Na wypadek gdyby ktokolwiek z Was jeszcze nie wiedział, że Blue Monday to wybitnie szkodliwy wymysł marketingowy i się za bardzo zasugerował, innymi słowy od poniedziałku był nie w sosie, dzisiaj zabieram Was w wyjątkowo słoneczną podróż. Mam tylko nadzieję, że lubicie…
… Road trip.
(Dla tych z alergią na język angielski – wycieczka samochodowa.) Tak się składa, że my z Księciem wszelakie road tripy uwielbiamy, bez względu na to, co czeka na nas na końcu trasy. I tak, po spotkaniu w Stambule (o którym mogliście przeczytać w zeszłym tygodniu), kolejne wspólne wakacje spędziliśmy w Stanach. Przejechaliśmy samochodem przez prawie całe wschodnie wybrzeże, z Nowego Jorku na Florydę – aż do początku słynnej Route 1, która łączy położony przy granicy z Kanadą Fort Kent w stanie Maine z Key West – należącą do Florydy wyspą, która jest najdalej wysuniętym na południe punktem na mapie Stanów Zjednoczonych.
Bardzo nalegam, żebyście sprawdzili, jak droga na Key West wygląda na Google Maps! Kiedy tylko to zobaczyłam, stwierdziłam, że ja MUSZĘ! Oczywiście plan wycieczki nie ograniczał się do jednej wysepki – mieliśmy odwiedzić parki rozrywki w Orlando i w Tampie, pojechać do Miami, a w drodze powrotnej “zahaczyć” o Nowy Orlean. Było cudnie. Lojalnie ostrzegam, że będzie trochę o jedzeniu, więc zanim przejdziecie dalej, przygotujcie przekąski.
Droga na południe
Jeśli dobrze pamiętam, pierwszego dnia mieliśmy pokonać trasę między Nowym Jorkiem, a Karoliną Południową, czy Georgią. Nie mogę sobie przypomnieć gdzie dokładnie się zatrzymywaliśmy, pamiętam tylko szopa pracza buszującego w śmietniku przy hotelu – oczy świeciły mu się w ciemności i wyglądał jak kudłaty anioł apokalipsy. Zanim jednak dojechaliśmy do miejsca docelowego noclegu, mieliśmy pewną przygodę, która mogła zaważyć na naszej przyszłości.
Jeśli czytaliście moją książkę “Pakistańskie wesele”, znacie już nasze historie z mandatami i możecie ten i kolejny akapit pominąć. Jeśli nie czytaliście – kontynuujcie. Otóż nasz wielki amerykański road trip rozpoczęliśmy dosyć efektownie – od mandatu w stanie Virginia. Niby nic specjalnego, podczas tej samej wycieczki udało nam się zdobyć jeszcze chyba dwa inne, ale ten w Virginii był wyjątkowy. Gdybyście kiedyś planowali sobie pojeździć po Stanach, zapamiętajcie naszą historię ku przestrodze.
Policja w Virginii poluje na kierowców spoza stanu, zatrzymuje ich za przekroczenie prędkości (o 20 mil na godzinę, lub, bez względu na limit – przy prędkości 80 mph) i wlepia mandaty za jazdę brawurową (ang. reckless driving), która to w tym stanie uznawana jest za przestępstwo. Mandat może nie być wysoki – jest na tyle niski, że większość kierowców może zdecydować się na jego przyjęcie zamiast wnieść do sądu sprawę o unieważnienie. I tu się zaczynają schody – nie znając prawa danego stanu, można się bardzo zdziwić. Po przyjęciu takiego mandatu, zostaje się notowanym przestępcą, co nie tylko przekreśla szanse na znalezienie dobrego zatrudnienia, ale uniemożliwia również ubieganie się o obywatelstwo. Innymi słowy, gdyby Książę nie sprawdził wszystkiego i po prostu zapłacił mandat, nie miałby teraz amerykańskiego paszportu i prawdopodobnie nie mieszkalibyśmy teraz w Nowym Jorku. Kto wie, czy w ogóle wzięlibyśmy ślub… Taka drobnostka mogła zaważyć na całym naszym życiu. Także, Drogie Dzieci, morał taki, że jak już łamiecie przepisy drogowe, to nie w stanie Virginia.
Sunshine State
Stan słońca, pomarańczy i aligatorów. I iguan spadających zimą z drzew. Innymi słowy Floryda. Nasz komitet powitalny składał się na szczęście tylko ze słońca i pomarańczy. Żaden aligator na mnie nigdzie nie czyhał (a przed wyjazdem studiowałam uważnie ich zwyczaje i w ogóle sprawdzałam czym one właściwie się różnią od krokodyli – oglądając zdjęcia stwierdziłam, że aligatory mają zdecydowanie wredniejsze pyski!). Naszym pierwszym przystankiem miało być Orlando – miasto wyjątkowo dla mnie interesujące z uwagi na mieszczące się w nim parki rozrywki. Po drodze zdążyliśmy zgłodnieć i jadąc Route 1 wyszukaliśmy, że jesteśmy blisko miasteczka Deland, w którym jest podobno jakaś fajna meksykańska knajpka.
(To jest dobry moment, żeby sięgnąć po przekąski!) I rzeczywiście – miasteczko jak dekoracja na planie filmowym, żywego ducha na ulicy nie widać, a pod podanym przez telefon adresem mieści się obskurna meksykańska buda. W środku ciemno, powietrze klei się od upału, na tyłach maleńki ogródek. I młoda Meksykanka z grubym warkoczem i przepięknymi oczami. I… najlepsze tacos, jakie jadłam w całym swoim życiu. Serio. Kiedyś pojadę specjalnie do Deland, żeby jeszcze je zjeść! Gdybyście mieli podobne pomysły, szukajcie El Taco Amigo. My wzięliśmy na wynos, żeby zjeść wieczorem w hotelu i słusznie, bo już żadne inne tacos na Florydzie nawet się do tych nie umywały, a testowaliśmy uczciwie…
Universal Studios
Następnego dnia ruszyliśmy na podbój jednego z najbardziej efektownych parków rozrywki w Stanach – Universal Studios. O samym parku pisałam już w poście o urodzinach tutaj powtórzę tylko, że fani Harrego Pottera nie będą chcieli z parku nigdy wyjść. I opowiem Wam, co zrobiliśmy tego dnia źle…
Przede wszystkim: nie wzięliśmy telefonów. Oczywiście telefony przydają się do robienia zdjęć, z czego zrezygnowaliśmy świadomie, stwierdzając, że i tak nam na zdjęcia szkoda będzie czasu, a nie chcieliśmy znowu wynajmować schowka przed każdą przejażdżką rollercoasterem. Dlatego wzięliśmy tylko kartę kredytową i nic więcej. Błąd.
Najpierw okazało się, że samą kartą nie odbierzemy w parku biletów – owszem, transakcja była zawarta kartą, ale maszyny bezwzględnie domagały się numeru potwierdzenia, który mieszkał na mailu, w telefonie… Dlatego straciliśmy około godziny w kolejce do informacji, gdzie na szczęście udało nam się wydrukować bilety na podstawie karty. Przez kolejne godziny obywaliśmy się bez telefonów bez większych problemów, potem wyszliśmy z parku, zjedliśmy kolację w sieciówce Bubba Gump Shrimp (polecam wszystkim fanom smażonych krewetek i… Foresta Gumpa!) i poszliśmy na przystanek shuttle busa, który miał nas zabrać z powrotem do hotelu (nie braliśmy samochodu, bo po co, skoro jest busik…)
Przepraszam, gdzie my mieszkamy?
Książę jak to Książę, zaczął kręcić książęcym nosem, że on pół godziny czekał nie będzie, że co to jest, on jest zmęczony, życzy sobie się położyć i o, jest taksówka. Taksówka okazała się uberem, ale pani kierowca powiedziała, że nie ma problemu, przewiezie nas zaocznie, bez aplikacji. Spytała się gdzie. Podaliśmy nazwę hotelu (nie pamiętam dokładnie, w którym się zatrzymywaliśmy, jedna z sieciówek w każdym razie), pani nas zawiozła, ja szalałam ze szczęścia, bo okazała się Brazylijką i pierwszy raz miałam okazję przetestować w praktyce swój świeżo nabyty portugalski, wysiedliśmy pod hotelem, weszliśmy do środka, wjechaliśmy windą i… zgłupieliśmy. To nie był nasz hotel. Ta sama sieć, ale to nie był ten nasz!
Wsiedliśmy w kolejną taksówkę – tym razem kierowca był antypatyczny i od początku negatywnie nastawiony do naszej prośby, żeby nas zawiózł do tego-innego-takiego-samego-hotelu. Trochę narzekał, ale zawiózł. I to znowu nie był ten hotel!!! Kierowca stwierdził, że nie będzie na nas czekał, a na pewno nie będzie nas woził do wszystkich hoteli w mieście. Trochę rozbawieni, a trochę przerażeni wizją niekończącej się tułaczki, poszliśmy do recepcjonisty i spytaliśmy, czy może obdzwonić wszystkie hotele tej sieci w okolicy i dowiedzieć się, gdzie my właściwie mieszkamy. Do naszej niecodziennej prośby podszedł z pełnym profesjonalizmem, a potem zamówił nam taksówkę i jeszcze powiedział taksówkarzowi, gdzie dokładnie ma jechać. Jakimś cudem spaliśmy tej nocy w łóżku. Ale wiecie co? Telefony czasami się przydają, nie tylko do robienia zdjęć.
Klucze
Następnego dnia skoro świt (czyli tak na styk z końcem doby hotelowej) ruszyliśmy jeszcze dalej na południe. Droga na Key West (obejrzeliście w końcu na Google Maps? A na Google Images?) jest jedną z najpiękniejszych, jakie w życiu widziałam – łączy ze sobą kilka z ponad 1700 koralowych wysp należących do archipelagu Florida Keys.
Książę zarezerwował nam pokój w cudownym Southernmost Beach Resort, gdzie zrobili nam niespodziankę i podwyższyli standard pokoju – do najlepszego. I nie żartowali – pokój był obłędny, w dodatku tuż za drzwiami mieliśmy skrawek prywatnej plaży i ocean. Już pierwszej nocy rozszalał się prawdziwy tropikalny sztorm, pioruny uderzały kilka metrów od naszego okna. To była jedna z najpiękniejszych nocy w moim życiu!
Przez następne dni spacerowaliśmy po niesamowicie urokliwym miasteczku Key West (znanym między innymi z tego, że od Kuby dzieli je raptem 95 mil. A także ze słynnego na cały kraj ciasta z limonkami!) i pływaliśmy w basenie. Nie wiem czy pamiętacie, ale Książę nie potrafi pływać, w związku z czym hotelowy basen podbijał dzielnie wczepiony w ogromnego, dmuchanego żółwia. Ja z kolei bawiłam się przednio odholowując owego żółwia z przyczepionym do niego niedoszłym pływakiem na środek basenu i patrząc z jaką determinacją Książę stara się wrócić do brzegu. (Oczywiście cały czas czuwałam nad jego bezpieczeństwem!) Każdej kolejnej nocy mogliśmy z kolei podziwiać ten sam niesamowity spektakl sił natury. Kiedy opuszczaliśmy hotel i recepcjonista spytał nas o najlepsze wspomnienie z naszego pobytu, zgodnie odpowiedzieliśmy, że właśnie te gwałtowne burze podobały nam się najbardziej!
Welcome to Miami
Z tropikalnego raju przenieśliśmy się na Miami Beach – głupio byłoby pojechać na Florydę i tam nie zajrzeć, prawda? Z perspektywy czasu stwierdzam, że wolałabym Miami sobie odpuścić i wydłużyć pobyt w Key West… Ogólnie to tak – plaże szerokie, piasek całkiem ładny, ale do plaży w Łebie się nie umywa, a do tego trochę syf. Rekiny zachowały się kulturalnie i mnie nie zeżarły (bałam się!), ale straciłam przez fale moje ulubione okulary przeciwsłoneczne. To na minus.
Spełniłam swoje marzenie o wypiciu gargantuicznej (pamiętacie ten dialog z Kill Billa? Też czekałam na okazję do użycia tego słowa!) margarity, jakaś czarnoskóra babka powiedziała, że jestem płaska jak deska (dla mnie to komplement!) i powinnam jeść więcej steków. Miałam też pierwszą i ostatnią okazję do założenia złotego cekinowego kombinezonu z obcisłymi szortami i dekoltem do pasa, który kiedyś kupiłam w chwili słabości. Nigdzie indziej by to nie przeszło, w Miami doczekało się nawet słów uznania od przecudownie ubranego geja. To zdecydowane plusy.
Kojarzę też dosyć przyjemny deptak z mnóstwem fajnych sklepów. To też raczej plus. Podsumowując – zdecydowanie tak na dzikie imprezy i zakupy, natomiast w kategorii wypoczynek na plaży – są znacznie lepsze miejsca.
She sells sea shells
Z Miami ruszyliśmy z powrotem na północ – do Tampy. Po drodze Książę zrobił mi niespodziankę i zatrzymaliśmy się na Sanibel Island – prawdziwym raju dla wielbicieli muszelek. Na tamtejszych plażach wręcz nie widać piasku – tylko i wyłącznie muszle, muszle i jeszcze więcej muszli! Wygląda to wprost nierealnie! W dodatku z wyspy roztacza się przepiękny widok na linię brzegową Florydy. Jakby tych wszystkich cudowności było mało, my załapaliśmy się jeszcze na zachód słońca.
Późnym wieczorem dojechaliśmy do Tampy – kolejny dzień spędziliśmy w parku rozrywki, o którym również już wcześniej pisałam. W skrócie – fajny, a w dodatku zapewnia schronienie odratowanym dzikim zwierzętom, które z tego, co widziałam, mają tam naprawdę dobre warunki (o ile można w ogóle mówić o dobrych warunkach przy parku rozrywki).
Ostatnim punktem wycieczki, przed powrotem do Nowego Jorku, było moje wieloletnie marzenie – Nowy Orlean. Wielbiciele wampirów, szczególnie tych z książek Anne Rice chyba mnie rozumieją, prawda? Każda wiedźma musi kiedyś do tego miasta pojechać!
Przed opuszczeniem Florydy i zapuszczeniem się w głębokie południe, zatrzymaliśmy się jeszcze w Panama City Beach – miasteczku słynącym z jednej z najpiękniejszych plaż w kraju. I rzeczywiście – biały piasek, lazurowa woda, prawie nikogo oprócz nas. Gdybym jeszcze kiedyś wybierała się na urlop na Florydzie (chociażby po to, żeby zjeść tacos w Deland), na pewno rozważyłabym dłuższy pobyt właśnie tam. Jedynym minusem jest to, że poza plażą zbyt wiele tam nie ma. Ale ten piasek…
Nowy Orlean
“W kontekście stechnicyzowanych, nastawionych na zysk, superwydajnych Stanów Zjednoczonych Nowy Orlean jest aktem nieposłuszeństwa obywatelskiego wielkości miasta.”
Dan Baum, Dziewięć twarzy Nowego Orleanu
Książę znowu stanął na wysokości zadania jeśli chodzi o hotel – piękny, w zabytkowym budynku, w środku z uroczym patio, na którym znalazł się mały basen i kilka stolików, przy których wieczorami zbierali się goście na drinki. Coś w stylu kreolskiej wariacji na temat marokańskich riadów. Od razu po przyjeździe wybraliśmy się “na miasto”. I co to było za miasto!!! Głośne, brudne, śmierdzące, zatłoczone do granic przyzwoitości… Pokochałam je od pierwszego wejrzenia, miłością bezkrytyczną!
Słynna dzielnica francuska zdawała się świętować niemający końca karnawał, ludzie tańczyli na ulicach, przemieszczali się między jednym pubem a drugim, śmiali na tarasach charakterystycznych, szczególnie dla Bourbon Street domów i rzucali przechodniom typowe dla Nowego Orleanu koraliki. Wielu z nich miało na twarzach maski – od najtańszych, tandetnych, po prawdziwe arcydzieła z cyrkonii – sama również się na taką skusiłam.
Zombie burleska
Daliśmy się porwać atmosferze zabawy i kiedy trafiliśmy na klub z nowoorleańską burleską, bez zastanowienia weszliśmy na spektakl. Piękne zombie, wampiry i cyberpunkowe femme fatale wiły się na scenie, oblewając się czerwonym woskiem (wampirzyca) i traktując swój pas cnoty szlifierką kątową (cyberpunkowa femme fatale). Ta ostatnia bardzo zbulwersowała mojego męża, który stwierdził, że taki brak poszanowania zasad BHP jest absolutnie karygodny. Dziewczyny ruszały się nieziemsko, a całe show było wyjątkowo atrakcyjne – zdecydowanie najlepsza (chociaż też najdziwniejsza) burleska, jaką miałam okazję oglądać.
Kot w ciapki
A skoro już jesteśmy przy formach artystycznej ekspresji, Nowy Orlean to przecież przede wszystkim jazz. Gatunek muzyczny, do którego jeszcze nie dorosłam (tak twierdzi mój Tata), albo jestem po prostu całkowicie odporna na jego wątpliwe uroki (autodiagnoza). Moje osobiste preferencje muzyczne nie przeszkodziły nam jednak w odwiedzeniu jednego z najsłynniejszych klubów jazzowych w mieście – legendarnego The Spotted Cat. Zdecydowanie polecam, nie tylko miłośnikom tego gatunku.
W drodze do Kota zatrzymał nas w ogóle jakiś miły pan, który stwierdził, że dawno nie widział tak pięknej pary – i nie! Nie chciał nam nic sprzedać!
Jedno, czego zabrakło mi podczas naszej wizyty w tym mieście, to typowo amerykańska wycieczka po nawiedzonych atrakcjach miasta – Książę uparcie nie podziela moich cmentarno-gotyckich upodobań i pozostaje nieczuły na uroki magii. A tej w Nowym Orleanie jest naprawdę pod dostatkiem! Wystarczy pozwolić sobie na chwilę wahania i już nie wiadomo, czy przechodzień w masce, który mijał nas w pijanym radością i bourbonem tłumie, był zwykłym człowiekiem, a może…?
Kuchnia kreolska
Francuska dzielnica, czarownice, wampiry, voodoo, maski, koraliki, jazz… Nowy Orlean słynie z wielu rzeczy, a jedną z nich jest kuchnia kreolska – specyficzna mieszanka kuchni hiszpańskiej, francuskiej, zachodnioafrykańskiej i indiańskiej w ujęciu typowym dla południa Stanów Zjednoczonych. Dużo tu owoców morza i bogatych przypraw. Niestety wszystko trochę za tłuste i za bardzo przysmażone, ale zwykle warte grzechu, jak choćby kreolska paella – jambalaya.
Popularne są tu również kanapki Po’ Boy – origalnie “Poor Boy” (ang. biedny chłopiec) – stworzone przez braci Benniego i Clovisa Martinów. Bracia rozpoczęli swoją przygodę z miastem od prowadzenia tramwajów, a następnie otworzyli we Francuskiej Dzielnicy Martin Brothers’ Coffee Stand and Restaurant. Kiedy w 1929 roku nowoorleańscy tramwajarze zaczęli strajkować, bracia Martin oświadczyli, że w ramach solidarności i wsparcia, będą ich karmić. Oraz że tramwajarze mogą liczyć na ich pomoc zawsze – nawet jeśli piekło zamarznie, to dalej będą wspierać strajkujących – przyniosą im koce, żeby nie zmarzli (“We are with you till h–l freezes, and when it does, we will furnish blankets to keep you warm.”) W ramach darmowych posiłków przygotowywali dla “tych biednych chłopców” ogromne kanapki z francuskich bagietek. Obecnie po’ boye są najczęściej wypełnione smażonymi owocami morza. A właśnie. To w Nowym Orleanie jadłam po raz pierwszy smażone ostrygi. Na pizzy. I nie, nie polecam!
Wreszcie. Beignets. Nic tylko zjeść i umrzeć szczęśliwym. Coś jak nasze polskie pączki, tylko bez nadzienia, za to najczęściej posypane dużą ilością cukru pudru. Najpopularniejszym miejscem na ich skosztowanie jest Café Du Monde. Owa popularność przekłada się niestety na czas oczekiwania na stolik – zwykle około godziny (co w nowoorleańskich upałach może stanowić pewne wyzwanie), ale byliśmy akurat zaprawieni w staniu w kolejkach po parkach rozrywki, a poza tym – WARTO. Gdyby ktoś mi w tej chwili powiedział, że mogę zjeść beigneta, wystarczy, że postoję w TRZYgodzinnej kolejce, stanęłabym.
Opowiedz o stekach
Śniadaniem w Café Du Monde pożegnaliśmy Nowy Orlean (oczywiście wzięliśmy mnóstwo beignetów na drogę i później cały samochód mieliśmy upaćkany cukrem pudrem – też warto!) i z żalem rozpoczęliśmy naszą drogę powrotną na północ…
– Ale powiesz o stekach? – spytał mój mąż, kiedy oświadczyłam, że obecnie piszę post o naszej wielkiej samochodowej wycieczce.
– Tak, kochanie, powiem o stekach – odparłam z lekkim fochem, bo przecież to oczywiste, że powiem i odwróciłam w jego stronę ekran laptopa, na którym miałam już otwartą zakładkę ze stroną Nick’s in the Sticks.
Kiedy przejeżdżaliśmy akurat przez Alabamę, Książę, który dopiero co pochłonął ostatniego beigneta, stwierdził, że jest głodny. Beignety się nie liczą, w końcu słodkie kalorie to nie to samo, co kalorie mięsne. I tym razem telefon okazał się pomocny, chociaż kazał nam zjechać dosyć spory kawałek z autostrady i wyprowadził nas niemal dosłownie do lasu.
W lesie
A tam, przy opustoszałej bocznej dróżce, pośród drzew (stąd nazwa, dosłownie Nick’s wśród patyków, oznacza Nick’s pośród drzew) stało kuriozum. Mały, niepozorny baraczek, obstawiony mnóstwem wielkich samochodów. Zaparkowaliśmy i dowiedzieliśmy się, że na stolik poczekamy przynajmniej czterdzieści minut. Nie spieszyło nam się specjalnie, zresztą byliśmy już zbyt zaintrygowani, żeby nie odczekać i nie sprawdzić cóż to za cudo ściąga do lasu takie tłumy. Na czas oczekiwania zaproponowano nam… poncz. Taki jak na amerykańskich filmach, wściekle czerwony, z dużą ilością procentów. Później dowiedziałam się, że jest to tamtejszy popisowy drink, Nicodemus, a jego receptura jest ściśle strzeżonym sekretem.
W środku knajpka robiła niesamowite wrażenie, pełna roześmianych (ewidentnie mocno zaprzyjaźnionych z Nicodemusem) ludzi. Eklektyczny wystrój obejmował między innymi lampki choinkowe i… setki (jeśli nie tysiące) podpisanych jednodolarówek szczelnie oblepiających cały sufit. Dosyć ograniczone menu skupiało się głównie na mięsie (chociaż znalazły się też krewetki dla mnie) i Książę zarzeka się, że jadł tam jednego z najlepszych steków w życiu. Na pewno najtańszych – największy kawał mięcha kosztował tam niecałe 19 dolarów.
Późniejszy research ujawnił, że Nick’s jest miejscową legendą – założony jeszcze przed II Wojną Światową słynie właśnie ze steków, tajemnicznego Nicodemusa i niepowtarzalnej atmosfery.
To co, może jakiś morał na koniec? Coś w stylu: czasami warto zboczyć trochę z drogi i wykazać się odrobiną cierpliwości. Bez względu na to, czy wolicie tacos, czy steki.