Moja Mama oświadczyła, że chce jechać na wakacje. A właściwie nie tyle chce, ile musi, inaczej zwariuje i wszystkich pozabija. Byłoby to wysoce niewskazane, bo chociaż w więzieniu mogłaby pewnie wreszcie odpocząć, poczytać książki i się zrelaksować, to jednak wpędzanie się w choroby psychiczne nie byłoby już takie fajne. Dlatego też wisienką na torcie mojego ostatniego pobytu w domu miał być wakacyjny wyjazd z Mamusią, a jakby Tatusiowi udało się do tego czasu wrócić do Polski, to również z nim. Głównym problemem logistycznym była opieka nad psami, na szczęście nasza wspaniała sąsiadka z córką (tą, która robi te przepiękne i przepyszne torty, może kojarzycie, pokazywałam kiedyś) stanęły na wysokości zadania i obiecały, że będą nasze stado wyprowadzać. Mogłyśmy zacząć planować!
Gdzie by tu…
Wiedziałyśmy, że chcemy lecieć gdzieś blisko, bo skoro jedziemy na krótko, nie ma sensu marnować dwóch dni w podróży. Może jakaś Grecja. Tylko najlepiej taka, która nie będzie kusiła zwiedzaniem, bo my chcemy tylko spać do późna, leżeć w ciepłej temperaturze w okolicach wody, czytać książki i jeść dobre rzeczy. No i bez sensu, żeby było drogo i “jakby ekskluzywnie”, skoro tak niewiele nam jest do szczęścia potrzeba, oprócz… sami wiecie czego. To może… Bułgaria? Szczerze przyznam, że Bułgaria kojarzyła mi się źle. Jakoś tak starsza literatura zakorzeniła we mnie obraz socjalistycznych, betonowych molochów nawiedzanych przez stereotypowy, zamieszkujący demoludy motłoch. Zastanawiam się, jak inaczej napisać to ostatnie zdanie, żeby nie brzmiało aż tak źle, jak brzmi, ale trochę już mnie chyba znacie i wiecie, że nie jestem snobką, a już na pewno nie dyskryminuję innych ze względu na narodowość (przypominam, że sypiam z Pakistańczykiem). Po prostu chciałam szczerze określić, jakie uczucia budziło we mnie hasło “wczasy w Bułgarii”.
Kiedy jednak niepewnie poinformowałam Mamę, że najtańszą opcją jest chyba Bułgaria, ale to może niekoniecznie, Rodzicielka zaskoczyła mnie totalnie. Pełna entuzjazmu stwierdziła, że mój Tata jest w tym kraju zakochany od ostatniego służbowego wyjazdu do Warny, że zachwyca się krajobrazami, jedzeniem i oczywiście winem. I wspominał, że chciałby tam kiedyś z nami jechać na wakacje. No dobrze. W takim razie Bułgaria. Złote Piaski, albo Słoneczny Brzeg – swoją drogą, jakież poetyckie te nazwy!
Turystyka pokoronna
Jeszcze siedząc w Nowym Jorku, zaczęłam przeglądać oferty last minute. Musicie wiedzieć, że oferty postlockdownowe to jakiś dramat, za samo przekroczenie polskiej granicy płaci się więcej niż za all inclusive w Meksyku a i tak wychodzi taniej niż wczasy nad polskim morzem… Do tego wszystko stanęło na głowie, ja sobie wyobrażałam nawet, że zrobimy jak Simpsonowie (pojechali wtedy chyba do Japonii) – pojedziemy na lotnisko, zobaczymy tam oferty na dziś/jutro i polecimy, gdzie nas los zaprowadzi. A tu kicha. Na przekór odwiecznym prawom wszechświata i zwykłej ludzkiej przyzwoitości, oferty last minute były znacznie droższe niż oferty zwykłe z kategorii “gdzieś bym tu za miesiąc może wyskoczyła”.
Wypatrzone przez nas wczasy w biurach podróży drożały z dnia na dzień, a Tata w dalszym ciągu nie był w stanie się zadeklarować, czy będzie mógł do nas dołączyć. Kiedy ceny przekroczyły kwotę, którą w normalnych warunkach musielibyśmy zapłacić za dwutygodniowy wyjazd w jakieś mniej “budżetowe” miejsce, zbuntowałam się i postanowiłam biura podróży olać.
Planowanie wyjazdu
Zaczęłam od starannych kalkulacji różnych wariantów biletów lotniczych wraz z kilkoma opcjami konfiguracji bagażu. Okazało się, że najtaniej będzie, jeśli polecimy do Burgas (z jednym, 32-kilogramowym bagażem), więc automatycznie wybór padł na Słoneczny Brzeg – Złote Piaski leżą bliżej lotniska w Warnie. Również ceny wynajmu apartamentu korzystniej wypadały właśnie w okolicy Burgas. Będąc już na miejscu, doszłam do wniosku, że mniej znany Sweti Włas też byłby korzystną opcją, ale nasz apartament znajdował się tak naprawdę na granicy Słonecznego Brzegu i Sveti Vlas, co oznaczało, że możemy się cieszyć obydwiema miejscowościami, jednocześnie nie będąc w samym centrum tego wariactwa.
Skorzystaliśmy z ubezpieczenia proponowanego przez linie lotnicze, a transfer z lotniska załatwiłam bezpośrednio z właścicielem obiektu. Na lotnisku czekał na nas przemiły taksówkarz Vladimir, który – wbrew nadziejom co niektórych, raczej nie posiadał powiązań z mafią, podkoszulka-żonobitki, czapki leninówki, ani tym bardziej dobra matiuszki Rassiji na uwadze. Miał za to dosyć silnie sprecyzowane poglądy polityczne objawiające się intensywną niechęcią do rządu i korupcji, ugruntowaną wiedzę historyczną, a także żonę w Sofii, gdzie mieszkał poza sezonem. W sezonie natomiast pracował 24 godziny na dobę.
Apartament vs hotel
Wracając jednak do planowania – dzięki rezygnacji z usług biura podróży, udało nam się zaoszczędzić ponad 1500 zł. W przypadku tygodniowego, budżetowego wyjazdu to sporo. Właściwie z niczego nie musieliśmy przy tym rezygnować, wręcz było nam wygodniej – większy metraż, spory, właściwie pusty basen, wolne leżaki, kilka minut do plaży.
Później inny taksówkarz, z którym jechaliśmy do Nesebyru powiedział nam, że podjęliśmy bardzo dobrą decyzję – nawet w 5* hotelach all inclusive panuje codzienna walka o stolik na śniadanie, żeby zarezerwować leżak trzeba wstawać przed ósmą, a na windę czeka się po kilka minut. Nie mieliśmy możliwości zweryfikowania tego, ale jestem w stanie panu taksówkarzowi uwierzyć, biorąc pod uwagę, że ceny w 5* hotelach w Słonecznym Brzegu oscylowały w okolicach raptem 200$ za dobę, za dwie osoby.
Większość z tych jakby luksusowych resortów sprawiała do tego upiorne wrażenie głośnych molochów. Jedyny hotel, który wyglądał z zewnątrz kusząco to Helena Resort. Mimo wszystko uważam jednak, że w takim miejscu korzystanie z oferty all inclusive nie ma zbyt wiele sensu – dużo lepiej jest próbować lokalnych knajpek. My tak właśnie zrobiliśmy, dzięki czemu w osobnym poście (a właściwie nie tyle pełnoprawnym – względnie pełnowymiarowym poście, a w takim krótkim “czymś”) będę mogła się z Wami podzielić rekomendacjami i przestrogami.
Słoneczny Brzeg
Jak już wspominałam, wyjeżdżając, nastawiliśmy się głównie na relaks – basen, plaża, dobre jedzenie, wieczorne spacery po promenadzie. Mama rozważała jeszcze wycieczkę do Doliny Róż, ale upewniłam się, że o tej porze róż tam raczej nie uświadczymy, więc nie ma sensu. Zatem sam Słoneczny Brzeg, ewentualnie Sweti Włas i jeden dzień w Nesebyrze, który kusił zdjęciami pięknych cerkwi.
Zacznijmy jednak od samego kurortu, zwanego ponoć również Las Vegas Europy Wschodniej. Doczytałam, że w samym Słonecznym Brzegu jest aż 800 hoteli! Liczba robi wrażenie, biorąc pod uwagę, że stałych mieszkańców jest tu zaledwie około… tysiąca. Jak łatwo się domyślić, większość z pracowników kurortu, podobnie jak nasz Vladimir, przyjeżdża tu na sezon. Podejrzewam, że w wielu przypadkach to właśnie wakacyjna praca pomaga im się utrzymać przez resztę roku. Ciężko sobie wyobrazić, jak bardzo dotknęła ich pandemia.
Plaże w Słonecznym Brzegu
Kiedy krótko po wejściu do apartamentu wyjrzałam przez okno, trochę się przeraziłam. Było już późne popołudnie, a cała plaża była tak gęsto wypełniona ludźmi, że ledwo było widać z pomiędzy nich piasek.
Następnego dnia, po dosyć późnym śniadaniu (kolejna przewaga apartamentu nad hotelem – można spać, ile tylko się chce i jeść śniadanie o dowolnej porze) udaliśmy się na plażę, w poszukiwaniu leżaków do wynajęcia. Najpierw poszliśmy na rekonesans, podczas którego okazało się, że część leżaków jest tylko i wyłącznie dla gości licznych resortów, a w sektorach dla “pospólstwa” wszystko dawno pozajmowane. Trochę zniechęceni postanowiliśmy zadowolić się tego dnia ręcznikami rozłożonymi na piasku, a moja cieniolubna Mamusia znalazła nawet jakieś rachityczne drzewko. Mieliśmy szczęście, ponieważ ten odcinek plaży był na tyle wąski i trudno dostępny, że nie cieszył się specjalną popularnością. Jeśli jednak zdecydujecie się plażować na dziko, pamiętajcie, że w niektórych miejscach, na przykład tych, które należą do klubów plażowych, a jest ich sporo, nie można po prostu rozłożyć na piasku ręcznika. Nawet jeśli wszystkie leżaki są zajęte. Nie można i już!
Awantura o leżaki
W ogóle plażowanie w Słonecznym Brzegu może kosztować sporo nerwów. O tym z kolei przekonaliśmy się dogłębnie dnia trzeciego (ewentualnie drugiego i pół). Śniadanie zjedliśmy tak ciut wcześniej, ale bez przesady, w końcu godzina różnicy czasu to już prawie jet lag, ja jeszcze zdążyłam zrobić kilka długości na basenie i poszliśmy na wcześniej upatrzoną plażę. Najpierw rozejrzeliśmy się za panem leżakowym – nie było. Poszłam zatem do stanowiącego część klubu baru zapytać o procedurę wynajmu. Barman podszedł do mnie wybitnie niechętnie, nie wiem, może jednak nie powinnam się uśmiechać, po czym, słysząc angielski, warknął antypatycznie i odszedł. Wzruszyłam ramionami i stwierdziłam, że zajmujemy wolne, jeszcze złożone leżaki i czekamy aż ktoś się zgłosi po opłatę.
Jakieś pół godziny później przyszedł dziad leżakowy (płynne przejście z pana na dziada jest zabiegiem jak najbardziej celowym) i zamiast wziąć od nas pieniądze, zaczął na nas krzyczeć. Ja tak nie lubię, a moja Mama tym bardziej. Jednak ja tam pojechałam z bardzo silnym, niezachwianym wręcz postanowieniem, że BĘDĘ MIAŁA WAKACJE. Dziad leżakowy to stanowczo za mało, żeby wytrącić mnie z równowagi. Uśmiechnęłam się ponownie (z podobnym skutkiem jak poprzednio, tylko dziad w przeciwieństwie do barmana nie uciekł, a szkoda) i słodko zapytałam, gdzie pan, panie dziadzie był, jak chcieliśmy te leżaki wynająć i czemu pan tak krzyczy. My sobie stąd zaraz pójdziemy, pan się uspokoi, ale jednak przed ewakuacją chciałabym wiedzieć, jak mam sobie taki leżaczek załatwić na przykład jutro.
Dziad zaczął krzyczeć głośniej, wszyscy wokół sięgnęli po popcorn, zjawił się również ochroniarz, który z kolei zaczął się mnie pytać, czemu nie nauczyłam się rosyjskiego. Ja bym nawet chętnie z nim na temat moich lingwistycznych wysiłków w tym zakresie porozmawiała, ale atmosfera robiła się coraz bardziej niesprzyjająca. Dowiedziałam się jeszcze, że jeśli życzę sobie w tym luksusowym przybytku wynająć leżak, powinnam czatować przy barze o godzinie siódmej rano. Podziękowałam za tę jakże cenną informację, a następnie, wraz z Rodzicami, odprowadzani spojrzeniami wszystkich plażowiczów (lekko zawiedzionych, że program rozrywkowy dobiegł końca), oddaliliśmy się w stronę zachodzącego słońca, które jeszcze nie zachodziło. Wróciliśmy na naszą plażę dla ubogich. Względnie dla tych, którzy w wakacje lubią się wyspać. Ale ubogość brzmi tak jakoś szlachetniej.
Pegaz
Od tamtej pory postanowiliśmy część czasu spędzać na wyłożonych na piasku ręcznikach (a także brodząc w morzu – mam taką teorię, że wodą można przejść aż do Nesebyru, bez tracenia gruntu, niestety nie przetestowałam), a część na naszym basenie. Leżaków tam było pod dostatkiem, a ludzi prawie wcale – ani razu chyba nie musieliśmy dzielić wody z kimkolwiek innym. Kameralne warunki pozwoliły mi również podjąć pewne wysiłki w kierunku bycia prawdziwą influencerką. Przy wielkim wsparciu Mamusi oczywiście, która zrobiła mi bardzo instagramowe zdjęcia. Jak dryfuję, niczym prawdziwa meduza, w bikini pod kolor basenu. Jak siedzę w charakterze nimfy na brzegu, w bardzo instagramowym kapeluszu. Jak balansuję, w tym samym kapeluszu, tak, aby na zdjęciu wystawały spod niego tylko pięknie opalone kończyny…
Wszystko fajnie, ale brakowało mi instagramowego świętego graala. Mianowicie zdjęcia na dmuchanym zwierzaku (względnie pizzy, donacie, albo innym bakłażanie). Ale już pierwszego dnia zobaczyłam, że w barku kompleksu mieszka on – biało-złocisty pegaz. Ideał. Piękniejszy nawet niż jednorożce. Do tego ze złotym brokatem. Tylko wiadomo, bez pytania brać nie wypada, dlatego spędziłam kolejne dni na bacznej obserwacji. W końcu udało mi się zidentyfikować trzy właścicielki, a następnie pokonać wewnętrzne opory przed odzywaniem się do grupy nastoletnich dziewcząt (słyszałam różne historie, czasami to się bardzo źle kończy). Dziewczęta były jednak na tyle dobrze wychowane, że głupio było im odmówić starzejącej się wariatce. Powiedziały, że mogę go sobie następnego dnia do sesji wypożyczyć, tylko mam mu nie robić krzywdy.
Sesja zdjęciowa z pegazem
Wystylizowałam się. Serio. Pożyczyłam od Mamy kostium pod kolor, na łbie zawiązałam cekinową szmatę. Nawet myślałam, że uda mi się całą operację przeprowadzić bez wpadania do basenu, ale… no po prostu się nie udało. Szczegółów znać nie musicie. Na dole spotkałam ojca dziewczynek, który powiedział, że mogę sobie tego pegaza choćby na cały dzień zabrać, on mi go z baru wyciągnie (okazało się, że bydlę jest ciężkie i nieporęczne), później wciągnie i w ogóle mam się dobrze bawić.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Ja nawet miałam w głowie pozy, które ja będę na tym onym pegazie uskuteczniać, widziałam w internetach, jak to się robi… A okazało się, że nawet z wejściem będzie problem. Kiedy w końcu udało mi się na zwierzynę wdrapać, pegaz zaczął dryfować nie tam, gdzie trzeba, obracać się nie tą stroną, co trzeba i w ogóle zachowywać się tak, jakby chciał mi moją wymarzoną sesję sabotować. Moje próby zdyscyplinowania złośliwca zakończyły się tym, że zrzucił mnie ze swojego grzbietu. Powrót do łatwych nie należał. Z całej sesji mam jedno w miarę udane zdjęcie i to bynajmniej nie w pozie seksownej amazonki. Ale za to zarówno Mamusia jak i Tatuś bawili się przednio, aż dziw, że im się od tego śmiechu nic nie stało.
Promenada
Dobra, tyle o plażach i basenach, ale jeszcze wypadałoby o samym Słonecznym Brzegu. Jak wiecie, pojechaliśmy trochę na żywioł, nie bardzo wiedząc co i gdzie. Dlatego, kiedy wieczorem postanowiliśmy pójść na spacer, zaczęliśmy iść główną ulicą. Trochę nic się przy niej nie działo i w ogóle było strasznie martwo. Mamusia zaczęła narzekać, że ona by chciała promenadę. Zagłębiliśmy się w otchłanie terenów hotelowych akurat przy Imperialu – chyba najstraszniejszy gargamel ze wszystkich tych molochów i zanim jeszcze przestałyśmy chichotać jak szalone (rodzaj żeński, bo Tatuś w takich sytuacjach nie chichocze z nami, tylko uśmiecha się lekko kpiąco, a lekko z zażenowaniem), podziwiając upiorne gmaszysko, wynurzyliśmy się na upragnionej przez Mamusię promenadzie. I nagle Las Vegas Europy Wschodniej zaczęło mieć bardzo, ale to bardzo dużo sensu.
Dziki tłum, ogłuszający gwar, niezliczone ilości restauracji, barów, wózków z lodami*, sklepów, stoisk, przy których można sobie było zapleść neonowe warkocze… Do tego wariaci jeżdżący na zmutowanych hulajnogach wynajmowanych na czas, owiany oparami spalin pociąg, wirtualna rzeczywistość, wesołe miasteczka… Czego tam nie było!
Kombinacja wyjazdu z Rodzicami i atmosfery kurortu ze wczesnych lat 2000 sprawiła, że natychmiast cofnęłam się w czasie. Znowu byłam nastolatką. Ale taką bez szalejących hormonów i typowych dla tego wieku tzw. “rozkmin” egzystencjalnych. I to było naprawdę fantastyczne uczucie! Mamusiu, Tatusiu – dziękuję za te wakacje!
*Jak wiecie lody są w moim życiu niezwykle ważne (jakkolwiek to nie brzmi), więc trochę o nich w tym wpisie będzie, nawet wykazałam się pewną dawką profesjonalizmu i już po powrocie do Nowego Jorku skontaktowałam się z jedną lodziarnią, żeby dopytać o kilka rzeczy. Wracając jednak do lodów na promenadzie – są to głównie stoiska firmy Raffy i lody sprzedawane są tam na wagę. Piszę Wam o tym, żebyście nie skończyli tak jak ja z Mamusią, z pół kilograma lodów na łeb – nie da się jakby po tym kolacji zjeść. Zresztą, lody jak lody, szału nie było, chociaż fiołkowe nie były złe. Byłyśmy natomiast bardzo zawiedzione brakiem lodów różanych!
Może masaż?
Szlifując lokalną promenadę, nie sposób nie zauważyć licznych ofert masaży. Najpopularniejsze wydają się te robione bezpośrednio na plaży. Początkowo rozważałyśmy taką możliwość, dopóki nie przyuważyłam, jak to wygląda w praktyce. Masaże odbywają się na łóżkach, które teoretycznie oddzielone są od otoczenia gustownymi, białymi kotarami. Teoretycznie. W praktyce bowiem upał zniechęca do korzystania z zasłon, osoba masowana leży całkowicie na widoku, a widowni naprawdę nie brakuje. Jeden z masażystów w trakcie masażu nawet do mnie pomachał i spytał, czy chcę być następna. Nie chciałam.
Możliwe jest również skorzystanie z masażu w jednym z kurortów, jeśli ich spa przyjmuje akurat gości z zewnątrz. Znowuż – kuszące, ale z doświadczenia wiem, że mało które spa hotelowe świadczy usługi na naprawdę dobrym poziomie. Do tej pory wyjątkiem był meksykański Le Blanc, ale jak być może pamiętacie, tam podobało mi się absolutnie wszystko, więc może nie jestem obiektywna.
Bułgarski hammam
Kątem oka zobaczyłam jednak reklamy hammamów, łaźni tureckich, których jestem ogromną fanką. A że ze Słonecznego Brzegu do Turcji to jest rzut beretem (albo innym, lokalnym nakryciem głowy), miałam nadzieję, na autentyczne doświadczenie. Zwłaszcza, że moja Mama nie miała wcześniej okazji spróbować tego rytuału.
Kiedy tylko podjęłyśmy decyzję, sprawdziłam na Trip Advisorze, który hammam w Słonecznym Brzegu jest najlepszy. Portal wskazał na Erma Spa Turkish Bath, którego ja niestety polecić nie mogę. W sumie nawet nie mogę tego nazwać hammamem.
Jeśli czytaliście mój post o Stambule, albo sami próbowaliście kiedyś rytuału łaźni tureckiej, wiecie, że bardzo ważną jego częścią jest czas spędzony w odpowiedniku sauny parowej. Dlatego tradycyjne budynki łaźni tureckiej mają zwykle bardzo wysokie sufity, dzięki czemu można tam spędzić naprawdę dużo czasu bez uduszenia się. Tutaj w ogóle nie było czegoś takiego. Nie było nawet sauny parowej, tylko sucha, do której weszłyśmy na pięć minut przed rozpoczęciem mycia.
Samo mycie, podobnie jak masaże na plaży, odbywało się “na widoku”, a panie były super sympatyczne, ale niestety nic więcej. Masaże, przeprowadzone w dosyć obskurnych pomieszczeniach były co najwyżej poprawne.
Na koniec jeszcze ogromny minus za toaletę – żeby z niej skorzystać należało opuścić przestrzeń hammamu i przejść do dalszej części budynku, gdzie mieścił się fryzjer i manicurzystka. W ręczniku – niekoniecznie. I niestety toaleta nie należała do czystych.
Jeśli możecie polecić lepszy hammam w Słonecznym Brzegu – piszcie, dodam do posta, może komuś się przyda. A na razie wracamy do przyjemności.
Historia Nesebyru – bardzo skrótowa i tylko dla chętnych
Nesebyr, czyli starożytna Mesembria, zwany również Perłą Morza Czarnego – odkąd zobaczyłam przed wyjazdem zdjęcia cerkwi św. Zofii, wiedziałam, że musimy tam pojechać. Z jakiegoś względu bardzo mnie ciągnie do cerkwi, mają dla mnie zupełnie inny klimat niż kościoły rzymskokatolickie. I inny zapach kadzidła, ale o tym będę pisać, jak kiedyś, w końcu, powstanie post o perfumach.
Cała stara część miasta Nesebyr uznana jest za rezerwat architektoniczny i archeologiczny, a jego zabytki zostały wpisanę na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę, że miasto ma ponad 3000 lat! Początkowo osada Traków, Mesembria została w VI w.p.n.e. zaanektowana jako grecka kolonia. Ze względu na swoje strategiczne położenie, przez kolejne stulecia Nesebyr (nazywany tak zresztą dopiero od XI wieku) przechodził z rąk do rąk, a do terytorium Bułgarii dołączył dopiero pod koniec XIX wieku.
Zwiedzanie Nesebyru
Ze Słonecznego Brzegu do Nesebyru jeździ autobus, warto jednak pamiętać, że dojeżdża on jedynie do nowej części miasta. My zdecydowaliśmy się pojechać i wrócić taksówką – wydaje mi się, że była to dobra decyzja.
Natychmiast po wejściu na teren starego miasta wypatrzyliśmy lodziarnię, o której napiszę Wam trochę więcej w kolejnym poście, ponieważ zachwyciła nas na tyle, że później do niej wróciliśmy. Póki co, zaopatrzeni w niebiańsko dobre lody, zaczęliśmy w końcu zwiedzanie miasta. Ciężko było się zdecydować, którą uliczką pójść najpierw, wszystkie wyglądały niezwykle malowniczo i obiecywały dużo ciekawych skarbów po drodze. Nesebyr zwany jest czasami miastem 40 cerkwi – tyle było ich w czasach świetności tego miasta, do teraz zachowały się ślady 23 świątyń. Chciałam zobaczyć je wszystkie, ale szybko straciłam rachubę. Mam natomiast wrażenie, że jakimś cudem udało nam się przejść każdą jedną ulicą. Mimo tego, zgodnie stwierdziliśmy, że gdybyśmy byli w Bułgarii trochę dłużej, na pewno chętnie spędzilibyśmy w Nesebyrze jeszcze jeden dzień, wałęsając się leniwie po jego zaułkach.
Cerkwie są rzeczywiście przepiękne, a ruiny świątyni św. Zofii, znanej również jako Stara Metropolija, robią wrażenie i nawet wypełnione turystami, tchną nieziemskim spokojem. Swoją drogą jest to najstarsza cerkiew w Nesebyrze, a powstała pod koniec IV wieku. Jednak nawet bez swoich cerkwi Nesebyr i tak robiłby ogromne wrażenie. Mnie najbardziej w pamięci zapadł sklep z antykami przypominający piracką jaskinię skarbów, niezwykle malowniczo położone restauracje i… pewien bar. Napiszę Wam o nim tutaj (a nie w tym pseudo przewodniku po restauracjach), ponieważ myślę o nim bardziej w charakterze atrakcji turystycznej niż doświadczenia gastronomicznego.
ECO-Bar By Michael
Zaczęło się od tego, że Tatuś zasygnalizował potrzebę wypicia kawy, a Mamusia zaczęła kręcić nosem na każdą mijaną kawiarnię, mimo że według mnie naprawdę nic im nie brakowało. Oczywiście Mamusia miała rację i warto było wybrzydzać.
W pewnym momencie trafiliśmy w taki mały zaułek, gdzie przed sklepikiem z pamiątkami z dumą powiewał cudowny ręcznik z podobizną Putina trzymającego, niczym Rafiki Simbę, bobasa z twarzą Trumpa. Idealna sprawa, jeśli ktoś planuje wakacje na Florydzie. W Mar-a-Lago. Kiedy tak kontemplowałam, czy dokonać zakupu i czy zmieści nam się kolejna pamiątka do walizki, Mama wypatrzyła za moimi plecami bar, do którego wcześniej widzieliśmy drogowskazy. Postanowiliśmy wejść. I było to chyba największe zaskoczenie całego naszego pobytu w Bułgarii…
Byliście kiedyś w Wieliczce? Albo nie… W Jaskini Raj? W kambodżańskiej dżungli? To teraz wyobraźcie sobie, że przez zupełnie niepozorne drzwi wchodzicie do zupełnie niepozornego budynku przy zupełnie niepozornej ulicy i nagle jesteście w Jaskini Raj. Przechodzicie kawałek dalej i jaskinia otwiera się na coś, co przypomina skrzyżowanie krainy hobbitów z kambodżańską dżunglą, nawet jest coś w stylu wodospadu, bo czemu nie. Następnie wybieracie sobie, czy chcecie siedzieć na skałkach, czy w grocie i zamawiacie przepyszne świeże soki. Albo świeże soki z wodą gazowaną. Sztuczne skały chłodzą prawie tak samo dobrze, jak prawdziwe, wodospady i strumyki kojąco szemrzą, a Wy nadal zastanawiacie się, co tu się właściwie wydarzyło. Zdecydowanie polecam.
Nesebyrski slow fashion
A skoro już się rozkręciłam z polecajkami, to mam jeszcze jedną, również wybitną. Obchodziliśmy miasto po zewnętrznej, udając się docelowo do starego wiatraka – nie tego słynnego, stojącego na połączeniu Nowego i Starego Nesebyru, tylko tego historycznego, przy ruinach cerkwi Najświętszej Bogurodzicy Eleusy, który już nawet wiatraka nie przypomina. Idąc, zauważyłam wystawione na ulicę popiersia manekinów z przepięknymi bluzkami robionymi na szydełku.
Już od dawna staram się nie kupować ubrań, które nie są mi bezwględnie potrzebne. Różnie mi to wychodzi, bo wiadomo, czasami nawet istota o tak żelaznej woli jak moja nie potrafi oprzeć się pokusie, ale mam wrażenie, że w ostatnich latach naprawdę poczyniłam spore postępy. Głównie dzięki przeprowadzce za ocean, która boleśnie mi uświadomiła, że mam tego wszystkiego dużo za dużo. Do tego dochodzą etyczne aspekty przemysłu modowego, mordowanie planety i inne okropieństwa. W ogóle o slow fashion będę niedługo pisać, ale nie odbiegajmy za bardzo od tematu.
Bluzki były na tyle zjawiskowe, że kiedy diabeł, chwilowo wcielony w moją Mamę, wyszeptał kusząco: wejdź… zobacz… przymierz… nie stawiłam zwykłego oporu. Weszłam. Zobaczyłam. Przymierzyłam. I jakoś tak wyszłam z trzema bluzkami. Przy okazji odbywając z właścicielką sklepu – starszą panią, która sama te bluzki robiła – pogawędkę w mieszaninie rosyjskiego, bułgarskiego i polskiego. To znaczy ja starałam się mówić po rosyjsku, ale wiadomo, natomiast pani mówiła do mnie po prostu po bułgarsku i jakimś cudem wszystko zrozumiałam, nawet to, że mam te bluzki suszyć po praniu na balkonie.
Jeśli kiedyś będziecie w Nesebyrze, zajrzyjcie do niej koniecznie. Nie wyobrażam sobie lepszej pamiątki z wakacji w tej okolicy. Bluzki są naprawdę niepowtarzalne, ta pani nie robi ich zbyt wiele, z wiekiem jest jej coraz trudniej i coraz więcej czasu to zajmuje… Specjalnie dla Was odbyłam podróż po Google Maps i znalazłam dokładną lokalizację tego sklepu, żebyście nie pobłądzili:
ul. „Krajbrezhna” 28 8231 Staria Grad, Nessebur Bulgaria
Co mi się NIE PODOBAŁO?
No dobrze. To teraz kilka słów o tym, co mi się w Bułgarii nie podobało, w końcu to mój blog, bez narzekania się nie obejdzie. To pod adresem hammamu się nie liczy.
Cholernie nie podobały mi się “atrakcje” z żywymi zwierzętami w roli głównej. Tyle się już mówi o etycznym podróżowaniu, o tym, że zwierzę to nie jest zabawka, ani akcesorium do zdjęć. Tymczasem na głównej promenadzie Słonecznego Brzegu co rusz można było natrafić na papugi, węże i malutkie aligatory (a może krokodyle – jak są takie małe, to ciężko mi rozróżnić). Węże i krokodyle miały zaklejone taśmą nozdrza. Chętnych do zdjęć nie brakowało. Zresztą trudno się dziwić, w Polsce, choćby w “moim” Gdańsku latem Janusze w nieśmiertelnych skarpetkach do sandałów i kokieteryjnie zalęknione Grażyny również ustawiają się w kolejce do zdjęć z biednymi, pół żywymi pytonami, przywleczonymi tam przez żądnych zysków sku*wieli. Nie wspomnę już nawet o tym, co się dzieje z końmi – nie tylko pod Morskim Okiem, również w samym centrum rozgrzanego do czerwoności Krakowa. Europa, psia mać…
Nie wydaje mi się, żeby moi Czytelnicy wymagali uświadamiania, ale mimo wszystko to napiszę. To jest znęcanie się nad zwierzętami. Mówcie o tym głośno, bo nie przestaję się łudzić, że część Januszy i Grażyn robi to nie dlatego, że są bezdusznymi okrutnikami, tylko ze zwykłej, wrodzonej i kultywowanej latami głupoty. Może nie wiedzą, że wąż odczuwa ból, dyskomfort i lęk. Może nie wpadli na to, że zalepione nozdrza mogą zwierzęciu utrudnić oddychanie. Może… Po prostu mówmy o tym głośno i potępiajmy stanowczo.
Awantury lotniskowe
Żeby rozluźnić atmosferę, bo głupio z takiej grobowej przeskoczyć od razu do przewodnika po restauracjach, postanowiłam opisać dla Was awantury, których świadkami byliśmy na lotnisku w drodze powrotnej. Liczba mnoga jest jak najbardziej zasadna, albowiem awantur było tyle, że aż robiłam na bieżąco notatki w telefonie, żeby mi, broń bogini, żadna, najmniejsza nawet nie umknęła.
Pierwsza subtelna zadyma zaczęła się już parę minut po tym, jak weszliśmy do terminalu lotniska. Byliśmy sporo przed czasem, zbyt wcześnie, żeby nadać walizkę. W przeciwieństwie do niektórych pasażerów zdecydowaliśmy się nie ustawiać w kolejce do pustego stanowiska odprawy i po prostu usiedliśmy w pobliżu. Po hali i po taśmach bagażowych biegały dzieci, w ilości sztuk trzech. Jedno z nich, na oko 3-4 letnie, niespokrewnione z pozostałą dwójką, podróżowało chyba tylko z matką. Raz na jakiś czas do matki podbiegało, a następnie rzucało się szaleć dalej z nowymi kolegami. W pewnym momencie matka chciała być sprytna i chwilę po rutynowym “podbiegnięciu” postanowiła wymknąć się na papierosa. Może nawet by jej się udało, gdyby malec uskuteczniał te podbiegnięcia w regularnych interwałach. Niestety, zanim zdążyła wrócić z karmienia nałogu, chłopczyk zorientował się, że mamy nie ma i naturalnie bardzo ekspresyjnie się zasmucił. Jak się zapewne domyślacie, większość zgromadzonych w pobliżu rodaków postanowiła głośno wyrazić swoją opinię na temat postawy matki. A kiedy ta powróciła, przywitał ją tłum świdrujących wzrokiem bazyliszków. Obyło się bez czynnego linczu, wszyscy przeżyli.
Kapelutki
Bohaterami następnej “afejry” były dwie młode pary, obydwie z wykupionym priority pass. Kiedy tylko rozpoczął się check-in, jedna z tych par ustawiła się w skromnej kolejce przed nieobsadzonym jeszcze stanowiskiem odprawy priority, druga, zwana przez nas roboczo “Kapelutkami”, stanęła w zwykłej kolejce. W pewnym momencie para ustawiona priorytetowo zaczęła się lekko burzyć, że zwykli śmiertelnicy są już odprawiani, a oni wraz ze swoim pierwszeństwem kwitną w miejscu, bez określonych perspektyw. Zaczęli rozważać atak na przód zwykłej kolejki. Tego dla Kapelutkowej było zbyt wiele i zaczęła krzyczeć, że ona też ma priority i stoi tutaj, w tej zwykłej kolejce i żadni tacy i owacy się przed nią wciskać nie będą. Obydwie strony konfliktu trochę sobie poburczały, ale nic się nie zmieniło – para priorytetowa została w nieobsługiwanej kolejce z pierwszeństwem, a Kapelutki za nami.
I nagle… Szach mat! Przy stanowisku z pierwszeństwem pojawił się pracownik. Kapelutkowa zbladła, lekko nią zatrzęsło. Nie tak miało być! Ale spokojnie, pracownik zniknął równie nagle, jak się pojawił a oblicze Kapelutkowej znowu zalała błogość. Działo się tak jeszcze kilka razy, a karuzela (a może kalejdoskop? Ciężko mi zdecydować, która metafora podoba mi się bardziej, bo pasują obie…) emocji targająca biedną Kapelutkową i znajdująca odzwierciedlenie na jej zawziętej facjacie zapewniła nam rozrywkę na cały czas oczekiwania.
Przed bramką
Kolejna dawka wrażeń czekała na nas już pod bramką. Najpierw zachwyciło nas płaczące wniebogłosy dziecko. A właściwie sposób jego matki na uspokojenie potomka.
– Zaraz pojedziemy do Lidla. – powiedziała. Płacz ustał jak nożem uciął, a dziecko momentalnie się rozpogodziło. Nie miało chyba nawet dwóch lat…
Następne dwie awantury toczyły się w zasadzie równolegle, na szczęście chłopcem nie jestem i mam podzielną uwagę. Po lewej jakaś pani z Kalisza opierniczała (zresztą słusznie) swojego nastoletniego syna, który z marsową miną perorował o tym, że on nie będzie sobie żadnych testów po powrocie robił i kto go niby zmusi do kwarantanny. Po prawej natomiast para w średnim wieku próbowała przekonać stewardessy, że ich walizki podręczne mieszczą się w darmowym limicie 40x30x20. No nie… nie mieściły się. Ale przecież nie należy poddawać się bez walki.
Pan Zadymiarz
Wreszcie weszliśmy do samolotu. Po chwili również tam rozgorzała walka, a w jej centrum tkwił ON – Pan Zadymiarz. Pan Zadymiarz miał lat chyba 60+, aczkolwiek zawsze trudno to określić. Być może był dziarskim dziewięćdziesięciolatkiem, trzymającym młodzieńczą formę dzięki regularnie uskutecznianym zadymom. Jeden z tych, którzy naprawdę potrafią ukręcić aferę z niczego.
Pierwsza okazja nadarzyła się, kiedy stewardessa, która mówiła po polsku, ale Polką nie była, ośmieliła się spytać państwa Zadymiarskich, czy “gadają” po angielsku. Jak ona śmiała?! Gdzie szacunek? Kto ją w ogóle zatrudnił??? Od tamtego momentu biedna kobieta była na celowniku pana Zadymiarza, który obwiniał ją między innymi o opóźniony start. Opóźnienie owe było swoją drogą częściowo spowodowane tym, że pewien czarnoskóry pasażer został przez pomyłkę (przynajmniej zgadzamy się co do tego, że rasizm to pomyłka) zatrzymany przez security, podczas gdy jego rodzina bez problemu weszła do samolotu. Wiadomo jednak, że opóźnienie było winą stewardessy, która zrobiła to na złość panu Zadymiarzowi, za to, że wytknął jej brak kultury i kompetencji.
Kiedy biedna szefowa pokładu w końcu otrzymała dokumenty potrzebne do startu, pan Zadymiarz stwierdził, że ona go cały czas okłamywała i on o żadnych dokumentach nic nie wie. Jestem dla niej pełna podziwu, że nie wyprosiła pana Zadymiarza z samolotu (przed startem, bo w trakcie lotu to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, sama zawsze mam problem z otwarciem okien w samolocie…). Z drugiej strony na pewno strasznie się bała, że pan Zadymiarz napisze na nią skargę, bo przecież tym cały czas groził.
Jak już wylądowaliśmy w Gdańsku, Pan Zadymiarz nie mógł się doczekać swojej walizki (która, wiadomo, powinna była wyjechać w pierwszej kolejności, a właściwie, najlepiej jeszcze przed wylądowaniem samolotu). W pewnym momencie gdzieś na chwilę zniknął, po czym pojawił się z żałosną miną i oświadczył małżonce, że… “nawet nie ma z kim na ten temat porozmawiać”.
Ja bym z nim porozmawiała, ale chyba nie o to mu chodziło…
I tak oto skończyły się moje Wakacje z Rodzicami 2021 i tym samym dzisiejszy post. Ale nie martwcie się, już za chwileczkę, już za momencik, opowiem Wam, co my w tej Bułgarii jedliśmy i jak bardzo to było dobre. Prawdopodobnie zrobię to w ciągu tygodnia, ale dla pewności możecie sprawdzać ogłoszenia parafialne na moich kanałach społecznościowych.
OMG, najgorszy ręcznik ever 😀 Za to pegaz faktycznie uroczy 🙂 Czytałam i sama się cofnęłam w czasie na promenadę w Świnoujściu, wypełnioną zapachem żelków, gofrów i olejku do opalania. Ach, to były czasy… A najlepsze lody dają w Szentendre – trust me: maliny w czekoladzie, różowy szampan i cytryna z lawendą były tak boskie, że pojechałabym na Węgry tylko po to, żeby to powtórzyć.
Ale jak możesz tak mówić? Przecież ten ręcznik jest cudowny!!! I na pewno nie drapie 😀
W Świnoujściu byłam raz, akurat trafiliśmy na to lato, kiedy nie wysypali tych środków przeciw komarom i ludzie na promenadzie dziwnie chodzili, a właściwie podskakiwali i machali rękoma. Pamiętam, że zniszczono tam moje nawet wcześniej nieuświadomione marzenia o zostaniu artystką – stworzyłam takie coś w mrocznych kolorach i to podobno było źle, bo normalne dzieci robiły jasne i promienne cosie. Ale za to Rodzice kupili mi najpiękniejsze Polly Pocket na świecie – z syrenką i morskim kryształem.
Co do lodów – ja swoje wiem i nie będziesz mi wmawiać, że wiesz lepiej. O! A tak się składa że najlepsze lody dają (a może dawali?) w Umhlandze, pod Durbanem.
Kurczę, trzeba porównać! 💚