Od dłuższego czasu chodził mi po głowie artykuł nawiązujący z jednej strony do tego, co dzieje się obecnie w Stanach Zjednoczonych w kwestii praw reprodukcyjnych, z drugiej, fantastycznego spektaklu off Broadway* O ABORCJI!, na którym byłam dwa razy. Najpierw ze szwagierką (Kiran – to był zresztą jej pomysł), później ze szwagierką, szwagierkiem i moim własnym, osobistym mężem, bo uznałyśmy, że panowie też to mogliby to zobaczyć. Chociaż osoby, które naprawdę, naprawdę powinny ten szoł oglądać i tak nigdy by na niego nie poszły. Zaczęłam nawet rozważać, kto mi to opublikuje i w jakim stylu w takim razie powinnam pisać. A potem stwierdziłam, że przecież ja mam bloga! Na którym mogę pisać co i jak mi się żywnie podoba. A jak szaleć, to szaleć. Do aborcji dorzucam gratis międzykulturowe dyskusje o seksizmie, anegdoty o toksycznej męskości i krótką opowieść o Charliem Chaplinie.
Nie wiem, czy Wam kiedykolwiek o tym wprost napisałam, ale moja najstarsza szwagierka, Kiran, jest jedną z najbardziej liberalnych osób, jakie znam. Nijak ma się to do stereotypów o pakistańskich kobietach i społeczeństwie w ogóle, dlatego kiedyś namówię ją do udzielenia mi wywiadu. Póki co, w ramach tego posta wspomnę tylko, że Kiran jest gorliwą zwolenniczką aborcji (sama dzieci mieć nie zamierza, podobnie jak ja), edukacji seksualnej, dostępu do środków antykoncepcyjnych i walki z seksizmem (a pracując w środowisku zdominowanym przez mężczyzn, ma ku niej wiele sposobności). Przeciwna jest natomiast wtrącaniu się w życie innych i… szkołom tylko dla chłopców, które według niej są jedną z głównych wylęgarni toksycznej męskości, ale o tym napiszę w dalszej części. Dość, że rozwinęła w sobie niezwykły talent do wyszukiwania rozrywek edukujących w zakresie praw kobiet. Ot, choćby musical o sufrażystkach. I stand up comedy “Oh God, A Show About Abortion” autorstwa Alison Leiby – jeśli oglądacie cudowny serial “The Marvelous Mrs. Maisel”, nazwisko może wydać się Wam znajome. Leiby jest jego autorką i producentką. Kiedy Kiran zapytała mnie, czy pójdę z nią na “szoł o aborcji”, jeszcze o tym nie wiedziałam. Właściwie nie wiedziałam nic, nawet, że to będzie stand up comedy, ale od jakiegoś czasu, jak ktoś mi coś proponuje, to najpierw mówię tak, a dopiero później się martwię. Zresztą, nawet bez tej stosunkowo niedawno nabytej filozofii, nie było się nad czym zastanawiać.
Spektakl wystawiany był w Cherry Lane Theater w Greenwich** Village i tutaj pozwolę sobie na nowojorską dygresję, bo to nie byle jakie miejsce, a najdłużej nieprzerwanie działający teatr off Broadway w mieście! Pierwszy spektakl wystawiono tam w 1924 roku, a sam budynek, pierwotnie pełniący funkcję silosu rolniczego, powstał w 1817. Na deskach teatru pokazywano m.in. sztuki F. Scott’a Fitzgerald’a i Tennessee’go Williams’a. A teraz Alison Leiby, która doskonale się w tym legendarnym miejscu odnalazła. Była absolutnie zachwycająca. Ja wiem, że stand up comedy można zrobić absolutnie o wszystkim, ale szczerze mówiąc, nie miałam pomysłu, jak może wyglądać szoł o aborcji. Jak może być śmieszny, bez przekraczania granicy dobrego smaku? Przecież to, że ktoś jest zwolennikiem aborcji nie znaczy, że nie uznaje tego tematu za delikatny – w żadnym wypadku nie mylić z tabu. Zdecydowanie o aborcji należy rozmawiać, należy ją normalizować, ale komedia? Czy naprawdę da się śmiać z czegoś, co dla niektórych osób stanowi ogromną traumę, nie znieważając tym samym ich uczuć? O dziwo – owszem. Poszłam na szoł o aborcji i śmiałam się tak bardzo, że aż mi się mój minimalistyczny mejkap rozmazał. Płakałam ze śmiechu, ale momentami też śmiałam się przez łzy. Wypadałoby w tym miejscu zaznaczyć, że nie jest to spektakl wyłącznie o aborcji. Porusza wiele kwestii związanych z byciem kobietą (w szerokim rozumieniu tego słowa – Leiby nie wyklucza), a to, jak wiemy, potrafi stanowić nie lada wyzwanie. Powszechna, niekończąca się tabuizacja okresu, wychowanie we wstydzie, narzucanie skostniałego modelu kobiecości, wreszcie marginalizacja kobiet bezdzietnych – kim jesteśmy, jeśli nie jesteśmy matkami? Czy rezygnując (bądź będąc pozbawionymi) roli matki, możemy wciąż być “wystarczające”? W oczach społeczeństwa? W naszych własnych oczach?
I tu właśnie wkracza, zupełnie znienacka, opowieść (a właściwie niekoniecznie oparta na faktach, występująca w kilku wersjach anegdotka) o Charliem Chaplinie. Zdarzyło się, że gdzieś w Ameryce (zależy od wersji), na jakimś festynie urządzano konkurs na największe podobieństwo (w innej wersji na najlepszą imitację słynnego kroku) do Charliego Chaplina. Chaplin, będąc akurat na owym festynie, postanowił wziąć w konkursie udział, tak dla draki. Przegrał z kretesem – w jednej z wersji zajął miejsce dwudzieste, w drugiej dwudzieste siódme. Ktoś po prostu miał inny pomysł na to, jaki powinien być Chaplin. Internetowe mądrości skomponowane pięknie w arkusze z Canvy przypominają regularnie: Bądź sobą! Nikt inny się lepiej do tego nie nadaje! Może to i prawda, nie znaczy to jednak, że inni – w tym ludzie, którzy kompletnie nas nie znają, jak jurorzy w konkursie “na Chaplina” – nie będą sobie rościli prawa do mierzenia nas podług wymyślonego przez nich arkuszu. Może powiedzą, że kariera nie wypełni pustki po dzieciach – bo przecież według nich ta pustka musi istnieć. Albo w drugą stronę – stwierdzą, że kobieta będąca matką piątki dzieci nie może być szczęśliwa, bo co ona z tego życia ma. Tylko że Charlie Chaplin nie przestał być sobą po przegranym konkursie. Rozumiecie o co chodzi, do czego zmierzam, prawda? Nie muszę dalej się zagłębiać w te truizmy? To dobrze. Jeszcze w temacie spektaklu Leiby, nie będę Wam zdradzała żartów (czy jak to tam się profesjonalnie w świecie standupu nazywa), ponieważ mam nadzieję, że kiedy tylko natrafi się okazja, rzucicie się oglądać. Kiran i ja byłyśmy zachwycone, Książę bawił się bardzo dobrze, a szwagierek śmiał się w odpowiednich momentach, z minimalnym zaledwie opóźnieniem. Innymi słowy – warto!
Po pierwszym spektaklu, tym na którym byłam sama z Kiran, poszłyśmy na “randkę” do fantastycznej wegańskiej restauracji Red Bamboo – serdecznie polecam, Maja Gessler. Tutaj miejsce na kolejną dygresję, tym razem kulinarną. Restauracja specjalizowała się w daniach z imitacjami mięsa, w związku z czym, pierwszy raz od dwudziestu lat jadłam “kurczaka”. Zasmakował mi szalenie, po jakimś czasie zażądałam od Księcia, żebym nam zamówił stamtąd lunch z dowozem, dzięki czemu doszło między nami do niemożliwej wymiany zdań:
Ja (wegetege od 15. roku życia): O rany, jaki ten kurczak pyszny…
Mój mąż: Nigdy nie myślałem, że usłyszę coś takiego z twoich ust.
Ja: Tak? A przypomnij mi, co Ty zamówiłeś?
Mój mąż (teoretycznie muzułmanin):… wieprzowinę.
Nie pytajcie mnie, czy faktycznie smakowało jak prawdziwe – ja nie pamiętam, a Książę nie ma porównania. Grunt, że było pyszne.
Wracając jednak do kolacji z moją szwagierką – prawie całą spędziłyśmy na rozmowach o prawach reprodukcyjnych kobiet – w Polsce, w Pakistanie i w Stanach, gdzie sytuacja zaczęła wyglądać nieciekawie, przynajmniej w zakresie dostępu do legalnej aborcji. Jakiś czas temu w Ameryce zawrzało – wyciekła decyzja Sądu Najwyższego w kwestii obalenia wyroku w sprawie Roe v. Wade, na podstawie której od 1973 roku aborcja była w legalna we wszystkich stanach. Jej obalenie oznaczałoby powrót do obowiązujących wcześniej przepisów, w niektórych stanach nawet do praw z XIX wieku! Niestety, ziścił się najgorszy możliwy scenariusz i 24 lipca oficjalnie ogłoszono, że wyrok został obalony, a Ameryka, przynajmniej w kwestii praw kobiet, cofnęła się o pół wieku. Koleżanka wysłała mi wiadomość, że mam skasować kalendarzyk okresowy z telefonu, bo w ten sposób rząd ma niby śledzić, kto jest w ciąży. Nie muszę, mieszkam w Nowym Jorku, w stanie, w którym aborcja pozostanie legalna. W mieście, w którym kobiety ubrane w markowe legginsy, jeżdżą na aborcję taksówką i chwilę po zabiegu idą na lunch za 100$. Co jednak z kobietami, które mieszkają gdzie indziej? Gdzieś, gdzie aborcja teraz jest nielegalna, w miejscu, które od stanów, które pozwalają na legalne przerwanie ciąży dzielą setki mil? Z kobietami, których nie stać na daleką podróż (to nie tylko transport, to również nocleg), na wzięcie bezpłatnego wolnego w pracy, wynajęcie opiekunki do już posiadanego potomstwa? Czy mam o nich nie myśleć, ciesząc się, że mnie to nie dotyczy? Przyznam się, zupełnie szczerze, że kiedyś pewnie tak by było. Żyjąc w bańce uprzywilejowania, naprawdę łatwo jest patrzeć z pobłażliwością na osoby walczące o prawa osób mniej uprzywilejowanych. Łatwo przypinać im łatkę zaciećwierzonych feministek, które marnują czas i energię na kłócenie się, że to kobieta wynalazła wycieraczki do samochodu. Niestety to właśnie osoby uprzywilejowane mają jakiekolwiek szanse, żeby coś zmienić. To na nich spoczywa odpowiedzialność. Wiecie, jak w Spidermanie.
W dniu oficjalnego ogłoszenia decyzji, miałyśmy w pracy spotkanie, takie zwykłe, codzienne. Pracuję w zespole samych kobiet. Ponad połowę spotkania, zamiast na rozwiązywanie problemów w pracy, przeznaczyłyśmy na dyskutowanie o decyzji Sądu Najwyższego. Wszystkie byłyśmy załamane, chociaż większość z nas mieszka w stanach, w których aborcja pozostanie legalna. Podobno Kalifornia ma w planie oferować kobietom z innych stanów darmową aborcję plus pokrycie kosztów przejazdu. Wspaniały pomysł, który jednak nie rozwiąże problemu. Problemu, który sprowadza się do tego, że w XXI wieku, w jednym z najbardziej rozwiniętych cywilizacyjnie państw świata, kobieta wciąż ma mniej praw niż mężczyzna. Nie wiem, czy wiecie, ale prawo do głosowania w Stanach dostali najpierw czarnoskórzy mężczyźni, dopiero potem, pół wieku później, białe i kolorowe kobiety. Zanim się oburzycie, że to źle zabrzmiało – chciałam tylko zwrócić uwagę, że być może seksizm jest tu jeszcze większym problemem niż instytucjonalny rasizm. Tylko ten seksizm jest jakoś mniej kontrowersyjny politycznie.
Jak już wspomniałam, w przeciwieństwie do mnie, Kiran pracuje w branży mocno zdominowanej przez mężczyzn. W ostatniej pracy przez długi czas dostawała emaile skierowane do jej zespołu i rozpoczynające się od: Drodzy Panowie… Kiedy zaprotestowała, nagłówek zmienił się na: Drodzy Panowie i Kiran… Nie wspominając już o tym, że kiedyś jeden z jej współpracowników uznał za stosowne skomentować (oczywiście niewinnie, ot tak żartem i z czułością) jej niski wzrost. Z czego to wynika? Po części z tego, że mężczyźni nie mają pojęcia, jak odnosić się do kobiet. Szczególnie, jeśli przeszli przez wylęgarnię toksycznej męskości. A tych nie brakuje. W amerykańskiej kulturze są to bez wątpienia wszelkiej maści bractwa uniwersyteckie i szkolne drużyny sportowe. Podejrzewam, że ten mityczny smród męskich szatni to nie tylko przepocone skarpety, ale też odór rozwijających się w mózgach toksyn. Kiran słusznie zauważyła, że jedną z najgorszych rzeczy dla zdrowego społeczeństwa są szkoły tylko dla chłopców. O ile szkoły tylko dla dziewcząt mogą być sensownym rozwiązaniem (np. w społeczeństwach fundamentalistycznych, w których rodzice wolą skazać córkę na analfabetyzm, niż pozwolić jej na przebywanie w męskim towarzystwie), chłopcy mają zdecydowanie większą szansę wyrosnąć na normalnych osobników w szkołach koedukacyjnych. W przeciwnym wypadku, płeć żeńską poznają głównie z opowieści i wiadomych materiałów filmowych. Jeśli dodamy do tego czynnik społeczeństwa konserwatywnego i religijnego, jak w Pakistanie, mamy gotowy przepis na katastrofę.
Pewnego wieczoru siedziałyśmy z Kiran i jej nowo nabytą koleżanką – również z Pakistanu – na dachu. I jakoś tak rozmowa zeszła na tematy związane z płcią. Że żadna z nas nie chce mieć dzieci, że prawo do aborcji, że seksizm no i właśnie toksyczna męskość oraz mężczyźni po szkołach tylko dla chłopców. Dziewczyna zaczęła opowiadać o swojej dawnej pracy w sektorze IT, o tym, jak była przez kolegów z pracy kompletnie ignorowana. Pewnego dnia w końcu zaproponowali jej wspólny lunch. Po chwili niezręcznej ciszy jeden z nich spytał:
– W jakiej pozycji sypiasz?
Cooo?! A bo widzicie. Panowie przedyskutowali kwestię i stwierdzii, że przed lunchem z kobietą warto by było przygotować listę wspólnych tematów, żeby nie było dziwnie. Postanowili zapytać o spanie, bo przecież wszyscy sypiają, więc już jakiś punkt wspólny, prawda? Ile można w takim razie wymagać od mężczyzn, którzy uważają, że jedyne, co mają z kobietami wspólnego to to, że śpią? Krokodyle też śpią.
Kiedy tak rozmawiałyśmy pod rozgwieżdżonym (co z tego, że tego rozgwieżdżenia nie widać, liczy się klimat) nowojorskim niebem, otoczone kamiennymi posągami papug (nie pytajcie), przypomniałam sobie, jak we wczesnej młodości robiłam kurs ratownika WOPR. Cały kurs był szalenie traumatyczny i strasznie upadlający, może kiedyś opowiem Wam o wszystkim ze szczegółami (jeśli będzie to zasadne), ale dzisiaj chciałabym wspomnieć o jednym konkretnym incydencie. Najpierw jednak krótkie słowo wstępu, żebyście mogli to sobie dobrze zwizualizować. W kursie brało udział chyba około dwudziestu osób. Ja byłam najmłodsza i byłam jedyną dziewczyną. A właściwie dziewczynką, bo miałam wtedy jakieś 14 lat. I teraz wyobraźcie sobie, jak na jednych zajęciach nasz “instruktor” – straszny burak, cham i sadysta każe nam wszystkim wyjść z wody i ustawić się w szeregu. Banda dobrze wyrośniętych prawie dorosłych facetów i ja. I burak zaczyna swoją motywacyjną przemowę:
– No, nie ukrywajmy, że wszyscy tu chcemy być ratownikami po to, żeby wyrywać na plażach panienki…
– Ja nie.
– Ty się nie liczysz.
No właśnie ja bym się z tym nie zgodziła. Liczę się. Wy też się liczycie. I te panienki, które chodzą na plażę, myśląc naiwnie, że ratownik jest po to, żeby je w razie czego RATOWAĆ, a nie wyrywać, też się liczą. Bez względu na to, co mówi burak, czego uczą się nawzajem chłopcy w męskich szatniach i co decyduje Sąd Najwyższy w USA, czy jakakolwiek władza na świecie. Wybaczcie pompatyczny ton, czasami trzeba. Bez względu na to, co ktokolwiek będzie próbował nam wmówić – LICZYMY SIĘ. I musimy o tym pamiętać, być o tym przekonane do głębi, do samego rdzenia, w przeciwnym razie nikt inny się z nami liczył nie będzie.
To wszystko na dzisiaj, dziękuję za uwagę.
(Zakończenie pozorne, jak w filmach Marvela, po napisach jeszcze sceny dodatkowe, a konkretnie przypisy.)
*Off Broadway – Pozwólcie, że korzystając z okazji wytłumaczę Wam, jak klasyfikowane są nowojorskie teatry. Zacznijmy od tego, co to jest Broadway. Broadway to jest bardzo długa, 21-kilometrowa ulica, która ciągnie się od dołu Manhattanu aż po trzy kilometry w głąb Bronksu. W przeciwieństwie do większości manhattańskich ulic budowanych na planie siatki, przez spory odcinek Broadway idzie po przekątnej. Teatry broadwayowe niekoniecznie stoją przy samym Broadway’u – raczej w jego okolicy na konkretnych odcinkach – w Theater District i w okolicy Lincoln Center. Teatrów broadwayowych jest w sumie 41 i charakteryzują się pojemnością sali, mogącą pomieścić minimum 500 widzów. Ciekawostka – największy z nich to Gershwin Theater (grają tam Wicked), mogący pomieścić 1933 osób. Najmniejszy – Helen Hayes Theatre, którego widownia liczy zaledwie 597 miejsc. Teatry off-Broadway są mniejsze, mają od 100 do 499 miejsc. Wreszcie, off-off-Broadway (jeśli usłyszycie tę nazwę w jakimś filmie, pamiętajcie, że to nie żart, naprawdę się tak nazywają) to malutkie teatry z widownią ograniczoną do 100 miejsc.
** Pro tip: Jeśli chcecie być jak prawdziwi nowojorczycy, wymawiając Greenwich, ignorujcie (ostentacyjnie i z pogardą) literkę “w” w nazwie. Czytałam ostatnio jakiś artykuł o tym, jak rozpoznać nowojorczyka od przyjezdnego i wymowa “Greenwich” była jednym z punktów.
Straszne że ta plaga antyaborcyjna rozlewa się ją cały świat. W życiu bym nie pomyślała, że dotknie to również Stany.
Jak tamtejsze władze to argumentują?
Wprowadzono Całkowity zakaz?
Dramat, do czego ten świat zmierza.
Wszystko sprowadza się do tego, że Trump mimo wcześniejszych deklaracji mianował kolejnego sędziego najwyższego, co oznacza, że większość z nich jest pro-republikańska (oczywiście pozostając niezawisłą, obiektywną i wierną konstytucji). a republikanie są aborcji przeciwni. Wiele stanów już przed tamtym wyrokiem miało prawa zezwalające na aborcję. Te, które nie miały, a chcą legalnej aborcji, mogą teraz wprowadzić nowe prawa, ale zajmie to oczywiście sporo czasu, a jak wiemy, aborcja jest kwestią „czaso-wrażliwą”. Plus nie wszystkie stany będą chciały aborcję legalizować, więc miliony kobiet pozostaną w czarnej d… dziurze. To tak w bardzo dużym uproszczeniu.
Dzieki za wyjaśnienie! 🙂
Mój mózg nie ogarnia, do czego to wszystko zmierza. Zamiast się rozwijac, wszyscy się cofiemy… Pozdrawiam!