głównie z przygotowywania mięsa. Ewentualnie przyrządzają też dobrą okrę. O sobie natomiast dowiedziałam się, że okry nie lubię. Żeby jeszcze można było najeść się wiedzą…
Za to dalszą część wieczoru spędziłam wylegując się w cudownej wannie, więc zasadniczo i tak mogłam być szczęśliwa.
Książę w Pradze
Następny dzień spędziliśmy na intensywnym zwiedzaniu. Intensywnym oczywiście umownie i bardzo relatywnie. Nie było mowy, żeby mój chłopak dał się przeciągnąć po mieście jak jego kolega (pamiętacie jak Pan-Młody-z-Maroka przyjechał z prezentami od Księcia do Pragi?), ale i tak wykazał daleko idącą wolę współpracy.
Nie wiem dlaczego, ale jakoś tak sobie zakodowałam, że oprowadzanie po Pradze zaczynam zwykle od wzgórza zamkowego. Może dlatego, żeby wspinaczkę mieć z głowy już na samym początku, a potem chodzić po płaskim… Albo żeby pod wieczór, kiedy Mala Strana trochę zamiera być już po drugiej stronie rzeki. W każdym razie tak mam i już. Książę wspiął się na górę, po drodze przekupiony absyntowymi lodami (jedna z rzeczy, które najlepiej pamięta z Pragi) i z odpowiednią uwagą zwiedzał teren Hradczanów. Udało nam się też wejść w Złotą Uliczkę, która podczas mojego dłuższego pobytu w Pradze była poddawana renowacji. Zeszliśmy później przez moje ulubione podzamkowe ogrody i udaliśmy się na Kampę, do rozkosznych Miminków – rzeźb Černego. Książę grzecznie pozował. Wreszcie weszliśmy na Most Karola, którym tyle razy przebiegałam rano w drodze do szkoły, podczas semestru spędzonego w tym mieście.
Potem były jeszcze wąskie uliczki starego miasta, absynteria, okolice mojego uniwersytetu i wreszcie główny plac starego miasta ze słynnym zegarem astronomicznym. Nie wiem, czy już kiedyś wspomniałam – Książę uwielbia zegarki. Ma na ich punkcie prawdziwą obsesję, więc praski Orloj zafascynował go bez reszty. Wtedy też dowiedziałam się, że poza zegarem, to ta Praga taka średnia i to moja wina, bo moimi opowieściami bardzo zawyżyłam książęce oczekiwania. On z kolei ma wrażenie, że już nie ma tu co oglądać, widział wszystko, a ponieważ jesteśmy tak blisko, to następnego dnia pojedziemy do Wiednia… No sami przyznajcie! Nic tylko ubić, prawda?
W jedeń dzień
(Tak, pisownia nagłówka jest celowa, chciałam być zabawna, ale już widzę, że mi nie wyszło.)
W Wiedniu byłam wcześniej na wakacjach po pierwszym roku studiów razem z przyjaciółką z liceum i do tej pory uważam ten wyjazd za jeden z najlepszych w życiu. Ze szczególnym sentymentem wspominam, jak wymęczone po całych dniach zwiedzania w upale wracałyśmy nocami do hotelu, kupowałyśmy w sklepiku przy stacji metra połówkę arbuza i zżerałyśmy w łóżkach, licytując się, która ma bardziej spuchnięte i obolałe stopy. Rano wyciągałam Basię z betów obietnicą frappuccino (wtedy w Polsce nie było jeszcze Starbucksa, więc działało) i zwiedzałyśmy dalej.
Ja byłam wtedy na etapie nauki gry na skrzypcach, więc dostawałam głupawki na widok wszystkich muzycznych atrakcji miasta, Basia z kolei zabrała mnie do Hiszpańskiej Szkoły Jazdy, mimo że lipicany były akurat na wakacjach (wiecie, że konie jeżdżą na wakacje?), zachwycałyśmy się nagrobkami na wiedeńskich cmentarzach*, odwiedziłyśmy wesołe miasteczko, błądziłyśmy po pałacowych ogrodach… Ogólnie było przefantastycznie. Spędziłyśmy tam chyba około tygodnia, a i tak miałam wrażenie, że zabrakło nam kilku dni. A Książę chciał zwiedzić Wiedeń w kilka godzin…
*Bardzo długa dygresja… o zwłokach
Wiedeńskie cmentarze to jest przecudna sprawa. Przede wszystkim wiedeńczycy mieli swojego czasu obsesję na punkcie schöne leiche – pięknych zwłok. Tak bardzo zależało im na spektakularnym pochówku, że oszczędzali nań przez całe życie. Uwierzycie, że na początku XX wieku w Wiedniu działało ponad osiemdziesiąt firm pogrzebowych, konkurujących ze sobą w organizacji najbardziej ekstrawaganckich pogrzebów? Po prostu bajka! Wyobraźcie sobie komedię romantyczną z Jennifer Lopez, w której zamiast amerykańskich wesel organizuje wiedeńskie pogrzeby – oglądałabym!
W każdym razie, spektakularne oprócz samych ceremonii musiały być też nagrobki. Najlepiej zapamiętałam dwa – jeden (należący chyba do jakiegoś potentata przemysłu górniczego) w kształcie wejścia do szybu kopalni, strzeżonego w dodatku przez krasnoludki, a drugi – z wielkim baldachimem. To jeszcze nie wszystko! Jeśli dobrze pamiętam, planując Cmentarz Centralny władze miasta postawiły na segregację tematyczną – tu kącik biznesmenów, tam lekarzy, tu gwiazd muzyki współczesnej, tam klasycznej…
I właśnie z tą klasyczną muzyką był trochę problem, bo zwłoki przedstawicieli były już, że tak powiem, zameldowane gdzie indziej. Ale czego się nie robi dla dobra kolekcji, prawda? Część kompozytorów (o ile się nie mylę, wśród szczęśliwców znalazł się między innymi Schubert) została elegancko ekshumowana i zakwaterowana razem z kolegami po fachu. Trochę słabiej sprawa wyglądała z Mozartem, bo nie do końca wiadomo gdzie spoczął na wieki, ale dzięki temu ma swój własny grób na większości szanujących się cmentarzy.
Jeśli ktoś podziela moją (całkowicie zdrową i normalną) fascynację wiedeńską obsesją na punkcie cmentarzy, to oprócz zwiedzania głównych nekropolii, mogę jeszcze zasugerować muzeum pogrzebów (Bestattungsmuseum), aczkolwiek sama tam nie byłam. Oczywiście zamierzam nadrobić.
Książę po wiedeńsku
Początek naszego błyskawicznego wiedniowania zapowiadał się obiecująco – podobnie jak w Rzymie wjechaliśmy z rozpędu do samego Watykanu, w Wiedniu zaparkowaliśmy samochód praktycznie przy samym Stephansplatz. Wyglądało na to, że zaoszczędzimy czas na dochodzeniu (tak, wiem jak to brzmi, z premedytacją zostawiam) i przejdziemy od razu do rzeczy. Co działo się później, nie mam pojęcia – kojarzę tylko, że miotałam się chaotycznie, próbując odnaleźć miejsca zapamiętane z poprzedniego pobytu. Udawało mi się to bardzo średnio, żeby nie rzec – wcale, natomiast zupełnym przypadkiem trafialiśmy w miejsca, o których wcześniej zapomniałam. Na przykład taki szklany pawilon. Niespodziewanie znaleźliśmy się też przy tak dobrze przeze mnie zapamiętanej Hiszpańskiej Szkole Jazdy – naturalnie lipicany znowu były na wakacjach…
Kiedy poszliśmy zjeść (Książę uczynnie podpowiada, że była to restauracja turecka… miło z jego strony, tyle to ja sama pamiętam, chociaż pojęcia nie mam, co tam jadłam), postanowiłam wywrzeć na moim ukochanym wrażenie. Wiecie, z a i m p o n o w a ć mu. Podczas naszych wakacji słyszał już jak mówię po włosku i hiszpańsku, nawet trochę po czesku, teraz nadszedł czas na przypieczętowanie wizerunku lingwistycznego bóstwa. Napędzana determinacją, mobilizując całą odwagę i tłumiąc niechęć, zaczęłam rozmawiać z kelnerem po niemiecku. Niestety, podczas gdy ja myśtowałam etfasy cu trinken i wybierałam coś do essen, mój luby błądził myślami między beef or chicken i niestety nawet moich wysiłków nie zauważył, o docenieniu nawet nie wspomnę. Od tamtej pory już mu nie próbuję imponować, niech się goni.
Po moich bezowocnych wysiłkach intelektualnych zdecydowaliśmy się jeszcze pójść do “prawdziwej wiedeńskiej kawiarni” na słynny Sachertorte i kawę… oczywiście po wiedeńsku. Chociaż wiedeńczycy chyba mogą nie wiedzieć, że tak ona się nazywa. Ale przyrządzić potrafią, a to najważniejsze. Między czekoladowo-morelowymi kęsami Książę stwierdził, że w sumie fajny ten Wiedeń, taki ładny, czysty i elegancki i właściwie to Wiedeń wygląda tak, jak według niego powinien wyglądać Paryż. W pewnym sensie rozumiem nawet, co miał na myśli.
Ustaliwszy które miasto europejskie jak powinno wyglądać, opuściliśmy “prawdziwą wiedeńską kawiarnię”, odnaleźliśmy samochód i ruszyliśmy w drogę powrotną do Pragi. Następnego dnia mieliśmy się jeszcze trochę przed południem powałęsać po czeskich uliczkach i dopiero później rozpocząć powrót do Polski…
Mur Berliński
Mówiłam Wam kiedyś, tak oficjalnie, że w sumie jestem strasznym potworem? Bezgranicznie przekonana o własnej wyższości intelektualnej, z chorobliwą przyjemnością wyszydzam ludzi mniej… Wróć. Po prostu jestem strasznie złośliwa i lubię wytykać innym błędy. W dodatku straszna ze mnie eurocentryczka, snobka i zadufana w sobie małpa. Oczywiście wiem, że to nieładnie i nawet staram się nad sobą pracować, zmienić to, albo chociaż dobrze maskować. Nawet do szkoły dyplomacji poszłam w tym celu i nie powiem, poczyniłam pewne postępy: nadal uważam niektórych za niezbyt rozgarniętych intelektualnie, ale zwykle potrafię już zatrzymywać swoje opinie dla siebie. Ale kiedyś tak nie było.
Tym przydługim wstępem chciałam dać sobie szansę i zmienić decyzję co do wyznania Wam pewnej historii z początków mojej znajomości z szanownym małżonkiem. Ale widać albo wstęp był jednak zbyt krótki, albo mnie dzisiaj ciągnie ku samozniszczeniu. Otóż w którymś momencie, na pierwszym lub drugim roku Książę oświadczył:
– Chciałbym pozwiedzać trochę Europę.
– Ach tak? A gdzie byś chciał pojechać najbardziej? – spytałam, licząc zapewne na jakąś konkretną odpowiedź.
– Do Berlina. – nooo… tego to się nie spodziewałam.
– A dlaczego do Berlina? – spytałam z lekką wrogością w głosie. No bo jak to, ja rozumiem Hiszpanię, Grecję, cokolwiek, ba! Mógłby z grzeczności powiedzieć, że do Polski. Ale do Berlina?!
– Chciałbym zobaczyć Mur Berliński.
– A zdajesz sobie sprawę, że Mur Berliński został rozebrany już jakiś czas temu? Nie uczyli Was na historii? – wycedziłam z pogardą.
Na swoje usprawiedliwienie dodam, że w tamtym czasie byłam wybitnie przeczulona na przejawy ludzkiej ignorancji, zwłaszcza że część Brytyjczyków naprawdę wierzyła, że w Polsce po ulicach chodzą niedźwiedzie polarne, mówimy po rosyjsku, a jedna panna zdziwiła się, kiedy jej sarkastycznie powiedziałam, że mamy już nawet kolorowe telewizory.
Ale nawet biorąc to wszystko pod uwagę, było to z mojej strony po prostu chamskie. Zwłaszcza, że jeśli się nad tym dobrze zastanowić, to nas na lekcjach historii (nowożytnej) uczą głównie o Europie, a o innych kontynentach w szkole można się dowiedzieć tylko tego, co miało bezpośredni związek właśnie z Europą. Czego nauczyliśmy się w liceum o historii Australii na przykład? Albo co wiedziałam wtedy o losach subkontynentu? A mimo to, żywiłam głębokie przekonanie, że o historii Europy powinien uczyć się każdy, wszędzie. Co gorsza, okazało się później, że Książę o upadku owszem wiedział i chodziło mu o zachowane fragmenty. Konkursowa idiotka. Europejski buc. Buczyni? Bucka?
To jeszcze Berlin
Wiele lat po tej rozmowie, Książę miał wreszcie zobaczyć swoje upragnione resztki Muru Berlińskiego, a ja odwiedziłam Berlin po raz pierwszy od czasów głębokiego dzieciństwa. Podczas mojego pierwszego spotkania z tym miastem miałam chyba cztery latka i zapamiętałam dwie rzeczy – wizytę u fryzjera, kiedy teoretycznie tylko towarzysząc Mamie i jej koleżance, zażyczyłam sobie koniecznie mieć grzywkę. Drugi przebłysk dotyczył wizyty w jakimś strasznym miejscu (chyba Dworzec Zoo), gdzie Mama wyszeptała mi na ucho, że mam się nie odzywać, bo lepiej, żeby nikt nie usłyszał, że mówimy po polsku. Wtedy się tym specjalnie nie przejęłam, chyba nawet potraktowałam to jako rodzaj zabawy, ale wspomnienie wracało do mnie w późniejszych latach.
Z Księciem zobaczyliśmy mur, Pomnik Pomordowanych Żydów Europy (upiorne wrażenie pogłębiali ludzie robiący sobie uśmiechnięte selfie) i Bramę Brandenburską. Poza tym kupiliśmy świetne magnesy i zjedliśmy pizzę. Być może kiedyś powinniśmy pojechać tam raz jeszcze i faktycznie Berlin zwiedzić – słyszałam, że jest fajny. Jakie są Wasze doświadczenia?
Droga powrotna
Zasnęłam chwilę po tym, jak wynawigowałam Księcia na autostradę. Przecknęłam się raz na kilka sekund, bo coś błyskało, usłyszałam dosyć stanowcze “śpij” i zasnęłam znowu. Obudziłam się na dobre 5 minut przed dojazdem do domu. O tym, co się działo, kiedy spałam, dowiedziałam się już po wszystkim.
Książę opisując drogę powrotną, twierdzi, że to była największa przygoda jego życia, większa nawet niż nasza wyprawa do Malam Jabba. Po czym szybko dodaje, że dobrze, że spałam. Inaczej żadne z nas by tego nie przeżyło.
Przez całą drogę panowała gęsta mgła, z nieba co chwilę waliły pioruny, błyskało oślepiająco, a na drodze leżały martwe sarenki. Te żywe biegały z kolei jak szalone wzdłuż i po drodze, część ponoć próbowała ścigać się z samochodem. Książę ma rację – nie przeżylibyśmy, gdybym nie spała.
Ostatni dzień w Europie
Podobno po bieganiu, zamiast uwalić się na kanapę, należy trochę ostygnąć w marszu, porozciągać się… przynajmniej tak mi się obiło o uszy, bo poza krótkim epizodem (dawno temu i nieprawda) biegania nie uskuteczniam. Ale zasada dotyczy chyba każdego treningu, a intensywność naszych europejskich wakacji sprawiła, że mogłyby śmiało pretendować do miana miesięcznego treningu interwałowego. Dlatego ostatni dzień Księcia w Europie spędziliśmy na zwiedzaniu Trójmiasta. Może to za dużo powiedziane – ot, trochę Gdyni (skwer i Orłowo) i centrum Gdańska. Książę, mimo że była to przecież jego druga wizyta w Polsce, po raz pierwszy odkrył Żurawia (według mnie za pierwszym razem był albo zbyt zmarznięty, albo aż tak zapatrzony we mnie) i zafascynowany uznał go za cud techniki. Oczywiście kupiliśmy też magnesy.
Następnego dnia, po miesiącu przebywania razem non stop, musieliśmy się znowu pożegnać. To były nasze ostatnie tak długie wakacje – we wrześniu dostałam pracę i znowu zaczęło się ciułanie dni urlopowych i zgrywanie terminów. Jak również nieustanne opracowywanie masterplanu na wspólną przyszłość.
-The End-
(To znaczy koniec postów o europejskich wakacjach, nic się nie denerwujcie, ja tu jeszcze wrócę!)
W Berlinie chyba największe wrażenie (ale to było lata temu) zrobiła na mnie tzw. Wyspa Muzeów, a zwłaszcza Muzeum Pergamońskie – zachwycałam się Bramą Isztar i Wielkim Ołtarzem Zeusa. Serdeczności 🙂