Nowojorska betonowa dżungla raczyła rozgrzać się do czerwoności, a każde wyjście z domu to ryzyko udaru słonecznego, albo utonięcia w lipcowej ulewie – bo chociaż w kwestii temperatury pogoda jest dosyć konsekwentna, to w każdej innej zachowuje się jak rozkapryszony bachor. I już nawet nie mówię o niedawnej wizycie huraganu Elsa (a raczej elsowego ogona – trenu sukni?), która z dziką radością podtapiała stacje metra – aura zrobiła się po prostu kompletnie nieprzewidywalna. W ciągu kilku minut bezchmurne niebo potrafi otulić się tonami ołowiano-szarej waty i rąbnąć w miasto wodospadami deszczu. Zwykle, jak akurat-dopiero-co wyszłam z domu. Bez parasolki, bo przecież słońce…
Tym przydługim, meteorologicznym wstępem, chciałam stwierdzić jedno: lato w pełni! Do tego lato w mieście. I chociaż ma ono swoje dobre strony – jakie, chwilowo nie wiem, zapytajcie mnie, jak przestanę dogorywać – to czasami jednak chce się na chwilę uciec. I o tym właśnie Wam opowiem: o krótkich (pojęcie relatywne) wypadach poza miasto. Będzie o cudownych wyprawach z moją koleżanką z Klubu Polek na Obczyźnie – Magdaleną Żelazowską do Ocean Grove i na Sandy Hook, z moim kolegą z Klubu Małżeństwo na Obczyźnie do Montauk i trochę o plażach Nowego Jorku. Przy okazji Montauk zahaczymy o słynne Hamptons – chociaż w tym przypadku będę się głównie posiłkowała researchem internetowym, uzupełnionym o obserwacje z okna samochodu. A skoro Hamptons, to jeszcze kilka słów ogólnie o Long Island i sąsiadujących z nią Jones Beach i Fire Island.
Gotowi? To pakujcie stroje, ręczniki, filtry przeciwsłoneczne i w drogę!
Hoboken, NJ
Jakiś czas temu w ramach organizowania sobie jakiegoś tam życia towarzyskiego odezwałam się do Magdy – koleżanki-pisarki, autorki m.in. książki “Rzuć to i jedź, czyli Polki na krańcach świata”. Tym samym rozpoczął się nasz wakacyjny romans – prosecco w Caffe Reggio, lunch nad Hudson River, babskie rozmowy na dachu i… moje pierwsze plażowanie w tym roku. Magda jest niesamowicie proaktywna, na tyłku nie usiedzi, przez ostatni rok była chyba na kilkunastu większych i mniejszych wyjazdach. Przy okazji odwiedziła różne okoliczne nadmorskie miejscowości i zdobyła skalę porównawczą, która pozwoliła jej na wydanie werdyktu – Ocean Grove jest najbardziej urokliwym miejscem na wybrzeżu!
I tak, pewnego pięknego, oczywiście bardzo gorącego dnia pokicałam radośnie pod World Trade Centre, wsiadłam do pociągu PATH i po kilkunastu minutach spotkałam się z Magdą w Hoboken – mieście po drugiej stronie rzeki Hudson (w New Jersey). Magda, która jest znacznie lepszym przewodnikiem niż ja, pokazała mi przepiękną dworcową poczekalnię, opowiadając przy okazji o historycznym, strategicznym znaczeniu miasta i uraczyła opowieścią o romansach urodzonego w nim Franka Sinatry. Wyobraźcie sobie, że uwiódł jakąś pannę, obiecując jej małżeństwo i się nie wywiązał. Co za huncwot!
Mniejsza z Sinatrą. Wróćmy do Magdy, która zapakowała nas do samochodu i zabrała w podróż do…
Ocean Grove, NJ
Dojazd do tego uroczego miasteczka z Hoboken (podobnie z Nowego Jorku) zajmuje niewiele ponad godzinę – zdecydowanie mniej niż wyprawa do Hamptons, a w zależności od ruchu na drogach, czasami również mniej niż dojazd do jednej z nowojorskich miejskich plaż publicznych. Niestety, trzeba mieć samochód.
Czy warto? Zdecydowanie. Samo miasteczko jest jak z ilustracji książek dla dzieci – pełne malutkich, wiktoriańskich domków, w większości w pastelowo-pudrowych kolorach, z absolutnie przeuroczymi werandami, na których chciałoby się spędzać długie letnie wieczory. Z dobrą książką. Ich ogrody toną w powodziach kwiatów wszelakiej maści, z obłędnymi hortensjami na czele. Na szczególną uwagę zasługują domy Creamcake i dzielący z nim posesję, malutki domek gościnny – Cupcake. Różowiutkie, ociekające misternym lukrem zdobień rzeczywiście wyglądają bardziej jak smakołyki z cukierni, niż prawdziwe domy.
Historia Ocean Grove sięga 1869 roku, kiedy to zapadła decyzja o zorganizowaniu w tym miejscu chrześcijańskiego obozu letniego. Zaczęło się od dwudziestu namiotów. W kolejnych latach obozowisko zaczęło się prężnie przeobrażać i nabierać kształtu miniaturowego miasta. Miasta wakacyjnego, które poza sezonem zapada w zimowy sen, jeszcze bardziej pogłębiając wrażenie baśniowego mirażu.
Wstęp na plażę jest tu płatny, kosztuje około 10$ od osoby, ale po godzinie 16.00 wchodzi się za darmo. Przy samym wejściu można zaopatrzyć się w plażową lekturę, korzystając z ulicznej biblioteki w kształcie małej łódki. W przeciwieństwie do nowojorskich plaż jest tu czysto, a w środku tygodnia nie ma dzikich tłumów. Woda, jak przystało na Atlantyk jest przyjemnie rześka, W miasteczku można również zjeść wybitnie dobrą pizzę (Tino’s Artisan Pizza) – przetestowane!
Sandy Hook, NJ
Przez jakiś czas od tej pierwszej wycieczki byłam skłonna zgodzić się z Magdą – Ocean Grove stało się również moją ulubioną nadmorską destynacją (przynajmniej w okolicach Nowego Jorku), jednak celem naszej drugiej wyprawy stał się Sandy Hook – piękny półwysep z widokiem na majaczący w oddali Manhattan.
Pojechałyśmy tam w sobotę, wyruszając możliwie wcześnie, ale tak, żeby nie bolało za bardzo. Odstałyśmy trochę w korkach, nie wydaje mi się jednak, żeby droga zajęła nam dłużej niż dwie godziny. W dzień powszedni, bez korków byłoby to około godziny.
Sandy Hook to tzw. kosa (lub szperk, jak kto woli), podobnie jak Mierzeja Helska i Cypel Rewski, nic więc dziwnego, że od razu przypomniało mi się dzieciństwo i rodzinne wyjazdy na Półwysep Helski. Ma prawie 10km długości i oddziela Lower New York Bay od Atlantyku. Piękne piaszczyste plaże po obu stronach, ale nas, parafrazując Magdę, takie tam bajorka nie interesują, więc od razu postawiłyśmy na otwarty ocean.
Wjazd na półwysep to aktualnie 20$ od samochodu, ale nie płaci się dodatkowo za wstęp na plażę, ani parking. Można się tam również dostać bez samochodu, promem Seastreak (z przystani przy 35th Street i przy Wall Street, 45 minut, 47$ w obie strony). Półwysep “otwarty” jest do godziny 20.00. Wzdłuż plaż jest kilka ogromnych parkingów, które w weekend zapełniają się w przerażającym tempie. Plaże, podobnie jak w Ocean Grove są dosyć czyste (mimo ogromu ludzi), podobnie woda. Chociaż przez jakiś czas pływałyśmy z czymś dziwnym, według Magdy były to małe meduzy, według mnie zarodki jakichś morskich stworów. Mam tylko nadzieję, że nic mi z tego na włosach nie zostało i nie wyrosną mi na głowie zmutowane dorsze.
Dodatkową atrakcją Sandy Hook jest najstarsza w Stanach Zjednoczonych latarnia morska – zgapiając bezczelnie z Instagrama Magdy (@zelazowska.pl), mogę Wam powiedzieć, że latarnia zaświeciła po raz pierwszy jeszcze zanim Stany Zjednoczone stały się niepodległym państwem, a konkretnie 11 czerwca 1764 roku. Co ciekawe, wcale nie stoi nad samą wodą! To znaczy kiedyś stała raptem 150 metrów od samego cypelka, ale od tamtej pory na skutek działania dryfu przybrzeżnego (ha!) półwysep wziął był i troszeczkę urósł i teraz latarnia stoi 2,4km od końca Sandy Hook.
W okolicy latarni znajdują się też dawne domy gościnne armii – panowie żołnierze przyjeżdżali tu kiedyś sobie na wakacje, plażowali, imprezowali i w ogóle. Niestety, obecnie domy są porzucone i popadają w ruinę. Dlaczego? Nie wiem. Może kiedyś się dowiem. Zanim to jednak nastąpi, będziecie razem ze mną umierać z niepewności, budząc się w środku nocy i zadając sobie pytania – czemu nikt się tym nie zajmuje? Czy można taki domek po prostu sobie zaadoptować?
Tak czy owak, w moim prywatnym syrenim rankingu Sandy Hook jest chwilowo na prowadzeniu. I to mimo weekendowych tłumów!
Long Island, NY
No dobrze. Ciągle tylko Magda, Magda, a przecież ja mam męża. Z którym też czasami wypadałoby spędzić trochę czasu, mimo że ostatnio się trochę zbiesił i ciężko odczepić go od klimatyzatora. O. A w ogóle to Wam chyba nie mówiłam, że klimatyzator w sypialni nam się popsuł i zalał całą podłogę i obecnie mamy bardzo nowoczesne parkiety, takie stożkowe, które fajnie się zapadają, jak się na nie odpowiednio nastąpi. W sumie prawie, jak wzburzone morskie fale. Wspaniała sprawa. Klimatyzator już został naprawiony, a podłogą mam nadzieję ktoś się zajmie, jak ja będę w Polsce. Dobra, wracając do męża… Trochę się zrobił mało rozrywkowy, pogoda mu nie odpowiada, czy coś… Dlatego jak już przejawia jakąkolwiek inicjatywę, to korzystam bez wybrzydzania. I tak, pewnego lekko chmurnego dnia wsiedliśmy w samochód i wybraliśmy się w podróż na wschód…
Nawet jeśli nie interesujecie się specjalnie USA, pewnie słyszeliście o Long Island, choćby w kontekście Long Island iced tea – drinka, który został podobno wynaleziony w 1972 roku przez Roberta Butt’a w Oak Beach Inn, znanym (a właściwie owianym złą sławą) klubie nocnym na… a właśnie, że nie! Wcale nie na Long Island, tylko na Jones Beach Island*… Taki plot twist. Widzicie? Czytając mojego bloga wygracie każdy pub quiz. I nigdy nie zabraknie Wam tematów do niezobowiązującej konwersacji, podczas której olśnicie rozmówcę zachwycającym spektrum wiedzy bezużytecznej…
* Pro forma dodam tylko, że według mojego małżonka Jones Beach Island należy do terytorium Long Island, ale ja się w amerykańskie kwestie administracyjne wolę nie zapędzać, do tej pory nie wiem, czemu Queens to jest Queens, a Brooklyn to Kings, na pewno kiedyś znajdę przestrzeń umysłową, żeby to zgłębić, ale to jeszcze nie teraz.
W każdym razie! Long Island. Wbrew temu, co lubią insynuować czasami jej mieszkańcy, wcale nie jest jedną z boroughs (gmin) miasta Nowy Jork (chociaż mieści się w stanie Nowy Jork, podobnie jak np. leżące na granicy amerykańsko-kanadyjskiej Buffalo (a jego mieszkańcy jakoś nigdy nie mówią, że są z Nowego Jorku). Na Long Island mieszkał przez wiele lat starszy brat mojej Babci i rzeczywiście, zawsze się mówiło, że mieszka w Nowym Jorku… Gwoli wyjaśnienia – nie jestem nowojorską snobką, ale gdzieś ostatnio czytałam post o tym, jak wkurzyć nowojorczyka w maksymalnie pięciu słowach i dosyć popularną opcją było stwierdzenie, że ktoś jest z Nowego Jorku, z Long Island konkretnie (inna sprawa, że odpowiadający mieli pewne gramatyczno-matematyczne zaburzenia). Long Island słynie z pięknych domów, piaszczystych plaż, a także… wysokich podatków i doskonałych szkół publicznych. Te ostatnie są powodem, dla którego wielu nowojorczyków w fazie prokreacyjnej się na Long Island przeprowadza.
O wyspie należy również wiedzieć, że wygląda trochę jak dwuzębny widelec, albo, dla muzykolubnych Czytelników – kamerton i jest to istotne, ponieważ dolny ząb owego widelcokamertonu jest na ogół faworyzowany. Tam bowiem mieszczą się słynne Hamptons, do których zaraz przejdziemy. No może nie zaraz, ale jeszcze w tym poście. Poza tym, wyspa ma 190km długości, ponad 7,5mln mieszkańców, jest jedenastą największą wyspą w Stanach Zjednoczonych (a największą i najdłuższą na terytorium kontynentalnym – nie pytajcie, dla mnie to oksymoron, ale zawsze byłam trochę ułomna z geografii) i mieści się na niej najstarsza latarnia morska w stanie Nowy Jork (pamiętajcie, że ta z Sandy Hook to już New Jersey). I do tej latarni postanowił zabrać mnie mój mąż.
Montauk, NY
Montauk to jest ogólnie takie miasteczko na samym końcu dolnego ząbka Long Island i ono jest wyjątkowo fajne, bo to takie Hamptons bez nadętej otoczki. Czyli są plaże, jest pyszny seafood i atmosfera wakacji, ale nie ma snobów i – co chyba gorsze – snobów aspirujących.
Jedzie się tam cholernie długo, z Manhattanu jakieś trzy godziny przy umiarkowanym ruchu (można też jechać pociągiem, wychodzi mniej więcej na to samo, najszybszy pociąg z Nowego Jorku jedzie 2,5 godziny). Gdzieś po drodze Książę zjechał z trasy. Spytałam się, czy jedziemy zatankować:
– Tankowanie będzie tylko efektem ubocznym, mamy inne plany.
– Jakie?
– Mówiłaś ostatnio, że mnie kochasz…
– No kocham.
– No właśnie. A ja kocham ciebie, więc jedziemy kupić loda Snickersa dla ciebie. Przy okazji zatankujemy.
Jeśli to nie jest miłość, to ja nie wiem…
Przejażdżka była wspaniała, byłaby taka nawet bez lodów. I nawet pomimo tego, że potwornie bolał mnie ząb, którego nie mam i z pół godziny googlowałam wszystko na temat fantomowego bólu zęba po wyrwaniu. Wiecie, że faktycznie jest coś takiego? Podobno tabletki antydepresyjne pomagają. Ale póki co czekam z utęsknieniem na wizytę u mojej ukochanej Pani Stomatolog w Polsce. Może jednak ten ząb tam jest? Może coś zostało i postanowiło odrosnąć? Tak jak ogon jaszczurki. Swoją drogą te ogony u jaszczurek to jest fantastyczna sprawa, prawda?
Ząb mnie aktualnie nie boli, tfu tfu odpukać, wróćmy zatem do Montauk, a konkretnie do tej latarni, która była celem naszej podróży. Zaświeciła po raz pierwszy w 1797 roku, czyli troszkę po swojej starszej siostrze z Sandy Hook, ale i tak otrzymuje dumny tytuł czwartej najstarszej latarni w Stanach. Tuż za podium, ale jak już wspominałam, w stanie Nowy Jork była pierwsza.
Zaraz przy latarni jest park, w którym desi ludzie lubią robić grilla (poważnie! Cały teren zielony został zawłaszczony przez panie w shalwar kameez i przynależnych do nich panów wraz z potomstwem!), kamieniste plaże z podejrzanie wyglądającymi pogańskimi kopczykami kamieni udekorowanymi martwymi krabami (nie wiem, nie pytajcie) i uroczy barek, gdzie zjedliśmy fish&chips (na instagramie zgłoszono mi potrzebę czytania o tym co gdzie jemy). Powłóczyliśmy się trochę po okolicy, wybraliśmy najpiękniejsze magnesy w sklepie z pamiątkami i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Hamptons, NY
Jadąc do i wracając zy, mijaliśmy Hamptons. Jeśli oglądacie amerykańskie seriale, przynajmniej te traktujące o wchodnim wybrzeżu, pewnie wiecie co to. Gossip Girl, Seks w Wielkim Mieście – Hamptons zawsze było przedstawiane jako wakacyjna mekka bogatych nowojorczyków. Rzeczywiście, posiadłości w tych nadmorskich miasteczkach osiągają niebotyczne ceny. Najdroższe znajdują się w Sagaponack, ze średnią 7,4 milionów dolarów za dom, zaraz później mamy Bridgehampton z domami w okolicach 6,4 miliona $. Ale spokojnie, są też tańsze opcje – Flanders (415 tysięcy) i Hampton Bays (865 tysięcy).
Z perspektywy samochodu stwierdzam, że wyglądałoby to podobnie jak dowolna miejscowość nad Bałtykiem (bo luksusowych willi i tak prawie nie widać, chowają się za wysokimi płotami) gdyby nie sklepy typu Manolo Blahnik. No i wydaje mi się, że widziałam posąg defekującego psa, ale może mi się przewidziało od bólu zęba. Próbowałam zgłębić tę kwestię w internecie, podobno faktycznie pełno jest tam psich posągów, ale o ich czynnościach fizjologicznych nic nie znalazłam… Nie widziałam natomiast żadnych celebrytów, ani ludzi wyglądających na nowojorskie elity. Blair i Chuck’a też nie dostrzegłam (chociaż przejeżdżaliśmy obok sklepu o nazwie Serena & Lily – może właścicielka jest fanką Gossip Girl, ale dowodów na poparcie tej tezy również nie znalazłam).
Natknęłam się za to na krótki wpis analizujący popularność tych miejscowości. Autor stwierdził, że były one popularne wśród nowojorskich elit kiedyś, ale owe elity zmieniły upodobania w 2016 roku (nie precyzuje dlaczego akurat wtedy) i obecnie ludzie jeżdżą tam ponieważ:
– chcą zaimponować innym tym, że jadą do Hamptons (co już i tak nie działa),-
– mają nadzieję spotkać celebrytów (zdarza się, ale coraz rzadziej),
– planują socjalizować się i networkingować z “odpowiednim” typem ludzi.
Innymi słowy, wygląda na to, że do Hamptons jeździ się teraz z tych samych powodów, co kiedyś, ale od 2016 roku jest to motywacja nietrafiona. Jest jeszcze cień szansy, że niektóre osoby jadą tam skuszone bogatą ofertą kulturalną (Hamptons bardzo lubią sztukę i to nie tylko w postaci psich posągów) lub lokalnymi winnicami, ale obawiam się, że to tylko odsetek. Ja w każdym razie wolałabym spędzić kilka dni w Ocean Grove. Jeśli natomiast interesują Was plaże i nic poza tym, to polecam:
Jones Beach Island, NY
Zboczyliśmy tam w drodze powrotnej – to jedna z wysp należących do Outer Barrier, podobnie jak Long Island, Fire Island (na którą kiedyś zamierzam się wybrać, bo podobno jest najcudowniejsza) i Westhampton Island. To właśnie na niej znajdował się słynny Oak Beach Inn, w którym powstała Long Island iced tea.
Teraz znajduje się tam bardzo, ale to bardzo długi deptak, imitacja amfiteatru, w której grane są koncerty, rzeźba wieloryba, kilka knajpek i sklepików z plażowymi gadżetami, kusząco wyglądający park linowy i plaże. Bardzo dużo, bardzo szerokich i atrakcyjnych plaż. Mój mąż wampir plażowaniem zainteresowany nie jest, ale ochoczo uskutecznił ze mną romantyczny spacer o zachodzie słońca (tak właściwie to liczył na to, że znajdzie w którymś ze sklepików ładne magnesy, ale mniejsza o motywację).
Wyspa wydaje się na plażowanie wprost stworzona, dojechać można na nią samochodem (opłaty są liczone za wjazd na samą wyspę plus za parking, ale tylko do godziny 16 chyba), albo LIRR (kolejką Long Island). Pociągiem, a następnie promem można się również dostać na sąsiednią Fire Island, ale tej opcji jeszcze nie testowałam, jak to kiedyś zrobię, to zaktualizuję ten wpis.
Rockaway Beach, NY
Wreszcie, Rockaway Beach – obok opisywanego przeze mnie często Coney Island, jedna z najpopularniejszych nowojorskich plaż publicznych. Przez jakiś czas wierzyłam mojemu mężowi, który twierdził, że dostać się tam można jedynie samochodem, co okazało się być wstrętnym kłamstwem! Na Rockaway można się dostać kolejką, albo promem! I ta druga opcja jest absolutnie fantastyczna, ponieważ prom płynie tam z Manhattanu (Wall Street) niecałą godzinę, zatrzymuje się po drodze tylko raz, poza tym zasuwa jak motorówka, przepływa pod Mostem Verrazzano, a póżniej wzdłuż Coney Island, widoki są zachwycające i w ogóle sama przejażdżka promem jest czystą przyjemnością.
Tak mi się spodobało, że wybrałam się tam dwa dni z rzędu. Po dopłynięciu do przystani trzeba przejść kawałek w niezbyt atrakcyjnym otoczeniu, ale nie ma dramatu, bo po kilku minutach dociera się do deptaku i plaży. Plaża jak plaża, nie zachwyca, ale nie jest też źle. Są śliczne czarne muszelki. Fale dosyć spokojne, jak się odpłynie kawałek od brzegu, można zmienić się w meduzę i spokojnie podryfować na powierzchni, zastanawiając się, czy rekiny tutaj dopływają, czy jednak nie. Nie wiem, czy wiecie, ja się w ogóle strasznie od dziecka boję rekinów, a jakby nie patrzeć to właśnie w okolicach wybrzeży Nowego Jorku i New Jersey na początku lipca 1916 roku miały miejsce dramatyczne wydarzenia, które zainspirowały film Szczęki…
Na szczęście rekiny moim przypalonym tyłkiem wzgardziły i jeszcze raz udało mi się przeżyć. Dzisiaj lecę do Polski na spotkanie z bałtyckimi meduzami i sinicami. Po drodze wypiję herbatę z kopenhaską Małą Syrenką. A Wy? Jak spędzacie lato? Jakieś plany wakacyjne? Może Kraków? Tak w ramach przypomnienia – 6. sierpnia o godzinie 19:30 czekam na Was (NA ŻYWO!) w Kawiarni Literackiej w Krakowie. Szczegóły wydarzenia dostępne na Facebooku! Ktoś się wybiera?
A może byś się na żywo spotkała w Warszawie? W sierpniu spaliny są wyjątkowo dorodne, a dysponujemy też ulewami i żarem – będzie jak w domu 😀 A propos domu i parkietu: kto wam to łóżko rozłoży i złoży? :p Plaży, piachu i wody zazdraszczam, bo kocham bardzo morskie klimaty. Tak bardzo, że specjalnie nie składałam papierów do Gdańska. Głupio byłoby iść na studia i spędzić je na plaży :p Także życie pełne dylematów i kluczowych decyzji. I co się stało w tym Hamptons w 2016? Zmowa jak w Stranger Things. A w ogóle: witaj w Ojczyźnie! Chleb, sól, frytki, aperol?
Przepraszam za haniebnie późną odpowiedź! Ani razu się do panela blogowego nie zalogowałam podczas moich polskich wakacji, ale już nadrabiam!
Do Warszawy nawet dotarłam, całkowicie nieplanowo, o 6 rano w dniu wylotu do Stanów. Bo po co lecieć prosto do Kopenhagi, jak można przez Warszawę. I wtedy są dwie syrenki na trasie, zamiast jednej. A tak na dlużej to bym chciała przylecieć zimą, nie wiem, czy na spotkanie autorskie, bo chyba mam lekką traumę, ale może do grudnia/stycznia mi przejdzie.
Był chleb, była sól, nawet kilka frytek. Aperol piłam hektolitrami w Bułgarii, ale to już inna historia, którą zaraz, szybko, natychmiast powinnam spisać i opublikować. Mam nawet notatki z afer lotniskowych, żeby mi nic nie umknęło.
A temat Hamptons może kiedyś przypadkiem zbadam…
Trauma powiadasz? Klinem ją :p Generalnie stęskniłam się, wyglądałam za na nowym postem i maniakalnie nabijałam ci statystyki, więc jak już odeśpisz różnice czasowe to pisz, pisz, nie krępuj się 😀 A skoro Ty byłaś w Wawie, to ja nie pozostałam dłużna i odwiedziłam Trójmiasto. A przede wszystkim morze!
Doceniam nabijanie statystyk! I obiecuję, że niedługo Ci to wszystko wynagrodzę! Czeka mnie jeszcze pracowite przygotowanie weekendu dla Polek na Obczyźnie (9-12.09), ale potem już nie powinnam mieć żadnych wymówek 😀
Nie mów mi, że byłaś w Trójmieście, kiedy ja tam byłam i się nie odezwałaś…
Dłuższa historia z tym Trójmiastem, ale może jeszcze kiedyś się zsynchronizujemy 😀 Trzymam kciuki za Weekend!
Zaintrygowałaś mnie. A kciuki trzymaj!