… nie tylko na Brackiej pada deszcz. I to naprawdę nie była moja wina… Ale po kolei.
Tak zwany wstęp
Do Polski staram się latać przynajmniej dwa razy w roku – na Boże Narodzenie i w wakacje, teoretycznie na moje urodziny, ale też tak po prostu, żeby cieszyć się polskim latem. Żeby powąchać rozgrzany słońcem Bałtyk, pochodzić z psami po mokrych od deszczu łąkach, pospotykać się z przyjaciółkami w ogródku ulubionej kawiarni, czasami pójść na wesele… Chociaż jak już stwierdziłyśmy z Dr Basią z @politologia101 (z którą również udało mi się spotkać podczas tego pobytu), najwyższy czas, żeby te wesela już się pokończyły, bo ileż można! To jak z osiemnastkami w liceum, kilka pierwszych było super, ale te grudniowe to już w dobrym tonie było sobie odpuścić. Następnie ułożyłyśmy listę osób, którym jeszcze pozwolimy wyprawić wesela, bo im się należy. Znalazła się na niej zarówno Dr Marysia, na której weselu spotkamy się w styczniu, jak i moja koleżanka Kamila, u której bawiłam się dwa dni po przylocie. Niestety bez Księcia, a szkoda, bo niektóre zwrotki “Gorzko, gorzko” poznałam dopiero na tym weselu, a mój małżonek bardzo za tym punktem programu przepada.
Wesele owe wcale nie odbyło się w Krakowie, co oznacza, że znowu zboczyłam z tematu i należałoby do niego wrócić.
Wstęp prawdziwy
Część z Was już wie, że bardzo lubię się z Natalią i Karoliną z bloga Zapowiedz. Zaczęło się niewinnie, potem do gry weszły pop tartsy, dzięki którym wkupiłam się w ich łaski i zostałam przepytana w fantastycznym wywiadzie. Nim się zorientowałam, co się w ogóle dzieje, stwierdziłam, że muszę je poznać na żywo. I tak zrodził się pomysł mojego przyjazdu do Krakowa. A że w międzyczasie Dziewczyny zaproponowały, że korzystając ze swojego wykształcenia, zostaną moimi agentkami, to wyjazd stricte towarzyski połączyłyśmy z moim pierwszym spotkaniem autorskim na żywo. Dlatego dzisiaj poczytacie o mojej wycieczce do Krakowa, o nowych miejscach, które w tym mieście (z pomocą) odkryłam, o cudownych kobietach, o kontrowersji racuchowej, o biblijnym potopie i o moim pierwszym spotkaniu autorskim. A jak już będę miała osiemdziesiąt lat, to wydam książkę, w której opowiem Wam, jak było naprawdę…
Zapowiedz
Kilka dni po przyjeździe do Polski, zjawiłam się rano – może nie bladym świtem, ale jednak o godzinie jednocyfrowej, na dworcu Gdynia Główna. Ubrana w niebieską sukienkę, która, jak już wiedziałam bardzo się Dziewczynom podobała (dobór garderoby jak przed pierwszą randką!), syrenkowe espadryle i z… tiarą w torebce. W końcu musiałam mieć pewność, że mnie rozpoznają na dworcu! Jeszcze by zgarnęły nie tę znaną pisarkę, co trzeba i byłby problem.
Tiara zrobiła swoje – a może to sukienka była i Dziewczyny uznały, że to chyba faktycznie ja do nich macham. Uściskałyśmy się, a następnie zaczęłyśmy się na siebie patrzeć, uśmiechając niezręcznie. Wiadomo, randka z internetu… Swoją drogą, byliście kiedyś na randce z internetu? Opowiecie mi? W każdym razie uznałyśmy w końcu, że formalności stało się zadość, na psychopatkę nie wyglądam, to znaczy może wyglądam, ale taką życzliwą i zostałam zabrana do cudownego arbuzowo-sowiego mieszkania. Od razu chciałabym się przyznać do wielokrotnego popełnienia przestępstwa. Otóż, kilka razy, w tym właśnie zaraz po przyjeździe do Krakowa, zdarzyło mi się jeździć komunikacją miejską bez biletu. Dlaczego? No? Kto jest z Krakowa i mi powie dlaczego? Serio. Powinniście coś z tym zrobić!
Ale spokojnie, Krakowie (wiem, że brzmi to strasznie, ale nawet sprawdziłam i owszem, rzeczownik Kraków funkcjonuje również w wołaczu), wybaczam Ci, że zrobiłeś ze mnie kryminalistkę. Pierwsze z serii przestępstw uczciłyśmy pizzą i lodami. Dostałam również do wyboru kilkadziesiąt różnych herbat i ładny kubeczek. Aczkolwiek kubeczek później okazał się dosyć problematyczny, bo jakoś tak zaczęłam podpijać nieswoje herbaty, ale nikt za to na mnie nie krzyczał, więc chyba spoko. Jeszcze dowiedziałam się, że na zdjęciach wyglądałam na wyższą, niż jestem. Celem uniknięcia reklamacji w przyszłości: drodzy Czytelnicy, mam 173 cm wzrostu. W Japonii wpisali mi 174, ale tam chyba wszystkim zawyżają. Zawsze myślałam, że jestem z tych wyższych, ale moje Gospodynie odczuwały widać pewien niedosyt. Dobrze, że na spotkanie autorskie założyłam espadryle na koturnach…
W każdym razie, mój pobyt w Krakowie zaczął się bardzo atrakcyjnie, a potem rozrywek już tylko przybywało.
Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie
Czytelnicy Zapowiedz wiedzą już na pewno, że autorki tego bloga bardzo lubią muzea. Z kolei moi Czytelnicy wiedzą, że ja niekoniecznie. Nie że “wprost przeciwnie”, bo są wyjątki, ale jednak muzea nie są na szczycie listy moich priorytetów. Jednak kiedy Karola spytała, czy bym nie chciała się wybrać do Muzeum Lotnictwa Polskiego, stwierdziłam, że owszem, chętnie. Jak najbardziej. Nie dość, że dawało mi to szansę na poznanie w Krakowie czegoś nowego, to jeszcze samoloty! Nie wiem, czy Wam kiedyś o tym opowiadałam, ale był taki etap w życiu, że strasznie chciałam zostać pilotem wojskowym. Snułam nawet fantazje, że jeśli nie dostanę się do wymarzonego liceum, to będzie znak, że mam iść do Lotniczej Akademii Wojskowej w Dęblinie (nie widzę związku, ale moja logika była wtedy młodsza niż teraz, bardziej elastyczna i wygimnastykowana). W dodatku miałam mieć niby możliwość zrobienia sobie zdjęcia w samolocie, a przecież to by mi od razu rozbiło bank lajków na insta!
Dlatego też, dzień po moim przyjeździe do Krakowa, wybrałyśmy się z Karoliną – biedna Natalia musiała iść do pracy – do muzeum. Wcześniej zostałam nakarmiona przepysznymi kanapkami – w zmyślny sposób zadbano o moje pozytywne nastawienie do świata.
O historii powstania muzeum pisać Wam nie będę, jeśli macie ochotę, możecie sobie doczytać na ich stronie. Z rzeczy istotnych – mieści się ono na części terenu dawnego lotniska wojskowego Rakowice-Czyżyny (ponoć jednego z najstarszych stałych lotnisk w Europie) i jest tam wyjątkowo ładnie i zielono. Sporo eksponatów znajduje się na świeżym powietrzu, więc w sam raz na spędzenie przyjemnego, letniego popołudnia. Chyba, że akurat zaczyna się krakowski potop stulecia, to wtedy jest ciut gorzej. Ale przecież potop stulecia, jak sama nazwa wskazuje, może się trafić raz na sto lat, więc Wam już to pewnie nie grozi, skoro przytrafiło się mnie…
Wracając jednak na chwilę do muzeum – jest naprawdę fajne! Przemyślane, dobrze zorganizowane, z mnóstwem dodatkowych atrakcji dla odwiedzających w każdym wieku. Tylko pamiętajcie, że nie wolno kręcić śmigłem. Ani dorosłym, ani dzieciom. Także śmigłem nie kręciłam i zdjęcia w samolocie niestety nie mam – Karola twierdzi, że to przez pogodę, ale i tak uważam wizytę za wyjątkowo udaną. Oprócz przeróżnych samolotów, klimatycznych dekoracji, eksponatów z epoki, fascynujących silników, w muzeum są też czołgi. A czegóż można chcieć więcej…
I tak, uzbrojone w parasolki, biegałyśmy (to metafora, ja raczej nie biegam) od hangaru do hangaru, robiąc zdjęcia co ciekawszym eksponatom, weszłyśmy też do samolotu papieskiego, a na koniec próbowałam jeszcze kupić dla Księcia magnes, ale się zniechęciłam, bo w sklepie muzealnym była jednoosobowa kolejka składająca się z bardzo niezdecydowanego pana. Chwilę później, kompletnie przemoczone wsiadłyśmy do tramwaju i udałyśmy się na Kazimierz, celem obejrzenia miejsca mojego nadchodzącego triumfu…
Kawiarnia literacka
W Kawiarni literackiej spotkałyśmy się z biedną, wymęczoną pracą Natalią, zamówiłyśmy rozgrzewające napoje (w moim wypadku kakao z bitą śmietaną – wieki całe nie piłam, właściwie odkąd wszyscy uparli się serwować czekoladę) i usiadłyśmy przy skrytym między regałami książek stoliku.
W pewnym momencie kątem ucha usłyszałam rozmowę telefoniczną:
– … bo ja mam jutro takie spotkanie… napisała książkę, to chyba taki reportaż… może byś przyszedł, zadał jakieś mądre pytania… bo ja nic o Pakistanie nie wiem…
Spojrzałam za zgrozą na moje towarzyszki. To chyba był pan Dariusz, właściciel Kawiarni, który miał na następny dzień prowadzić ze mną spotkanie. To, że nic nie wiedział o Pakistanie i ewidentnie próbował znaleźć ode mnie wybawienie, nie brzmiało zbyt dobrze. Postanowiłam dopić moje szybko stygnące kakao i nie zwracając uwagi na opłakany stan mojej aparycji, jak najszybciej się przedstawić. Zanim usłyszę coś jeszcze bardziej niepokojącego.
Pan Dariusz nie wyglądał na zaskoczonego. Powiedział, że książki jeszcze nie przeczytał, ale do jutra skończy, zapewnił, że spotkanie poprowadzi z przyjemnością i pokazał salę, w której miało się ono odbyć.
Nie do końca uspokojona wróciłam z Dziewczynami do bazy, spróbowałam podsuszyć dżinsy i wieczorem wyruszyłam na spotkanie kolejnej tajemniczej-nieznajomej-z-Internetu…
Jedno Oko na Maroko
Basia, znana Wam na pewno z bloga Jedno Oko na Maroko, przyjeżdżała akurat do Krakowa świętować swoje urodziny (o których ja zapomniałam i chciałam skorzystać z okazji, żeby raz jeszcze, oficjalnie przeprosić. Przepraszam, Zołzo!) w Energylandii. I cudownie się złożyło, bo wreszcie mogłyśmy się przekonać, czy na żywo też się będziemy lubiły, czy wręcz przeciwnie, zapłoniemy do siebie dziką, nieposkromioną niechęcią. Pragnę zaznaczyć, że to bardziej Basia dopuszczała taką możliwość, ja, wyjątkowo, byłam bardzo dobrej myśli.
Zanim przejdę do konkretów, chciałabym zaznaczyć jedną rzecz. Owszem. Przywiozłam deszcz do Krakowa. Ale! Prawdziwa apokalipsa zaczęła się dopiero, kiedy do Krakowa, stojąc w gigantycznych korkach, dotarła również Basia! I jeśli śledzicie jej Instagrama, być może nie umknęły Wam relacje z Paryża… Przypadek? Nie sądzę.
Spotkałyśmy się w całkiem atrakcyjnym wizualnie i smakowo miejscu, podobnie jak wcześniej z moimi agentkami pogapiłyśmy się na siebie chwilę, uśmiechając się niezręcznie, bo tak wypadało, w końcu stwierdziłyśmy, że wystarczy i rozpoczęłyśmy wyjątkowo przyjemny wieczór. Towarzyszący nam Szalony Naukowiec (AKA marokański mąż) specjalnie nie przeszkadzał, nawet się uprzejmie do nas uśmiechał. Sądząc po relacjach, które wrzucałyśmy podczas tego spotkania na Instagrama, udało nam się nawet lekko upić, ale nawet na trzeźwo stwierdziłabym że Basia jest przefantastyczna.
Podczas gdy my sobie zołzowałyśmy, jadłyśmy i piłyśmy, pogoda rozkręcała się w najlepsze. Kiedy w końcu wyszliśmy w trójkę z restauracji, Kraków przypominał już Wenecję. Dlatego, kiedy Szalony Naukowiec zaproponował, że odwiozą mnie z powrotem do Casa de Zapowiedz, zaprotestowałam tylko pro forma. Zwłaszcza, że jak Basia słusznie zauważyła, powinnyśmy szanować stereotypy o arabskich mężczyznach. Podczas nieobecności mojego męża, Szalony Naukowiec powinien się poczuwać do odpowiedzialności za mnie i absolutnie nie zostawiać mnie na pastwę nocnego Krakowa. Z takim argumentem kłócić się trudno, myślenie stereotypowe – rzecz święta. I chwała bogini, bo podobno tramwaje nie chciały tej nocy pływać.
Kiedy wróciłam, Dziewczyny czekały na mnie z dziką ilością racuchów. Racuchy miałam obiecane od miesięcy, natomiast po przyjeździe do Krakowa zostałam skonfrontowana z bardzo ważnym pytaniem. Czym są dla mnie racuchy? Czy w moim rozumieniu w racuchach mieszkają jabłka? Bo według Karoli nie, a według Natalii owszem. I co Wy na to? Jaka jest Wasza definicja racuchów?
(P.S. Racuchy, które dostałam były IDEALNE.)
Tulipska
Podczas wycieczki do Krakowa, poznałam jeszcze jedną Osobę-z-Internetu. Zanim jednak opiszę nasze spotkanie, konieczne jest odpowiednie wprowadzenie.
Znana blogerka Tulipska, która chwilowo blogerką nie jest, bo jak na Tulipską przystało, zapomniała danych logowania do domeny a domena wygasła (a może zdarzył się inny podobny kataklizm, mam jednak nadzieję, że Tulipska znowu znaną blogerką będzie), znana jest między innymi z tego, że bardzo starannie strzeże swojej tożsamości. Ja z kolei jestem profesjonalną stalkerką (skrzywienie zawodowe po pracy w korpo) i tę jej tożsamość już dłuższy czas temu odkryłam, a następnie siedziałam na tej informacji, niczym zadowolona z siebie pajęczyca na pięknie uplecionej sieci, czekając bardzo cierpliwie na niczego się nie spodziewającą ofiarę. I kiedy dowiedziałam się, że będę miała spotkanie autorskie w Krakowie, a znana blogerka Tulipska się na nim zjawi (i ustawi w kolejce po autograf jako pierwsza, żeby nie widzieć tych wszystkich ludzi z nią), przestałam spać, spędzając bezsenne noce na niezwykle satysfakcjonujących fantazjach, o tym, jak ja ją zaskoczę i przyprawię o zawał serca. Potem wydawało mi się jeszcze, że zdobyłam kolejny kawałek układanki, ale okazało się, że jednak nie. A szkoda, bo ten drugi kawałek mógłby Tulipską faktycznie do grobu wpędzić i później by mnie do końca mojego życia straszyła i miałabym fajną koleżankę-na-zawsze. Tymczasem Tulipska przeżyła, ale przynajmniej czuła się tego wieczora o wiele bardziej niekomfortowo, niż mogłaby się spodziewać, wychodząc z domu.
A to było tak…
W dniu spotkania pojawiłyśmy się (przypominam, że w poście krakowskim liczba mnoga najczęściejwskazuje na towarzystwo Dziewczyn z Zapowiedz) w Kawiarni wcześniej. Również popełniając przestępstwo, bo – niespodzianka – znowu był problem z kupnem biletu na tramwaj.
A tak przy okazji – czy ktoś mi może wytłumaczyć ideę biletów czasowych? Co jeśli jest wypadek? Albo korek po prostu? Proszę o odpowiedzi w komentarzach.
Dobra. Kawiarnia. Zamówiłam prosecco. Dołączyła do nas moja przyjaciółka z czasów dzieciństwa, Kasia (którą powinniście już znać, ponieważ chwaliłam się nią przy okazji premiery albumu jej zespołu Dobry Wieczór – Troski. Jeśli Was to ominęło, rekomenduję stanowczo!) wraz z super fajną koleżanką, Dagą. I było nam tak fajnie, że to już w sumie mogło być całe spotkanie autorskie, część oficjalna wydawała mi się w tamtej chwili wręcz zbędna. Ale nastąpiła. Pan Dariusz powiedział, że już pora, chociaż sam jest podobno przeciwnikiem spotkań autorskich, które rozpoczynają się o czasie.
Ulokowałam się na podium w póki co przerażająco pustej sali i zaczęłam pilnie przyglądać się przychodzącym gościom. Tulipską poznałam od razu. Nie zawiodła moich oczekiwań i od razu prześlizgnęła się w najbardziej ustronne miejsce na sali, starannie unikając przy tym kontaktu wzrokowego z elementami ożywionymi entourage’u. To musiała być ona! A ja już nie mogłam się doczekać aż ją osaczę!
No dobrze. W sumie, czysto teoretycznie, clou tego posta powinno być moje pierwsze spotkanie autorskie, a nie stresowanie Tulipskiej. To już chyba przepadło, ale mimo wszystko, dla zachowania pozorów napiszę kilka słów o samym spotkaniu.
Spotkanie literackie
Wyobrażałam to sobie inaczej. Wizualizowałam sobie tłumy fanek, każdą czule dzierżącą w obięciach wychuchany egzemplarz “Pakistańskiego wesela”. Zastanawiałam się, czy bez problemu poznam osoby, z którymi pisałam wcześniej na instagramie… Ale wiecie co? Chyba jednak nie jestem gwiazdą. Nic dziwnego, że moje zdjęcia z wieczornych spacerów z psami nie pojawiają się na pudelkach, czy tam innych pomponikach, a na moim spotkaniu autorskim pojawiło się raptem kilkanaście osób, z czego połowa po znajomości i z dobrego serca, a pozostali przypadkiem (i chyba szybko pożałowali, ale głupio im było wyjść).
Wyjątkiem była Basia, która skróciła swój dzień w Energylandii i wparowała w trakcie spotkania, sprawiając mi tym ogromną radość. Żeby było jasne – ja doskonale wiem, że nie zrobiła tego dla mnie (no może tak minimalnie). Basia po prostu nie mogła znieść myśli, że poznam Tulipską przed nią. Względnie, że ja Tulipską poznam, a Basia nie. W każdym razie, bez względu na motywację, Basia była.
Spotkanie możecie obejrzeć na IGTV, nie będę pisać, o czym z panem Dariuszem rozmawialiśmy, dlaczego w mojej książce nie ma seksu i co uważam na temat „radykalnego feminizmu”. Zamiast tego wrócę do Tulipskiej. Bo to mój blog i mogę na nim karmić moje obsesje.
Po spotkaniu
Jeszcze w trakcie spotkania, jak zjawiła się Basia, zezując dyskretnie, próbowałam jej dać ze sceny znać, gdzie siedzi Tulipska. Chyba mi się to za dobrze nie udało, ale na pewno wyszło to dosyć interesująco na nagraniu.
Kiedy pan Dariusz stwierdził, że nie chce już mu się ze mną rozmawiać i zakończył oficjalną część spotkania, popozowałam trochę do zdjęć (które, od razu zaznaczam, bardzo intensywnie retuszowałam. Jeśli jesteście zwolennikami uczenia się na cudzych błędach, to pamiętajcie, żeby się nie wygłupiać i na takie eventy nakładać normalny makijaż – albo nie nakładać go wcale. Zdecydowanie nie zastępujcie zestawu podkład+puder bronzerem – na żywo może to wyglądać fajnie, na zdjęciach wyjdziecie… interesująco.) i wreszcie przypuściłyśmy atak na Tulipską. Dosłownie zagoniłyśmy ją w kąt. Nie miała jak uciec. Ze stresu nawet nie wyparła się swojej tożsamości. I musiała z nami rozmawiać. Jeśli pójdę za to do piekła, stwierdzę, że było warto.
Później Tulipska zniknęła – Tulipski udawał, że ma kryzys w relacjach z Dzieckowską a może w relacjach z miejscami parkingowymi w Krakowie – nie było to jasne, dość że Tulipski miał kryzys, poza tym następnego dnia mieli się przeprowadzać (i przeprowadzili) i Tulipska poleciała na pomoc. Na szczęście później zatęskniła i jeszcze nas znalazła…
Podsumowując temat mojego pierwszego spotkania autorskiego – może nie było ono najlepsze, może w moich marzeniach wyglądało to wszystko inaczej, ALE lepszego afterparty to chyba nie miał żaden autor. NIGDY. Nawet frytki były. Uczestniczkom imprezy dziękuję z całego, zdeprawowanego serca. Dziękuję również (jednocześnie lekko współczując) panu taksówkarzowi, który po wszystkim odwiózł nas do bazy.
Atrakcji ciąg dalszy
Wiecie, co najlepiej zrobić zaraz po śniadaniu? Pójść na drugie śniadanie. Najlepiej w jakieś ładne miejsce. Tak też uczyniłyśmy na następny dzień. Teoretycznie nastawiona byłam na laguny krakowskie z białą czekoladą i konfiturami, ale kiedy zobaczyłam w menu omlet z kozim serem, z zaskoczeniem stwierdzilłam, że laguny nagle straciły na swojej atrakcyjności. Kiedyś, w Poznaniu (chyba na Jeżycach), jadłam wybitny omlet z kozim serem i miodem. Nigdzie później nie trafiłam na tak szlachetną kombinację, ale sam omlet z kozim serem dał mi nadzieję. I rzeczywiście. Kelner, chociaż trochę zdziwiony, a może wręcz zniesmaczony, na życzenie przyniósł mi dodatkowo miód. Byłam w niebie.
Kiedy już głębokim popołudniem skończyłyśmy śniadać (to dopiero jest dolce vita!), Dziewczęta zabrały mnie do Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Muszę przyznać, że spodobało mi się tam straszliwie. Sam spacer do Wesołej był bardzo przyjemny, trochę klimaty starego Wrzeszcza, obfitujący w cudowne kadry do zdjęć. Strasznie żałuję, że swój telefon z dobrym aparatem zamordowałam strategicznie, akurat przed wyjazdem do Polski (już mam nowy, z jeszcze lepszym aparatem, ale teraz to mogę sobie co najwyżej Nowy Jork fotografować.) Na przykład ustawiona na parapecie w sąsiedztwie rozbitego okna butelka żołądkowej gorzkiej, pięknie filtrująca chylące się ku zachodowi słońce.
Oczywiście sam ogród botaniczny też jest prawdziwym rajem dla fotografów wszelakiej maści. Planuję dzisiaj w relacjach na instagrama wrzucić kilka roślinkowych “tapet”, które udało mi się tam poczynić – jeśli lubicie zieleninę, zaglądajcie.
Ogród botaniczny w Krakowie
To podobno najstarszy ogród botaniczny w Polsce! Został założony w 1783 roku na potrzeby studentów medycyny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jest naprawdę ogromny – ma prawie dziesięć hektarów i z powodzeniem można w nim spędzić cały dzień. Już przy samym wejściu zachwyciłam się schodami przed budynkiem Collegium Śniadeckiego – z jakiegoś względu skojarzyły mi się z książkami Zafóna. Nic dziwnego, że kiedy wychodziłyśmy już z ogrodu, natknęłyśmy się tam na ślubną sesję zdjęciową. Jeśli jakimś cudem jej bohaterowie mnie czytają – wyglądaliście świetnie i chętnie zobaczyłabym wyniki tej sesji!
Ja wiem, że do ogrodu botanicznego nie chodzi się zachwycać schodami. Roślinki też były piękne, a zagospodarowanie szklarni, palmiarni i wszystkich tych innych miejsc, na których kompletnie się nie znam – fantastyczne. Zaczarowane ogrody, bajorka jak na uroczyskach, tajemnicze przejścia, gigantyczne kaktusy (aczkolwiek w pawilonie kaktusów i sukulentów o mały włos byśmy ducha wyzionęły – szklarnie to nie jest jednak najlepszy pomysł na spędzanie letniego popołudnia), prowadzące do nikąd ścieżki wśród skałek… Z chęcią spędziłabym tam znacznie więcej czasu, ale napięty grafik przewidywał kolejną atrakcję.
Speluna
– Maja, a jak ty się zapatrujesz na speluny? Bo chciałybyśmy, żebyś poznała nasze ulubione miejsca…
Pamiętacie Shreka? “Znasz kogoś Jak mu powiesz «chodź idziemy na kremówki» to on powie «nie, dzięki stary, nie lubię kremówek»? Kremówki są pycha!” To teraz proszę zastąpić kremówki spelunami i dowiecie się, jak odpowiedziałam na pytanie Karoli. W dodatku speluna miała całkiem kuszącą nazwę, mianowicie Ambasada Śledzia (czy tam Śledź u fryzjera, chyba lokal nie potrafił się do końca zdecydować, albo ja mało domyślna byłam), czyli jakby nie patrzeć akcent gdyński był.
Zanim jednak dane było mi poznać to jakże nęcące oblicze Krakowa, czekała na mnie jeszcze magia. A właściwie Magia. Kraków kojarzy mi się przede wszystkim z cudownymi zakamarkami, miejscami pełnymi klimatu skrytymi przed niewprawnym okiem przypadkowego przechodnia. I taka też była kafejka Magia przy ulicy Św. Anny. Spokój zaklęty w murach jednej z najbardziej obleganych dzielnic Krakowa był wprost nieziemski. I bez wątpienia kontrastujący z oczekującym nas Śledziem.
Umówiłyśmy się tam ze wspomnianymi wcześniej Kasią i Dagą i znowu było fantastycznie. Speluna spełniła oczekiwania, a my trochę powspominałyśmy, trochę poprzeżywałyśmy spotkanie autorskie, pospacerowałyśmy po wieczornym Krakowie – przy okazji przechodząc obok miejsca, gdzie wynajmowaliśmy z Księciem apartament podczas naszej ostatniej wspólnej wizyty w tym mieście (aż zatęskniłam za mężem!), wreszcie pożegnałyśmy się na przystanku tramwajowym. Już nawet nie pamiętam, czy tym razem udało mi się kupić bilet…
Słowo końcowe
Następnego dnia opuściłam Kraków i najlepsze agentki pod słońcem. Zabrałam ze sobą wyjątkowe wspomnienia, wspaniałe samopoczucie, sporo fajnych zdjęć, a nawet kilka znaków z polskiego języka migowego. Podczas mojego pobytu Dziewczyny nauczyły mnie jak zamigać moje imię, kilka dodatkowych liter, parę znaków abstrakcyjnych, piwo, herbatę, tramwaj…
Wiecie co? Ewidentnie wypadłam z wprawy jeśli chodzi o pisanie postów, bo ta końcówka w ogóle nie chce mi się kleić. I mogłabym dalej kombinować, ale mogę być też niczym Maison Margiela polskiej literatury blogowej i postawić w tym miejscu na dekonstruktywizm – brzmi mądrze, interpretujcie dowolnie.
Podczas gdy Wy będziecie się zastanawiali, czy powyższy akapit ma w ogóle jakikolwiek sens, ja jeszcze podziękuję osobom, które sprawiły, że aż tak mnie się w tym Krakowie podobało. Karolino, Natalio, Basiu, Tulipsko, Kasiu i Dagmaro – DZIĘKUJĘ!
I już. Schodzę ze sceny.
Do następnego razu!
Jak fajnie znowu Cię tu spotkać 🙂 Randki z internetu? Miałam dwie (choć w sumie ta druga się chyba nie liczy). Na pierwszej byłam na miejscu trochę wcześniej, on podszedł, popatrzył na mnie, powiedział „nic z tego nie będzie” i poszedł. A najdziwniejsze, że w sumie widział wcześniej moje zdjęcie! Na drugą umówiłam się po jakiś dwóch miesiącach pisania z facetem. Wydawał się normalny, naprawdę. Dzień przed spotkaniem przysłał mi zdjęcie… penisa z podpisem „na zachętę”. Odpisałam, że nie ma się czym chwalić i jestem rozczarowana. Zablokowałam wszędzie i na randkę oczywiście nie poszłam.
PS Nigdy sobie nie wybaczę, że nie udało mi się podjechać do tego Krakowa. Ech, życie.
Jest szansa, że jeszcze niedługo się pojawię – nawet otworzyłam dokument na kolejnego posta… Jeszcze jakieś literki by się w nim przydały.
Mnie właśnie ominęły atrakcje typu randki z internetu i czuję, że nie znam życia. Jako aspirująca pisarka powinnam to życie poznać, ale wątpię, żeby ten argument przekonał mojego męża. Dlatego bardzo liczę na soczyste opowieści. I jak sobie pomyślę o zdjęciach „na zachętę”, to dostrzegam korzyści płynące z poznawania świata przez „pośredników” 😀
PS Kiedyś jeszcze się spotkamy na żywo i wtedy Ci wszystko opowiem!
Nie mogę się doczekać! 😉
Dzięki dziewczynom z Zapowiedz trafiłam do Ciebie. Dzięki Tobie do Basi. A teraz mogę siedzieć z mądrą miną, bo wiem o kim piszesz! Tyle wygrać!
W ogóle to ewidentnie jesteśmy jakimiś astralnymi kuzynkami czy czymś, bo jesteśmy tak podobne w niektórych sprawach, że to aż przerażajáce. Chociaż na zdjęciach wychodzę inaczej… pewnie przez to, że w życiu bronzera w ręku nie miałam. (Taaak, musiałam :p)
A wyprawa fajna. Z przygodami, takie najlepiej się pamięta. To kiedy następne spotkanie autorskie? Muszę to wpisać w kalendarz – czytnika Ci nie dam do składania autografów, ale wiem gdzie dają kakao 😄 p.s. Strasznie się stęskniłam za wpisami 🙂
Widzisz jakie cudowne doświadczenie? 😀 Tak jakby mieć wszystkie elementy układanki!
Astralną kuzynkę mogę mieć, zwłaszcza taką zdolną! A z bronzerem już się na żadne zdjęcia nie wybieram 😛
Co do przygód i spotkań autorskich zróbmy tak: zimą – w grudniu, albo innym styczniu, planuję pojawić się w Warszawie. Pragnęłabym mieć tam spotkanie, podoba mi się np. opcja z Wrzeniem świata – może dziewczyny mi to załatwią. Po spotkaniu pójdziemy na kakao, albo coś mocniejszego, podpiszę Ci serwetkę i opowiem jak NAPRAWDĘ było w Krakowie. Co Ty na to? 😀
Tak! Jaram się jak Rzym za Nerona! Oby się udało!
Będę się starać!