W sumie tytuł tego posta mógłby równie dobrze brzmieć Wnuczka Siesickiej, ewentualnie, jakże wieloznacznie, Zakochałam się. Zachowajmy jednak jakieś tam pozory, jednocześnie pozostawiając Czytelnikom złudzenie wolności interpretacyjnej. A przede wszystkim zacznijmy od samego początku, a w tym celu należy się cofnąć w przeszłość. Nie jakoś bardzo, powiedzmy, że ćwierć wieku nam wystarczy…
Biblioteka szkolna
Zanim pod koniec mojej przygody z polską podstawówką (uważni Czytelnicy wiedzą, że wiele lat później do podstawówki na chwilę wróciłam, w Chile) sięgnęłam po lekko pornograficzny (a fe! Takie świństwa w polskich szkołach) horror Harry’ego A. Knighta o wdzięcznym tytule Fungus (który infekcją inteligentnym, złowrogim grzybem straszył nie tylko w treści, ale również za sprawą stanu swojej okładki – podejrzewam, że z uwagi na obrazową scenę seksu dwóch lesbijek mógł być jedyną książką, którą czytali czternastoletni chłopcy na gdyńskiej Chyloni) i nabawiłam się lekkiej mizofobii, byłam dosyć częstym gościem w szkolnej bibliotece. Fungus sprawił, że zaczęłam preferować książki nowe, nomen omen dziewicze, ewentualnie ze sprawdzonego źródła – takie czytane przez jedną osobę, której nawyków higienicznych mogłam być względnie pewna. Obecnie szalenie sobie chwalę możliwość wypożyczania w bibliotekach ebooków. Tak, moi drodzy, zła książka może skrzywdzić człowieka na całe życie. Jednak wciąż pamiętam te piękne czasy sprzed utraty niewinności, kiedy wraz z moją przyjaciółką ze szkolnej ławki nieświadomie konkurowałyśmy o nieformalne miano czytelniczki roku. Moja lista lektur była dosyć urozmaicona, nie zabrakło na niej jednak dziewczyńskich klasyków polecanych przez moją Mamusię. Jak się domyślacie, były wśród nich książki Chmielewskiej (te akurat wszystkie dostępne były na naszych domowych półkach), ale była też i Cesia Natalii Rolleczek, i Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz. Przede wszystkim jednak, były tam książki Krystyny Siesickiej.
Zapałka na zakręcie
Zauważyliście taką modę na obwinianie Disney’a o wygórowane oczekiwania względem mężczyzn? Furda! Disney’a należy obwiniać, jak najbardziej (nawet sama zrobiłam na ten temat prezentację, zanim jeszcze to było modne, w 2011, jakby ktoś pytał), ale bynajmniej nie za oczekiwania – raczej ich brak. Stary Disney normalizował jakieś dziwne wzorce i dynamikę w relacjach damsko-męskich, a jego męscy bohaterowie to banda palantów. Ja za swoje wygórowane oczekiwania wobec mężczyzn obwiniam Krystynę Siesicką.
Sierpień (tego roku, jakby ktoś się nie zorientował, wróciliśmy już z przeszłości, ale w sumie trochę podywagujemy poza czasem) tradycyjnie spędziłam w Polsce, gdzie postanowiłam sobie odświeżyć (nie pierwszy raz zresztą) moje dwie ulubione książki z młodości – Zapałkę na zakręcie i Jezioro osobliwości. Czytając, po raz kolejny oddałam się tęsknocie – nie nostalgii! właśnie tęsknocie – za czasami, w których nie żyłam, atmosferze dawnych kawiarni i wakacji spędzanych tak jakoś normalniej, fajniej. I znowu zakochałam się w Marcinie i Michale, wygodnie zapominając, że teraz jestem już raczej w wieku ich matek. A skoro już o mamach mowa… Zapytałam swojej, czy naprawdę był kiedyś taki czas, że nastoletni chłopacy wypowiadali się całymi zdaniami i wykazywali jakże rzadkie w dzisiejszych czasach znamiona ogłady. Powiedziała, że owszem. Tak kiedyś było. A ja cały czas zachodzę w głowę, co poszło nie tak…
Może gdyby nie książki Siesickiej, byłoby mi w życiu łatwiej? Ta kretyńska tęsknota byłaby chociaż trochę mniejsza, słabiej uzmysłowiona. Może z mniejszym trudem godziłabym się na społeczną bylejakość. Może Siesicka tak naprawdę zniszczyła mnie bardziej niż ten cholerny Fungus? Z drugiej strony, tak pięknie zamknęła tamten świat w kapsule czasu, jakby specjalnie dla mnie, żebym mogła do niego zawsze zajrzeć. Nauczyła mnie piękna niedomówień i takiej subtelności. Potrafiła zawładnąć czytelnikiem całkowicie za pomocą zaledwie stu paru stron bez zbędnych opisów, właściwie bez akcji. Myślę, że pod pewnymi względami była wtedy moją ulubioną pisarką a jej styl kocham do dziś.
Dwadzieścia pięć lat później (żeby już była jasność czasowa)
Fast forward do czasów, kiedy wszystko wygląda inaczej, z książkami young adult na czele, a główna bohaterka (czyli ja, jakby ktoś nie wiedział), zamiast spotykać się z Marcinami i Michałami w kawiarniach, codziennie marnotrawię czas na mediach khem khem społecznościowych. I tak. Wszyscy wiecie, jak bardzo instagrama nie lubię i jak cierpię, że musiałam go założyć, ale ponieważ jestem z natury jednostką uczciwą, odpowiednio często przyznaję, że gdyby nie instagram, dużo rzeczy by mnie ominęło. A przede wszystkim ludzie by mnie ominęli. W tym trochę takich egzemplarzy najlepszego sortu. Przez instagrama poznałam na przykład Monikę, z którą zresztą już kilkukrotnie widziałam się na żywo w Nowym Jorku (a raz nawet w Warszawie) i na każde kolejne spotkanie cieszę się bardziej. Monika nie dość że szybko stała się moją pielęgnacyjną guru, opowiada mi o Nowym Jorku, jakiego nie znam, to jeszcze do tego wszystkiego przejawia wprost niespotykany dar towarzyskiego swatania (a może raz jej tak wyszło, ale to wystarczy). I tak pewnego pięknego, marcowego dnia wpadła na pomysł, że mnie zeswata. Bo ma taką przyjaciółkę, która jest fajna (mówiłam już, że jak o kimś mówią, że jest fajny, to ja od razu jestem na nie?), mieszka w Stanach (na wszelki wypadek kolejne NIE) i chce wydać książkę (ojej…) I że też wcześniej na to nie wpadła, że powinnyśmy się poznać. A w ogóle to Klaudii Babcia była znaną pisarką, może słyszałam, Krystyna Siesicka…
CZY SŁYSZAŁAM?!
Niech sobie będzie fajna, niech mieszka w Ameryce, ja jej wszystko wybaczę, bo przecież to musi być znak! Jakieś przeznaczenie, cokolwiek. I wiecie co? Okazało się, że faktycznie.
Wnuczka Siesickiej
Z Klaudią zdzwoniłyśmy się po raz pierwszy chyba jeszcze tego samego dnia. Nienawidzę rozmawiać przez telefon, z nią zaczęłam na tym telefonie wręcz przesiadywać, wisieć, zwał jak zwał. Rozpoczęły się nocne Polek rozmowy (chociaż ta nocność jest umowna) o wszystkim – może kiedyś zrobimy z tego podcast… Lubicie podcasty? – od procesów wydawniczych po kubeczki menstruacyjne. Niewiele później zaczęłyśmy snuć wizje wspólnego wypadu do Las Vegas (wciąż niezrealizowaną) i ogólnie powzięłyśmy mocne postanowienie przeniesienia znajomości na płaszczyznę rzeczywistą, czy tam do realu, jak kto woli. Nie wiem, na ile pamiętacie poprzedni post (nie będę nawet pytać, czy czytaliście), ale tam i tak było skrótowo, teraz czas na pełną historię. Niemal równo rok po monikowym swataniu, Helen wymyśliła Kalifornię, kupiłyśmy bilety, ja wyszłam na spacer z moim psem na godziny i zadzwoniłam do Klaudii, że hej, będziesz może w San Diego w tych i tych dniach, bo ja owszem. Klaudia stwierdziła, że nie, bo będzie w Egipcie na kajcie (o matko, w sumie zapomniałam Wam napisać, że Klaudia jest nadczłowiekiem – jest chyba najbardziej wysportowaną osobą, jaką znam, staje na rękach, robi przysiady na jednej nodze, jest instruktorką jogi, mistrzynią Polski, czy tam świata, już nie wiem, w brazylijskim jiu jitsu, jeździ na nartach, pływa na kajcie i ogólnie robi strasznie fajne rzeczy. No i wpędza ludzi w kompleksy, ale to akurat nie jest fajne), po czym się strasznie zirytowała, że to bez sensu i przecież tak nie może być i w sumie, to mogłabym przylecieć do niej, jak już z Egiptu wróci i wyśle męża (całkiem fajnego) do Japonii. Po chwili namysłu stwierdziła, że to też bez sensu (taka defetystka), bo przecież ja dopiero co wrócę z Kalifornii, ale w sumie to ja nie jestem normalna i nie powinno mi to przeszkadzać. Ja po jeszcze krótszej chwili namysłu przyznałam jej rację i poinformowałam Księcia, że jak już wrócę z Kalifornii, to znowu polecę do Kalifornii, ale w międzyczasie go przytulę, więc powinno być spoko. Potem jeszcze Klaudia w Egipcie złamała sobie rękę, ja stwierdziłam, że San Diego chyba mnie nie lubi, bo najpierw odwoływałam wyjazd do byłej szefowej, potem był deszcz, a teraz Klaudia rękę łamie i znowu z wyjazdu nici. Klaudia szybko wyprowadziła mnie z błędu i powiedziała, że jedyne co odwołujemy to wizyta w koreańskim spa, bo z gipsem to tak średnio (zamiast tego zabrała mnie na tajski masaż i już chyba nigdy nie powiem, że lubię mocniejsze masaże). I tym sposobem, znowu znalazłam się w samolocie na drugie wybrzeże.
Z lotniska odebrały mnie razem z latoroślą i od razu zaczęłyśmy nasze życie we czwórkę – latorośl, my i cudnej urody suczka, tresowana przez swoją panią na mistrzynię psich akrobacji. Dostałam do użytku kanapę w salonie, jednoręka bandytka zdołała nawet ubrać mi pościel, zostałam zawieziona do mojego ulubionego japońskiego marketu (Mitsuwa, przez Klaudię zwane pieszczotliwie Mitsubishi), gdzie zaopatrzyłam się w onigiri i herbaty oraz nabrałam granitowej pewności, że czeka mnie cudowny tydzień. Rzeczywiście tak było. Klaudia okazała się jeszcze wspanialsza niż przez telefon, jej córeczka prawie że mnie zachwycała, a Falka (szczenię) to teraz mój psi ideał. Podobnie jak podczas poprzedniego pobytu w Kalifornii budziłam się o 6 rano i zaczynałam pracę, Klaudia zawoziła dziecię ludzkie do przedszkola i z dzięcięciem psim jechała na trening, a po powrocie zabierała mnie na zwiedzanie San Diego. Było dużo spacerów z psem w pobliskim kanionie, dobrego jedzenia (chwilowe jednoręctwo nie przeszkadzało co poniektórym udowadniać, jaka z niej mistrzyni gotowania), matchy wymiennie z kombuchą na patio, na którym rosło drzewko cytrynowe. Było też czytanie Kici Koci na dobranoc, oglądanie Netfliksa, basen, plaża, przygotowywanie propozycji wydawniczych, treningi karate (dziecię zdobywało pasy, a my w salce obok robiłyśmy deski) a nawet wizyta w Costco. Były też sesje zdjęciowe – w sumie prawie trzy i jedna wyprzedaż garażowa, gdzie nie kupiłam maszyny do gry Mortal Kombat 2. Wypoczęłam najlepiej na świecie i za nic nie chciałam wracać. Zanim jednak nabierzecie podejrzeń, że zakochałam się w życiu rodzinnym z Klaudią, rozwodzę się z Księciem i lecę rozbijać małżeństwo mojej dziewczyny, napiszę o samym San Diego, które jest chyba najpiękniejszym miastem w całych Stanach.
Co trzeba zobaczyć w San Diego
No dobrze. Może nie: co TRZEBA, ale co zostało mi pokazane, ciesząc mnie wybitnie. O La Jolla już wiecie, wspominałam w poprzednim wpisie, ale tutaj napiszę wyraźnie. Jeśli chodzi o samo miasto San Diego, ta dzielnica zachwyca mnie chyba najbardziej. Oczywiście bardzo podobało mi się Pacific Beach – znacznie bardziej niż popularne Ocean Beach (chociaż są tam spoko śniadania, sklepy z antykami, a w parku taki pan, który uczy jak kręcić hula hoop), to jednak La Jolla wydaje mi się znacznie bardziej estetyczna. Pomijając już wszelkiej maści ptaszydła, lwy morskie, foki i fascynujące klify z jaskiniami, pełno tam klimatycznych knajpek, galerii sztuki i fajnej atmosfery trochę bardziej wyrafinowanego miasteczka nadmorskiego. I pięknych willi, na które mnie nie stać, ale to nie szkodzi, bo podobno okolice La Jolla są zawsze strasznie zakorkowane i bez sensu tam mieszkać. W pobliżu La Jolla – ale nie powiem Wam dokładnie, gdzie, mieści się też sekretna plaża dla wtajemniczonych, gdzie nawet udało nam się raz pójść poopalać i raz podtopić mnie wśród morskich fal celem uczynienia wybitnych zdjęć (warto było).
Przed moim przyjazdem Klaudia postanowiła mnie wypytać, co dokładnie życzę sobie zobaczyć – poza jednym kanionem i po prostu plażą nie miałam żadnych konkretnych chciejstw – po czym stwierdziła, że każdego dnia będzie mnie czymś zachwycać. Pierwszego dnia zostałam potraktowana ulgowo, może dlatego, że dwa dni przed wyjazdem skręciłam kostkę.
Jak, zapytacie? A już powiem. Moja piękna Gosia zabrała mnie znowu na przyczepnego na event dla influencerów, a ja, żeby za bardzo nie odstawać od instagramowego tłumu, postanowiłam się poświęcić i nie dość, że ubrałam się jak człowiek, to jeszcze założyłam buty na wysokich koturnach. Buty obtarły mnie już w drodze do metra, ale na evencie był open bar z drinkami o działaniu przeciwbólowym, które pozwoliły nam później na dalsze zdobywanie miasta. I tak, przemierzając nowojorskie ulice krokiem pełnej wdzięku gazeli, rozochocona przewieszoną przez ramię torbą z masą prezentów (od pierwszego takiego eventu, gdzie próbowałam wytłumaczyć, że jestem tylko plus one i nic mi się nie należy, zdążyłam pozbyć się wstydu i jak dają, to biorę. Żeby nie rzec bierę.), nie zauważyłam nierówności chodnika i z całą ową gracją runęłam na kolana, tłukąc przy tym część zawartości zdobycznej torby i skręcając kostkę. A potem wsiadłam do samolotu i poleciałam do Kalifornii uskuteczniać piesze wędrówki po szlakach. Częściowo z tego powodu, a częściowo dlatego, że przyleciałam w weekend, kiedy dziecię nie chodziło do przedszkola, sobotę i niedzielę spędziłyśmy mało intensywnie, ale za to w przemiłych miejscach. Spacerując z Falką po kanionie Tecolote (tam kostka jeszcze dawała radę), odwiedzając po raz kolejny La Jolla i opalając zadki na sekretnej plaży (przy okazji wykąpałam kostkę w niezbyt ciepłym Pacyfiku, była tym tak oburzona, że aż przestała boleć). Za to w poniedziałek…
Cedar Creek Falls
W poniedziałek Klaudia zabrała mnie na prawdziwy szlak. Zabrałyśmy Falkę i mojego laptopa (oficjalnie byłam wciąż w pracy) i ruszyłyśmy kawałek dalej za miasto. Pogoda sprzyjała, było słonecznie i ciepło, ale nie na tyle gorąco, żeby groził nam udar. Szlak Cedar Creek Falls ma w sumie (w sensie tam i z powrotem, bo tak chodzą hobbity) niecałe 9 kilometrów, na początku się schodzi (starając się nie myśleć o tym, co nas czeka w drodze powrotnej) i jest naprawdę bardzo przyjemnie. Później trzeba przejść kilka razy przez strumyk, najlepiej boso, a kiedy już się uzna, że trochę za długo się idzie, trochę za ciepło się robi, na szlaku pojawiają się potężne głazy, a zaraz za nimi malowniczy wodospad. I pod wodospadem można popływać! Woda jest… rześka. Wślizgnęłam się do niej na pewniaka, z zachwytem witając lodowy chłód na rozgrzanej słońcem skórze, po czym zrobiłam błąd i zanurzyłam łeb. Pamiętacie ten stary jak sam internet filmik z kotem, który je lody i dostaje brain freeza? No to miałam podobnie, tylko bez lodów. Trochę popływałam, tłumacząc sobie w duchu, że za godzinę, wspinając się w pełnym słońcu pod górkę będę żałowała, że nie zostałam pod tym wodospadem dłużej, najlepiej na zawsze, po czym zaczęłam się zastanawiać, jak ja właściwie mam się wdrapać z powrotem na te głazy. I szczerze przyznam, że jedna z rzeczy, za które będę Klaudii dozgonnie wdzięczna jest to, że skończyła mnie nagrywać na etapie pływania. Proces gramolenia się na brzeg był, delikatnie mówiąc, kompromitujący. A jak już dokonałam tej karkołomnej sztuki (przypominam, że miałam jeszcze skręconą kostkę, możliwe, że w normalnych warunkach nie byłabym aż taką ofermą, ale pewności nie mam), udało mi się jeszcze poślizgnąć i na chwilę spocząć w niezręcznie rozkraczonej pozie na głazach, celem pokontemplowania, czy aby na pewno sobie niczego nie złamałam… Ale wiecie co? Wlazłabym do tej wody znowu. Fajnie było. Podczas gdy ja robiłam z siebie widowisko po lewej stronie (patrząc na wodospad), po prawej Klaudia z Falką i wysoko wyciągniętą ręką z gipsem ułożyła się w małej niecce wody między głazami, szukając choć odrobiny ochłody. Jeśli dodać do tego Falkę, która co chwilę zlatywała między głazy, jestem pewna, że wszyscy tam obecni uznali nas za kompletne wariatki. I po dłuższym namyśle stwierdzam, że w ogóle mi to nie przeszkadza. Zresztą mieli rację.
Natomiast droga powrotna przeszkadzała mi bardzo. Laptop na plecach ciążył, woda w butelce kończyła się w zastraszającym tempie, słońce prażyło coraz bardziej, a ja z przerażeniem odkrywałam, że jestem w znacznie gorszej formie, niż mi się wydawało. Bo co tam jakiś spacerek pod górę… Sapałam jak tuwimowska lokomotywa, co rusz prosząc/przepraszając/tłumacząc, że ja muszę dosłownie na chwilę zwolnić, przystanąć. Ale ja dam radę. Naprawdę.
Już prawie na mecie spotkałyśmy grzechotnika. Najpierw uciekłyśmy, potem ja zostałam wyżej na szlaku z Falką, a jednoręka wariatka poszła nagrywać filmiku. Z bezpiecznej odległości krzyczałam tylko, żeby w razie czego gipsem go… Wreszcie, dotarłyśmy do parkingu. Rzuciłam się na kranik z wodą, nieomal próbując wziąć w nim prysznic, a potem z zachwytem odkryłam, że zostawiona w rozgrzanym samochodzie woda w termosie Klaudii wciąż ma temperaturę porównywalną z tą pod wodospadem. (Termos zachwycił mnie tak bardzo, że kiedy kilka dni temu Książę zaczął szukać idealnego stalowego kubka, od razu zasugerowałam markę tamtego Klaudii. Zapewne nie było w nim nic wyjątkowego, ale od tamtego momentu jest dla mnie symbolem odrodzenia.) Przetrwałam. I na pewno będę chciała tam wrócić!
Cabrillo National
We wtorek pojechałyśmy na cmentarz. Dobra, wróć, to źle brzmi. Ale czekajcie, skorzystajmy z okazji! Czytaliście już mój felieton o cyrku na cmentarzu? Nie? To może warto nadrobić po lekturze tego posta? Bo całkiem fajnie mi wyszedł. Tak tylko mówię… Ale zacznijmy jeszcze raz. We wtorek pojechałyśmy do Cabrillo National. Właściwie to zaczęłyśmy od położonych tuż obok Tide Pools, czyli basenów pływowych. Baseny pływowe to jest absolutna bajka. Serio. Wewnętrzne Arielki i ich demoniczne kuzynki wypełzają tam z trzewi na świat zewnętrzny, zagadywać czule do maleńkich krabów, skałki aż się proszą o to, żeby się na nie wspinać, a ocean wygląda tak pięknie i majestatycznie, jak tylko się da z perspektywy brzegu. Chyba właśnie tu po raz pierwszy naszła mnie refleksja, że San Diego może być najpiękniejszym miastem (nie-miastem) w całych Stanach. I nie obchodzi mnie, że prawie wcale Stanów nie zwiedziłam, przecież nie muszę poznawać wszystkich facetów na świecie, żeby wiedzieć, że mój mąż jest tym najcudowniejszym, prawda? (Tak, chwilowo mało mnie wkurza. Chociaż czekajcie, pójdę do kuchni zobaczyć, czy wytarł to, co nabrudził, bo jak mu wcześniej powiedziałam, to twierdził, że widział, że chciał wytrzeć, ale ups, zapomniał. Nie wytarł. Chyba będę musiała to miłe zdanie wykreślić.)
Pozostawmy podwodny nadwodny świat i ruszmy dalej. Ogólnie Cabrillo National to takie wzniesienie, na którym ustawiono pomnik ku pamięci Juana Rodrígueza Cabrillo, który buehueghue “odkrył” Kalifornię. Bo wiadomo, wcześniej leżała zakryta kocem i nie mogła się doczekać, aż ją jakiś łaskawy Portugalczyk na hiszpańskiej smyczy odkryje. Ale macie rację, nie idźmy w tym kierunku. Zresztą, Portugalczyka i jego pomnik można śmiało olać, kierując zamiast tego wzrok na przepiękny widok, który się stąd rozciąga. Można też ponagrywać rolki na instagrama. Klaudia postanowiła mnie wykorzystać (na co ja bardzo chętnie przystałam, doskonale się przy tym bawiąc) do nagrywania rolek i chociaż nienawidzę tego formatu, to jak sobie wyszukacie Wnuczkę Siesickiej na instagramie, to zobaczycie, czemu tak bardzo mi się to zajęcie podobało. Obejrzyjcie np. tę o wdzięcznej nazwie POV wyjazdy po 30-stce. Jak już nagrałyśmy materiał, a ja poupajałam się widokiem (i wylogowałam się z pracy, bo pamiętajmy, że mój laptop był wiernym towarzyszem naszych wspólnych eskapad), podjechałyśmy na cmentarz. Tak, wiem, to mało oczywisty cel wycieczek, ale, jak już przeczytacie ten felieton, o którym Wam wspominałam, zrozumiecie, że propozycja zwiedzenia najpiękniejszej, według Klaudii, nekropolii, bardzo przypadła mi do gustu. Cmentarz wojskowy Fort Rosecrans National nie należy do mojego ulubionego rodzaju miejsc wiecznego pochówku – jak w przypadku wielu innych amerykańskich cmentarzy, wszystkie nagrobki wyglądają identycznie, nie ma klimatycznych zakamarków i w ogóle nie wzbudziłby mojego zainteresowania, gdyby nie ten widok! Kojarzycie Cementiri de Montjuïc w Barcelonie? Ten położony na wzgórzu, z widokiem na bezkresne morze? Jeśli nie, to po prostu skupcie się na wzgórzu i morzu. W takim miejscu rzeczywiście można spoczywać na wieki. Inna sprawa, że trochę mnie rozśmieszyło (wiem, że w kontekście cmentarza może to bardzo źle zabrzmieć, ale trochę mnie już znacie) znakowanie nagrobków. Pochowani mogą tu być tylko wojskowi i ich rodziny, przy czym członkowie rodzin są odpowiednio podpisani, np. “his wife” – “jego żona”. Jak jakiś wojskowy przeżył pierwszą małżonkę i poślubił kolejną, to tych “jego żon” jest przy jego grobie więcej. Nie wiem, jak to sobie wyjaśniają w zaświatach i czy wojskowy musi się tłumaczyć. Nie wiem również, czy to rzeczywiście zabawne. Ale stwierdziłam, że o tym wspomnę.
Annie’s Canyon
Środę spędziłyśmy bardziej na luzie, zaczynając od śniadania w Ocean Beach, kręcąc tam hula hop w parku przy plaży i buszując w sklepach z antykami. Teraz zdradzę Wam, jaką pamiątkę przywiozłam sobie z San Diego. Kompletnie bez sensu, kompletnie nie mającą z miastem nic wspólnego, wręcz będącą jego antytezą, ale wypatrzoną właśnie w jednym ze sklepów z antykami w Ocean Beach. Gigantyczną księgę (taką w stylu: połóż na stoliku kawowym, żeby ludzie myśleli, że masz urządzone ze smakiem mieszkanie) In Vogue: An Illustrated History of the World’s Most Famous Fashion Magazine. Całe szczęście, że brałam ze sobą bagaż główny, bo mogłaby mi urwać szelki od plecaka. Nie wiem, po co mi ona, skoro nawet nie mamy przyzwoitego stolika do kawy (nawet nie pytajcie) i nawet nie zamierzam udawać, że nasze mieszkanie jest “urządzone” (niby ostatnio powiesiłam obrazy, rozwalając przy tym ściany, ale nie pomogło za bardzo), ale leży na górze regału z książkami i mnie cieszy. A to chyba najważniejsze? Skoro już o Vogue’u mowa, tuż przed zachodem słońca pojechałyśmy zrobić sesję zdjęciową na plaży. I znowu łaziłam po skałach, tym razem w za długiej sukni, i znowu moczyłam kostkę w Pacyfiku. Zresztą nie tylko kostkę. Fale, jak już się zorientowały, że nie dam się porwać bez walki, w ramach zemsty zmoczyły mi majtki. A wcale nie było tak ciepło… Za to z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że było warto, a Klaudia jest fantastyczną fotografką. Przejdźmy jednak dalej, Klaudię chwaliłam tu już wystarczająco.
Następnego dnia odhaczyłyśmy jedyny punkt na mojej sandiegowskiej liście – pojechałyśmy do Annie’s Canyon, miejsca, które zachwyciło mnie na zdjęciach na instagramie. I wiecie co? Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałam. O ile sam kanion jest absolutnie super, ekstra, fantastyczny, to droga do niego jest już totalnie bez sensu. Spora część szlaku idzie wzdłuż autostrady, w dodatku nie wiem czemu, ale jakoś sobie ubzdurałam, że ten kanion wychodzi na plażę. Żadnej plaży tam nie ma! A wyjście kanionu jest de facto wejściem, wychodzi się z niego po drabince (Klaudia z gipsem śmigała po niej tak, jakby druga ręka była rasie ludzkiej kompletnie zbędna) i już bokiem schodzi z powrotem to tej paskudnej części przy autostradzie. Oczywiście nie żałuję, że to zobaczyłam, bo sam kanion rozczarowujący nie był, natomiast moja podatność na kłamliwą magię instagrama, gotowość do dorabiania sobie w głowie całych historii typu kanion nad oceanem zaczyna mnie trochę martwić.
Torrey Pines
Zupełnie inne doświadczenie przyniosła mi wyprawa do Torrey Pines. No to takie klify nad oceanem – mówiła Klaudia, a ja się zastanawiałam, po co mamy tam jechać, skoro tych klifów mamy wszędzie pełno i w ogóle co tam jest takiego specjalnego. No cóż… Mistrzynią marketingu Klaudia raczej nie zostanie. I w sumie dobrze, bo nie można tak być we wszystkim najlepszym. A wystarczyło mi powiedzieć, że to najpiękniejsze miejsce w całym San Diego i w ogóle można tam spędzić cały dzień, a najlepiej to od razu zamieszkać. I przez ten jej całkowity brak kompetencji nie dość, że nie wzięłam ze sobą laptopa, bo zakładałam, że idziemy tylko na chwilę, to jeszcze – całkowicie jak nie ja – zapomniałam zabrać ze sobą telefonu, stwierdzając chwilę później, że nie będę się wracać, jak będzie coś ładnego, to poproszę Klaudię, żeby zrobiła zdjęcie.
Tymczasem, jak już wdrapałyśmy się na górę po nudnej, zwykłej, samochodowej drodze (no, jesteśmy na górze, i co? wracamy już?), okazało się, że to wszystko się rozpełza na boki w dziesiątki malowniczych ścieżynek prowadzącycych niby donikąd, a niby gdzieś dalej, te klify to są jakieś kosmiczne, ocean piękny jak nigdzie, w dodatku pachnie tak ładnie… I rzeczywiście można chodzić po tym wszystkim godzinami, najchętniej z aparatem i bez stresu, że zaraz szefowa odkryje, że laptop i człowiek znajdują się w dwóch różnych miejscach. Cóż… do Torrey Pines będę musiała wrócić i wtedy opiszę Wam dokładnie, jak tam jest.
Centrum San Diego
A co z samym miastem? No właśnie. Centrum, tzw. downtown nawet istnieje. Ba. Mają tam nawet jakieś muzeum, statek marynarki wojennej, gargantuiczny pomnik kontrowersyjnej “Kapitulacji bezwarunkowej”* liczne restauracje i nawet wysokie przeszklone budynki. Tylko że będąc w centrum San Diego, ma się wrażenie, że całe życie miasta toczy się gdzie indziej, a to całe otoczenie to jakaś atrapa, mająca zmylić niewtajemniczonych. Przebywający tam ludzie to statyści. Centrum San Diego jest po prostu zbędne. I nie będziemy poświęcać mu uwagi, chyba że następnym razem mnie czymś zaskoczy.
*Ang. Unconditional Surrender – pomnik (a właściwie cała ich seria) odwzorowujący zdjęcie autorstwa Victora Jorgensena. Nic Wam to nie mówi? Nic dziwnego. Znacznie bardziej znane jest prawie identyczne zdjęcie Alfreda Eisenstaedta zatytułowane V-J Day. Przedstawia ono żołnierza marynarki wojennej całującego kobietę na Time Square w dniu zwycięstwa USA nad Japonią. Zdjęcie jest jednym z najbardziej znanych w amerykańskiej kulturze popularnej i budzi tyleż emocji, co kontrowersji. Nie wiadomo do końca, kto znajduje się na zdjęciu, chociaż zidentyfikowano trochę kandydatów i kandydatek, jednak prawie pewne jest, że para się wcześniej nie znała, żołnierz był pod wpływem, a kobieta nie wyraziła zgody na te czułości. Dlatego same pomniki budzą sprzeciw społeczny, a ustawienie jednego z nich przy jednostce marynarki wojennej, zwłaszcza w obliczu skandali (o jednym z nich wspominałam w poprzednim poście) z udziałem żołnierzy zakrawa na kpinę.
Cardiff
Tak, dobrze czytacie. Cardiff. I to nie będzie długi akapit, tylko krótka wzmianka. W okolicach San Diego znajduje się malutka miejscowość Cardiff, w której właściwie nic nie ma, poza plażą i tabliczką z napisem Cardiff. Zatrzymałyśmy się tam bodaj w drodze z zakupów (szczupła łajza kupiła sobie kilka par jeansów, które leżą na niej jak marzenie. Nigdy żadne jeansy nie leżały na mnie jak marzenie.) zrobić zdjęcie tabliczki. Znalazłam również dom, który wyglądał jak zamek, zupełnie jak w walijskim Cardiff. I o ile w tym oryginalnym nigdy za nic nie chciałabym już mieszkać (mimo że doceniam zeswatanie mnie z moim mężem, może kiedyś odwiedzę i podziękuję), to w tym kalifornijskim może nawet bym mogła. Bo wiecie co? Dobrze mi w tej Kalifornii. Jeśli się tam nie przeprowadzę, to chociaż muszę częściej tam bywać.