San Francisco
No dobrze, ostatnio skończyliśmy na pomarańczach i kukawkach, a przecież muszę Was jeszcze zabrać na nasze weekendowe eskapady. W pierwszej kolejności do San Francisco.
San Francisco w mojej głowie jawiło się jako najfantastyczniejsze miasto w Stanach, więc jechałam tam z ogromnymi nadziejami. Myślę, że za taki stan rzeczy możemy winić Pamiętniki księżniczki z Anne Hathaway (kto pamięta?) i to, że właśnie w tym mieście mieszka jedna z moich “najulubieńszych” osób z liceum. Ola jest (między innymi!) artystką i przez lata San Francisco przewijające się w jej pracach oddziaływało mi na podświadomość. Niby wiedziałam, że jest tam brudno i niebezpiecznie, przynajmniej tak twierdziły moje szwagierki, które Kalifornię zwiedzały (chyba) rok temu, ale uznałam, że trochę dramatyzują. Tymczasem niebezpiecznie może nie było, ale brudno i chwilami trochę upiornie owszem. Co nie znaczy, że miasto nie zasługuje na wszystkie możliwe zachwyty. Po prostu mieszają się one z antyzachwytami i niekoniecznie ulegają przez to wzmocnieniu na bazie kontrastu.
Dziewczyny wymyśliły, że wynajmiemy hotel tak po środku, żebyśmy wszędzie miały nie tyle blisko, co równie daleko – czyli w okolicach Union Square. Nic mi to nie mówiło, ale skoro udało nam się znaleźć w miarę tani hotel z parkingiem wliczonym w cenę, ochoczo przystałam na ich plany. W sumie nawet nie wiedziałam, co ja chcę przez tak krótki czas w tym mieście zobaczyć, poza tym, że oczywiście Chinatown, Japan Town i może Lombard Street. Painted Ladies, wycieczkę do Alcatraz i pod Golden Bridge byłam skłonna sobie darować, zakładając, że to nie będzie mój jedyny raz w San Francisco. Dziewczyny dodały do tego jeszcze Pier 39 i Fisherman’s Wharf. Tyle tytułem wstępu, a teraz będę opowiadać!
W czwartek ruszyłyśmy z Lemoore natychmiast po pracy, z pełną świadomością, że czeka nas stanie w korkach. O dziwo nie było aż tak źle, ale do hotelu i tak dojechałyśmy tuż przez zmierzchem. Parking rzeczywiście był wliczony w cenę a pokoje czyste – niczego więcej nie potrzebowałyśmy. Natomiast okolica hotelu mogłaby służyć za książkowy przykład ilustrujący problem bezdomności i narkomanii w Kalifornii. Na ten temat nie będę się zresztą za bardzo rozpisywać, bo ten blog powstał przede wszystkim w celu zapewniania Wam rozrywki, a polityka stanu Kalifornia w zakresie radzenia sobie z problemem uzależnień jest może absurdalna, ale nie w sposób mogący normalne osoby rozbawić. Jedynym akcentem humorystycznym był bezdomny pan, który w środku nocy na swoim bluetoothowym giga głośniku (który co chwilę tracił połączenie i wszystkich o tym fakcie informował) puszczał jakiś boleśnie zły hip hop. Mariana jest z Brazylii, ja mieszkam przy obwodnicy Manhattanu, poza tym obie lubimy spać, więc nawet byśmy się nie obudziły, gdyby nie Helen, która zaczęła sfrustrowana podskakiwac przy oknie, pełnym oburzenia szeptem sycząc: are you kidding me?! Ustaliłyśmy, że jeśli sytuacja powtórzy się następnej nocy, z głośnikiem połączymy się my i to my będziemy decydować, czego ma słuchać cała ulica.
Mimo nocnego koncertu następnego dnia wstałyśmy w miarę wypoczęte, upolowałyśmy przepyszne kalifornijskie śniadanie (omlet z awokado, mniam!) i ruszyłyśmy piechotą na Pier 39, gdzie Mariana kupiła milion niepotrzebnych gadżetów w sklepie z akcesoriami dla miłośników psów. Popodziwiałyśmy jeszcze lwy morskie (kto wie, czym różnią się lwy morskie od fok?) po czym pożegnałyśmy na trochę Helen, która miała jechać na spotkanie z naszą ówczesną szefową. Mariana została ze mną sama i chyba do dziś leczy nabytą tym samym traumę.
Jeśli ktoś podglądał Marianę na moim instagramie, zmylony jej pozazdroszczenia godną figurą mógłby wyjść z błędnego założenia, że jest ona bardzo aktywna fizycznie. Tymczasem, owszem – raz na jakiś czas zmusi się do pójścia na pilates, ale spacery, a tym bardziej wspinaczki wysokogórskie (a do tego sprowadzają się wycieczki piesze po San Francisco) nie należą do jej ulubionych sposobów spędzania wakacji. Wręcz przeciwnie! Mimo to, trzeba jej przyznać, że podeszła do tematu zadaniowo i postanowiła odhaczyć najważniejsze punkty na mojej liście marzeń. Kiedy wspinałyśmy się po Lombard Street nawet w pewnym momencie przestała narzekać, być może dlatego, że obydwu nam zaczęło brakować tchu. Dopiero na szczycie oświadczyła, że do Chinatown pojedziemy uberem, bo ona ma chwilowo dość. Co do samego Lombard Street, rzeczywiście jest absurdalne, ale wydaje mi się, że gdyby nie internet, nie urosłoby do rangi wizytówki miasta. Jak najbardziej można podejść, zobaczyć, porównać widok z dołu i z góry, ale zdecydowanie są w mieście miejsca bardziej godne uwagi. Choćby owo nadmienione Chinatown.
Chinatown
Chinatown w San Francisco znalazło się na mojej liście nie bez powodu. Dzielnica chińska w San Francisco jest najstarszą i największą tego typu enklawą w całej Ameryce Północnej. Jej znaczenie historyczne jest ogromne, to właśnie tu rozpoczęły się prześladowania chińskich imigrantów. Z czasem doprowadziły one do ogłoszenia pierwszej ustawy o wykluczeniu (Chinese Exclusion Act) z 1882 roku, która na zawsze naznaczyła relacje między Stanami a chińską diasporą. A ponieważ nie od dziś sygnalizuję Wam, że bardzo interesuje mnie dynamika społeczności azjatyckich w USA, z pewnością rozumiecie, że to miejsce było dla mnie ważniejsze do odwiedzenia niż słynny Golden Bridge. Dzielnica nie zawiodła, rzeczywiście jest ogromna i dużo ciekawsza architektonicznie niż nowojorskie Chinatown. W pewnym sensie, mimo mnóstwa sklepów z pamiątkami, jest też dużo mniej turystyczna niż jej nowojorski odpowiednik, faktycznie służąca przede wszystkim jej mieszkańcom, a nie spragnionym kolorowych ujęć instapodróżnikom (chociaż ci też znajdą tu odpowiednie kadry).
Kiedy tak pałętałyśmy się bez celu (w przypadku Mariany – również bez entuzjazmu) po wąskich uliczkach, stwierdziłyśmy zgodnie, że za wspinaczkę po Lombard Street należy nam się masaż. Chwilę później zostałyśmy niemalże wciągnięte do środka małego salonu przez starszą Chinkę, a następnie brutalnie wygniecione przez nią i jej męża. Mariana zapewnia, że starsza pani złamała jej plecy, ale chyba już się zrosły. Żeby jej to wynagrodzić, lunch miałyśmy zjeść w brazylijskiej kawiarni, do której zgodziła się iść już pieszo.
Pão de queijo i mleko z Hokkaido
Nie wiem, czy inne osoby z Polski mieszkające za granicą się ze mną zgodzą, ale na emigracji tęsknię za smakami, które w Polsce są mi kompletnie obojętne. To w Nowym Jorku zaczęłam w polskich sklepach kupować deser Monte, słone paluszki i różne dziwne ciasteczka, których w kraju nigdy nie jadałam. Ostatnio kupiłam nawet pierogi, mimo że zbliża się czas mojej kolejnej wizyty w kraju (właściwie, kiedy to czytacie, jestem już w Polsce), a pierogi i tak jadam bardzo sporadycznie. I okazuje się (co zresztą nie jest zbyt wielką niespodzianką), że inne nacje mają podobnie. Mariana podczas naszych kalifornijskich wycieczek odwiedziła – jeśli dobrze liczę – trzy różne brazylijskie miejsca, kupując fascynujące rzeczy w tym pão de queijo – miniaturowe, drożdżowe chyba (jakbym się znała) bułeczki nadziewane serem. Pyszna sprawa. Tamtego dnia zjadłyśmy lunch w Cafe de Casa, założonej w 2011 roku restauracji, która cieszy się tak wielką popularnością, że obecnie ma trzy różne lokale w samym San Francisco – ten, do którego się udałyśmy został zresztą chwilę przeniesiony z małej kameralnej kawiarenki do ogromnej, nowoczesnej przestrzeni kawałek dalej. Jedzenie było przepyszne, ale naprawdę zakochałam się w soku z ananasa z miętą! Jeśli macie w domu wyciskarkę, to bardzo polecam stworzyć sobie taką miksturę, będzie w sam raz na upały.
Po lunchu wróciłyśmy do hotelu, gdzie po krótkim czasie dołączyła do nas Helen. Tego dnia czekała na nas jeszcze jedna atrakcja, Japan Town. Ruszyłyśmy tam na piechotę i na ostatnim odcinku drogi złapała nas okropna ulewa. Jak się dowiedziałam (między innymi od somalijskiego kierowcy Ubera, który próbował ze mną rozmawiać o Polakach grających w koszykówkę), w San Francisco pogoda jest wyjątkowo kapryśna i nigdy nie należy jej ufać, dobrze jest być przygotowanym na każdą okoliczność. Z każdą kroplą deszczu Mariana traciła resztki dobrego humoru poratowanego przez bułeczki z serem, ale na horyzoncie czekał na nas ramen! Ramen w Japan Town, co może pójść nie tak? Nie wiem. Ale był to najgorszy ramen, jaki jadłam w życiu, żadna z nas nie zdołała go dokończyć. Na szczęście nasze kulinarne doświadczenia uratowały później lody brzoskwinione na mleku z Hokkaido, wspominamy je z Helen do tej pory, więc zostawiam tutaj nazwę, choćby dla własnej pamięci: Pink Pink Tea Shoppe – nie wiem, czy to nie była najpyszniejsza rzecz, którą jadłam podczas całej wycieczki, nawet uwzględniając tacos… Również samo Japan Town (Nihonmachi), mimo że z powodu deszczu i późnej pory nie miałyśmy możliwości go w pełni zwiedzić, było fantastyczne. Jest jedną z zaledwie trzech i jednocześnie największą dzielnicą japońską w Stanach Zjednoczonych. Co ciekawe, przed wielkim trzęsieniem ziemi, które uderzyło w San Francisco w 1906 roku, w mieście były aż dwie japońskie dzielnice – na obrzeżach Chinatown i w SoMa (South of Market). Po tragicznych wydarzeniach japońscy imigranci zaczęli przenosić się w okolice Western Addition, które do roku 1940 stało się jedną z największych japońskich enklaw poza Japonią. Obecnie wciąż jest to jeden z najważniejszych ośrodków japońskiej diaspory, znajduje się tu mnóstwo restauracji, sklepów z japońskimi dobrami różnego rodzaju (od tradycji do kawaii), w tym moją ulubioną jeszcze z czasów Tokio księgarnią Kinokuniya. Organizowane są tu też różne festiwale, m.in. z okazji japońskiego Dnia Dziecka. Gdybym kiedyś zamieszkała w San Francisco, na pewno byłabym tu częstym gościem.
Ponieważ wciąż padało, do hotelu wracałyśmy uberem, wiezione przez przemiłego młodziutkiego Japończyka, który (zapewne licząc na wysoki napiwek) pytał, czy jesteśmy studentkami. Oczywiście napiwek dostał, zwłaszcza, że następnego dnia najmłodsza z nas, Mariana, kończyła 30 lat…
Bay Area
Urodziny Mariany (Parabéns mais uma vez, Amiga!) rozpoczęłyśmy od agresywnego brazylijskiego sto lat granego na telefonie (gdzie ten pan z gigantycznym głośnikiem, kiedy jest potrzebny?!) i wręczenia jej kupowanych w sekrecie prezentów (Helen jadąc na spotkanie z naszą szefową, podjęła się tajnej misji.) Krótko po tym wsiadłyśmy do samochodu i ruszyłyśmy zaczarowanymi leśnymi drogami (naprawdę ta droga była zachwycająca!) w okolice Santa Cruz. Najpierw w jakimś małym miasteczku spotkałyśmy się z przyjaciółką Mariany, Brazylijką, którą Mariana poznała u nas w firmie (Belle później zdezerterowała, przechodząc do fajniejszej firmy, która w biurze karmi ją migdałami w polewie matcha). Zjadłyśmy naprawdę pyszne śniadanie w dinerze, a następnie pojechałyśmy do urokliwego nadmorskiego miasteczka Capitola. Kolorowe domki na plaży, czarujące butiki, senna atmosfera i sprawiające wrażenie opuszczonych tory kolejowe sprawiały, że czułam się jak w filmie animowanym. Niekoniecznie Miyazakiego, ale jednak. Po spacerze Belle nas opuściła, obiecując, że spotka się z nami wieczorem w San Jose (tylko musi zajrzeć na chwilę do biura po migdały dla nas), a my ruszyłyśmy na deptak do Santa Cruz. Chciałam kalifornijskiej plaży, proszę bardzo. A że pada? Przecież można schować się w gigantycznych arkadach z salonami gier. Ponieważ nikt nie chciał iść ze mną na karuzele, pospacerowałyśmy trochę w słabnącym deszczu i ruszyłyśmy dalej. Tym razem do San Jose, gdzie miałyśmy spędzić noc w domu drugiej brazylijskiej przyjaciółki Mariany, Brendy.
Brenda okazała się być najkochańszą, najbardziej serdeczną i opiekuńczą osobą, jaką można sobie wyobrazić. I tak, możecie mnie teraz spytać, czy nie było mi głupio zatrzymywać się na noc u kompletnie obcej osoby. Było. Po prostu Mariana nie dopuszczała innej możliwości. Na szczęście kilka sekund po tym, jak poznałam Brendę, ta “głupota” mi przeszła. Brenda sprawiła, że poczułyśmy się z Helen, jak najbardziej wyczekiwane przyjaciółki, które po latach wreszcie pojawiają się z wizytą. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy – do San Jose na pewno będę musiała wrócić, ponieważ mieści się tam jedna z wspomnianych trzech dzielnic japońskich w Stanach, jedyna, do której podczas tej wyprawy nie dotarłam. Tego wieczora zamiast do Japan Town, udałyśmy się świętować urodziny Mariany na San Pedro Square Market. Belle straszyła mnie istną infestacją (kocham to słowo) tech bros, ale nie było tak źle. Niestety, na temat San Jose nie mam wiele więcej do powiedzenia, poza tym, że jest tam nieźle wyposażony supermarket brazylijski, w którym serwują acai bowls z mrożonych acai (Mariana była zdegustowana) a nad ulicami miasta czuwa ogromny mural przedstawiający Ruth Bader Ginsburg (ją też kocham i tak – bezkrytycznie), ale ten w Nowym Jorku jest według mnie ładniejszy. Innymi słowy, miasta nie zwiedziłyśmy wcale, ale spędziłyśmy cudowny czas i myślę, że zdołałyśmy godnie wprowadzić Marianę w trzydziestkę (brzmi lepiej niż czwarta dekada życia).
Los Angeles
To teraz fast forward do kolejnego czwartku i wyprawy na południe. Nad wycieczką wisiało fatum w postaci gigantycznej ulewy, która na szczęście dopadła nas dopiero w sobotę. Ale po kolei. Zgodnie z planem ruszyłyśmy najpierw do LA – Helen i Mariana pałają do tego miasta czystą nienawiścią, ale kiedy zapytałam, po co w takim razie w ogóle tam jedziemy, odburknęły z ponurą determinacją, że skoro to mój pierwszy raz w Kalifornii, to niestety musimy i nie ma innej opcji. No to pojechałyśmy.
Podobnie jak w przypadku podróży do San Francisco, wiedziałyśmy, że wyjeżdżając zaraz po pracy, do LA trafimy w godzinach szczytu, więc zamiast prosto do hotelu, ruszyłyśmy najpierw na słynne molo w Santa Monica. Pani kochana, tylu ludzi to ja… Nie no, dobra, widziałam, ale z perspektywy wzniesienia, z którego schodziło się na molo, ludzka rzeka wyglądała absolutnie upiornie. I my miałyśmy się w niej zanurzyć… Samo molo wyglądało trochę jak Coney Island na sterydach, albo tak, jakby wszystkie atrakcje Santa Cruz wepchnąć na tę nadwodną konstrukcję. Dziewczyny kazały mi ustawić się w kolejce do zdjęcia pod znakiem obwieszczającym koniec Route 66 (licząca prawie 4000 kilometrów trasa łącząca Chicago z Los Angeles, jedna z najbardziej kultowych w amerykańskiej popkulturze, pisali o niej znani pisarze, pojawiała się w filmach i serialach), potem doszłyśmy na koniec mola, pogapiłyśmy się na ocean i zawróciłyśmy, aby przepychając się przez ogłupiałe masy, wdrapać z powrotem na teren miasta. Żałuję, że nie mam tych okularów, które robią zdjęcia, bo wyraz twarzy Mariany w tamtej chwili będę wspominać do końca życia, jako jeden z najbardziej zachwycających. Jedno spojrzenie na jej “chmurne” oblicze wystarczyło, żebyśmy wybuchnęły z Helen nieposkromionym śmiechem, a Mariana, prąc naprzód jak Korzeniowski, wysyczała: nienawiść mnie napędza. Idźmy stąd. Poszłyśmy. Pokręciłyśmy się trochę po uliczkach miasta, popatrzyłyśmy na fontanny w kształcie dinozaurów, które zdawały się, pardon my French, rzygać na zebrany przed sklepem tłum entuzjastów Lululemon i zgodnie stwierdziłyśmy, że warto znaleźć coś do zjedzenia. Znalazłam w internecie dobrze ocenianą włoską knajpkę, która okazała się strzałem w dziesiątkę (w San Francisco pierwszej nocy też jadłyśmy włoskie, ale tam pan właściciel najpierw się zdziwił, że w ogóle ma klientów, a później obraził się na nas śmiertelnie, kiedy nie chciałyśmy chleba). Jedząc, przyglądałyśmy się z ciekawością małemu robocikowi, który usiłował dostarczyć jedzenie do budynku obok. Niestety, nikt do niego nie wychodził i biedny robocik tam po prostu stał i w sumie nam wszystkim zrobiło się bardzo smutno, bo jak tak można traktować takie pocieszne cyberstworzonko?
[Ha! Kwadratowy nawias, to znaczy czas na dygresję! Nie wiem, czy wiecie, ale w Gdyni, konkretnie na Wiczlinie też jeździ taki robocik. Bez względu na pogodę, pomyka dziarsko po chodniku. Podobno należy do lokalnej piekarni i przez długi czas byłam przekonana, że Wiczlino to prawie jak ta Kalifornia, albo inna Japonia, że robocik jeździ i rozwozi pieczywo piekarnianym subskrybentom, aż moja Mamusia uświadomiła mnie, że bynajmniej – on niczego nie rozwozi, po prostu pomyka, intryguje i tworzy świadomość marki… Niby bez sensu, ale może to i lepiej? Dzięki temu nie musi stać taki biedny, porzucony i niechciany, jak jego kalifornijski krewniak z Santa Monica? (Teraz usiłuję doczytać więcej na ten temat – wiecie, że ja do każdego posta robię odpowiedni research, prawda? – i to podobno robot dostawca, ale wiadomo, wierzyć należy Mamusi, a nie internetom.)]
Little Tokyo
Usatysfakcjonowane jedzeniowo sprawdziłyśmy korki na drogach i stwierdziłyśmy, że możemy spróbować przebić się do naszego hotelu. Wydaje mi się, że był gdzieś na pograniczu Korea Town, ale mogę się mylić – nie ja rezerwowałam, a że piszę w środku nocy, to nie mogę skonsultować z Helen. Teoretycznie mogłabym to zrobić jutro, ale w sumie to nie jest aż tak istotna informacja. Najważniejsze, że hotel był, miejsce parkingowe było, a pluskiew nie. Idealnie. Następny dzień miałyśmy rozpocząć od zwiedzania Little Tokyo, które pragnęłam odwiedzić od momentu, kiedy przeczytałam książkę From Little Tokyo, with Love Sary Kuhn (tak, mam słabość do diasporowych YA i się tego nie wstydzę – uważam, że w fascynujący sposób przedstawiają dylematy młodego pokolenia imigrantów). Wizyta w tym miejscu wydawała mi się podwójnie ważna, zważywszy na to, że jest ono uznane za jedno z jedenastu najbardziej zagrożonych miejsc w Stanach przez National Trust for Historic Preservation – gentryfikacja bezlitośnie pochłania tę najciekawszą kulturowo dzielnicę LA i jeśli nic się nie zmieni, w przyszłości mogę nie mieć już drugiej szansy. Wizytę rozpoczęłyśmy od pysznego śniadania składającego się z japońskich słodkości i lodowej matchy, a następnie próbowałyśmy odwiedzić James Irvine Japanese Garden przy Japanese American Cultural & Community Center. Niestety, kto rano wstaje, ten całuje zamknięte furtki, więc pozostało nam podglądanie ogrodu z zewnątrz. Na poprawę humoru poszłyśmy do japońskiego supermarketu, gdzie ja obkupiłam się w japońskie słodycze i napoje, a Mariana uległa pokusie papieru toaletowego z Hello Kitty. Poczyniwszy te jakże istotne sprawunki, udałyśmy się w końcu do najładniejszej części Małego Tokio, czyli w okolice charakterystycznej, czerwonej wieży przeciwpożarowej (ang. fire tower – replika popularnych w wiejskich obszarach Japonii wież służących do wypatrywania pożarów).
Beverly Hills (902010)
Spacer urokliwymi uliczkami i wizyty w sklepach pełnych kawaii rzeczy w pełni zaspokoił moje oczekiwania i już w sumie mogłabym sobie dać z LA spokój, ale podobno w Los Angeles trzeba zobaczyć Walk of Fame i Los Angeles. Jak mus, to mus. Po drodze, z okien samochodu oglądałyśmy mroczne oblicze LA. Zbudowane pod wiaduktami obozowiska bezdomnych całkowicie blokujące przejścia, ludzi wyglądających jak żywe trupy – już to kiedyś mówiłam, ale powtórzę raz jeszcze: w Nowym Jorku widuje się wielu ludzi pokrzywdzonych przez los, problem bezdomności jest tu widoczny, ale nawet nie da się tego porównać ze scenami, które widziałam w Kalifornii, czy nawet w Seattle. Również Walk of Fame zdecydowałyśmy się “zwiedzić” zza samochodowej szyby – mówiąc delikatnie, okolica nie zachęcała do spacerów. Co innego Beverly Hills…
Beverly Hills wygląda dokładnie tak, jak w amerykańskich serialach. Słońce, niemal sztuczna zieleń, zadbane parki, drzewa tak idealne, że wydają się wydrukowane w drukarce 3D. A słynne Rodeo Drive? To już totalnie plan filmowy. Czysto, lśniąco, luksusowo. Do tej pory pamiętam moją pierwszą wizytę na 5th Avenue w Nowym Jorku, te rusztowania, gigantyczne worki ze śmieciami przed butikami horrendalnie drogich marek. Tutaj każdy jeden sklep był wymuskany aż do przesady, publiczne toalety wyglądały jak w SPA 5-cio gwiazdkowego hotelu, a jedyne widoczne rusztowanie było gustownie przysłonięte płachtami ze zdjęciami kolekcji Diora (jeśli dobrze pamiętam). I wiecie co? Paradoksalnie chyba wolałabym wydać kilkanaście tysięcy na torebkę w Nowym Jorku, ta kontrastowa obskurność jakoś bardziej mnie inspiruje. Chyba naprawdę Nowy Jork wszedł mi już za mocno. Co nie zmienia faktu, że Rodeo Drive mnie zachwyciło – jako zjawisko. Ale na lunch wybrałyśmy się już do pobliskiego centrum handlowego, zgodnie stwierdzając, że czterdzieści dolarów za zwykłą sałatkę to jest jednak lekka przesada… Podczas owego lunchu sprawdzałyśmy ceny domów w Beverly Hills, a ja ze zdziwieniem stwierdziłam, że w sumie kosztują mniej więcej tyle samo, co te fajniejsze apartamenty na Manhattanie…
Newport Beach
Po południu miałyśmy umówioną wczesną kolację w Irvine – mieście stanowiącym niemal przedłużenie LA, dokąd miał dojechać nasz kolega z pracy. Ponieważ miałyśmy jeszcze trochę czasu, zamiast próbować się przekonać, że Los Angeles jest jednak fajne, postanowiłyśmy pojechać do Newport Beach, plażowego miasteczka, w którym stojąc na molo i spoglądając na szeroką plażę, stwierdziłam, że może warto poważnie rozważyć przeprowadzkę do Kalifornii. Moglibyśmy na przykład zamieszkać w Irvine, firma Księcia ma tam swój oddział, ja kończyłabym pracę o 14:30 i o 15:00 zalegałabym na tej plaży… Gdyby było nam bardzo tęskno do cywilizacji, moglibyśmy czasami podjechać do LA, mieszkając tak blisko, może znalazłabym powody, żeby to miasto polubić. W dodatku w Newport znajduje się “lodziarnia” Kulfi Me z subkontynentalnymi deserami – planowałam wykorzystać ten fakt podczas potencjalnych negocjacji przeprowadzkowych z kolegą małżonkiem.
Dygresja o pracy
Obiadokolacja z naszym kolegą z pracy przebiegła pomyślnie, ale bez żadnych ciekawych zdarzeń, nawet miałam plan choć raz nie marnować cyberprzestrzeni i bez zbędnej zwłoki zabrać Was od razu do San Diego, ale wydaje mi się, że to dobry moment, żeby wspomnieć o prozie życia. Mamy ostatnio w pracy dość nerwowy okres. Jakiś miesiąc temu wydarzyły się dwa kataklizmy, jeden po drugim. Najpierw nasza szefowa (ta z którą Helen spotykała się przy okazji wizyty w San Francisco) i szefowa nad nią zostawiły nasz zespół i odeszły do innego, do którego już wcześniej przeszła ta moja “najulubieńsza” szefowa z czasów pracy w polskim teamie. Taki exodus szefowych. Za nimi zespół zmieniła Helen, ale trzeba jej przyznać, że nadal cierpliwie wysłuchuje naszego narzekania i nawet nie próbuje zerwać z nami kontaktu, co bardzo doceniam. Krótko po tych przetasowaniach, kiedy jeszcze przetwarzałyśmy ogrom tego nieszczęścia, okazało się, że może być jeszcze gorzej. Konkretnie, zwolniono dwie trzecie pracowników z naszego projektu (na całe szczęście wszystkie się ostałyśmy, kolega od lunchu z Irvine również), atmosfera zrobiła się taka trochę grobowa, ludzie zaczęli nawet płakać, a ci, którzy zostali żyją w ciągłym stresie, kiedy przyjdzie ich kolej. Jakby tego było mało, żałosne niedobitki naszego zespołu połączono z JEDNYM niedobitkiem, a właściwie niedobitką z zespołu szkoleniowców, co oznacza, że teraz do naszych obowiązków dojdą również szkolenia. Nie wiem, jak Wam to powiedzieć, ale ceniłam sobie moją pracę między innymi za minimalną konieczność interakcji międzyludzkich. W zeszłym tygodniu musiałam sama poprowadzić prezentację dla całego projektu i naprawdę nie wiem, kto się bardziej męczył, oni, czy ja. W dodatku, jak już zaczną na nowo zatrudniać ludzi na stanowiska wszystkich tych zwolnionych, ja będę musiała ich szkolić. Tam pół biedy szkolić, idea przekazywania wiedzy sama w sobie jest dosyć atrakcyjna – jak to nam uświadomiła nowa szefowa, będziemy pierwszymi osobami, z którymi nowy narybek będzie miał styczność. To od nas będzie zależało, czy będą się dobrze w firmie czuli i tak dalej. Ja wiem, że skoro czytacie tego bloga, to znaczy, że jesteście specyficzni (ewentualnie macie bardzo wyrafinowany gust czytelniczy) i pewnie uważacie, że jestem na swój dziwaczny sposób urocza (sama to sobie wmawiam), ale na pewno zdajecie sobie również sprawę z tego, jak bardzo się do tej roli nie nadaję… No nic. Najwyżej mnie zwolnią i będę musiała sprzedawać zdjęcia stóp w internecie. Wreszcie się na coś przydadzą te rentgeny trzeszczek.
Koniec dygresji. Czas na San Diego.
San Diego
Na wizycie w San Diego zależało mi najmniej, ponieważ już lecąc w pierwszą podróż do Kalifornii, miałam zarezerwowane bilety na tygodniowy pobyt w samym San Diego (o szczegółach przeczytacie w następnym poście). Ale Mariana miała się tu niedługo przeprowadzić (co już zresztą uczyniła, w końcu piszę z przyszłości) i bardzo chciała nam to miasto pokazać. Średnio jej się to udało, ponieważ w końcu dogoniła nas ta upiorna ulewa – znacie tę piosenkę, w której tekście ktoś zapewnia, że w południowej Kalifornii nigdy nie pada? Kłamstwo jakich mało! To nie była ulewa. To był biblijny potop. Rano myślałyśmy, że damy radę. Pojechałyśmy do Ocean Beach na przepyszne śniadanie, a potem przemykając od sklepu do sklepu, próbowałyśmy znaleźć fajne pamiątki. W sklepie, w którym kupiłam dwie pary skarpetek – dla Helen i dla Księcia, starszy pan sprzedawca obiecał mi, że jak tu wrócę następnym razem, załatwi mi dobrą pogodę. Nie kłamał, ale póki co musiałyśmy się zmierzyć z apokalipsą. Najpierw wróciłyśmy do hotelu, gdzie Mariana oświadczyła, że na spotkanie z Klaudią (na razie zostańmy przy tym, że Klaudia to moja nowa dziewczyna, więcej pisać nie będę, bo i tak będzie główną bohaterką kolejnego posta, a nie chcę jej za bardzo rozbisurmanić. Zresztą, jeśli zaglądacie na mojego instagrama, to doskonale wiecie, o kogo chodzi.) mamy pojechać same uberem (nie żeby nam nie ufała, po prostu bała się, że ktoś inny w nas w tej pięknej pogodzie wjedzie, a że wisiała nad nią nadchodząca przeprowadzka, pakowanie, sprzedawanie domu i tym podobne, to stwierdziła, że potencjalnej akcji z naprawą, względnie złomowaniem samochodu już nie przeżyje), ona ma dość, chce zostać w pokoju i oglądać seriale dokumentalne o morderstwach. Ewentualnie podjedzie później, również uberem, do brazylijskiego sklepu, żeby poprawić sobie humor. Upewniłyśmy się tylko, czy nie będzie czuła się porzucona i ruszyłyśmy na spotkanie z (moim) przeznaczeniem.
No dobra, będą dwa słowa wprowadzenia o Klaudii. Poznałyśmy się internetowo przez wspólną znajomą (Monika, wisimy Ci szampana!), przegadałyśmy godziny na telefonie i długo planowałyśmy pierwsze spotkanie w tzw. realu. Początkowo podczas mojej wizyty w San Diego Klaudia miała być w Egipcie (dzięki temu zmobilizowałam się i postanowiłam przylecieć tam raz jeszcze), ale plany się zmieniły i była na miejscu! I na tymże miejscu wpadłyśmy sobie czule w objęcia (Helen nie mogła uwierzyć, że widzimy się po raz pierwszy), poszłyśmy coś zjeść, a następnie Klaudia stwierdziła, że deszcz deszczem, ale nie może tak być, że my w ogóle San Diego nie zobaczymy. Zawiozła nas najpierw do siebie do domu (dwie w sumie obce osoby, bez zapowiedzi! To jest chyba ta polska gościnność!), a następnie już z mężem (który wcześniej napoił nas kawą, matchą, nakarmił ciastkami i w ogóle zachowywał się, jakby wierzył, że gość w dom, Bóg w dom) i rezolutną córeczką zabrali nas najpierw do La Jolla, gdzie mogłyśmy z bliska podziwiać foki i lwy morskie, później na sekretną plażę i wreszcie na górę Soledad, z której rozciągał się przepiękny widok na całe San Diego. I jakoś tak magicznie deszcz przestał padać już w drodze do jej domu… Z całą pewnością mogę stwierdzić, że Klaudia uratowała dla nas San Diego. A skoro już o ratowaniu mowa…
Wielkanoc
Nie wiem, czy pamiętacie, jak się żaliłam, że ciężko sobie radzę ze spędzaniem Wielkanocy na obczyźnie. W zeszłym roku uratowali mnie moi polscy przyjaciele, zapraszając mnie wraz z Księciem na prawdziwe polskie śniadanie wielkanocne, na którym pojawił się nawet mazurek. W tym roku mogło być naprawdę średnio, zwłaszcza, że czekała nas Wielkanoc w trasie, a na śniadanie zjadłam banana i niedobry omlet w hotelowym barze. Wcześniej, kiedy zapomniałam, że weekendy będziemy spędzać na wyjazdach, mówiłam dziewczynom, że chciałabym, żebyśmy zjadły wspólne śniadanie, że zrobię jajka faszerowane, że poszukamy gdzieś colomby (włoska babka wielkanocna)… Dziewczyny moich potrzeb do końca nie rozumiały (w ich kulturach nie ma tradycji śniadania wielkanocnego), ale przyjęły je do wiadomości. Mariana i jej mąż podpytywali mnie, co zwykle jada się w Polsce na Wielkanoc, a kiedy wróciłyśmy do Lemoore, okazało się, ze mąż Mariany spędził cały dzień (i chyba kawałek poprzedniego) w kuchni, szykując dla nas ogromną ucztę. Pomogły mu w tym jego rodzinne przepisy wydane w formie książki – bardzo podoba mi się ten pomysł! Z kolei Mariana natychmiast po dojechaniu do domu popędziła do garażu, gdzie z popakowanych już kartonów wyłowiła wielkanocne dekoracje i w ciągu kilku sekund zdołała udekorować nie tylko dom, ale też ogród. I wiecie co? Wzruszyłam się jak diabli.
Pożegnanie z Kalifornią
W poniedziałek wielkanocny czekała nas nie tylko praca, ale też droga powrotna do San Francisco, gdzie miałyśmy z Helen spędzić noc przed porannym lotem. Również tym razem Mariana uparła się, że nas odwiezie, ale przynajmniej zgodziła się, żebym to ja jechała w jedną stronę, zamiast sama prowadzić przez siedem godzin praktycznie bez przerwy. Chociaż hotelu szukałyśmy głównie pod kątem odległości od lotniska i dostępnych transferów (i braku pluskiew – jedną rezerwację odwołałyśmy po tym, jak zobaczyłyśmy nową recenzję ze zdjęciem martwego krwiopijcy – pamiętacie, żeby w Stanach zawsze to sprawdzać!), Kalifornia postanowiła wyprawić nam godne pożegnanie. Hotel okazał się najlepszy ze wszystkich tych, w których zatrzymywałyśmy się podczas tej wyprawy, w dodatku położony był w zagłębiu świetnych restauracji. Wybór był trudny, ale w końcu zdecydowałyśmy się na tacos w urokliwej meksykańskiej spelunie, tajskie lody na deser i… sushi na wynos do zjedzenia następnego dnia na lotnisku. Pożegnanie z Kalifornią było naprawdę idealne. Tym bardziej bolesne okazało się lądowanie w szarym, brudnym Newark, ale żyłam obietnicą rychłego powrotu.
Obawiam się, że Wy na ten powrót będziecie musieli trochę poczekać, bo kiedy czytacie te słowa, ja jestem już w Polsce, nie mam czasu na nic, nawet na sen, więc pisać zacznę dopiero po powrocie. Ale żeby nie było Wam smutno:
Na koniec ogłoszenia (nie)drobne
Jeśli czytacie te słowa, to znaczy, że przebrnęliście przez cały ten post, co z kolei można interpretować jako swojego rodzaju sympatię (nie ośmielę się użyć słowa uznanie) dla mojej pisaniny. A to oznacza, że być może ucieszy Was informacja, że podpisałam umowę wydawniczą i już 13 listopada w księgarniach pojawi się moja kolejna książka! Tytuł jeszcze negocjujemy, dlatego nazwijmy ją roboczo Książką o Nowym Jorku. Nie przewodnikiem. Książką. Mam nadzieję, że owa informacja wprawiła Was właśnie w stan euforii i już nie możecie się doczekać tego ponurego, deszczowego poranka, kiedy zerwiecie się z łóżka o świcie i pobiegniecie do najbliższej księgarni, albo innej biblioteki celem zapytania, czy jest już najnowsza (mogę tak pisać, jak są tylko dwie?) książka Mai Klemp.
Ta ta for now!