W poprzednim odcinku Miłości w czasach strefowych…
Książę doprowadził swoją żonę do histerii, całkowicie burząc jej pracowicie ułożone plany pobytu w Polsce i domagając się, aby w jakże napięty grafik wpisać jeszcze wyjazd sylwestrowy. Najlepiej na Słowację, albo do Szwajcarii. Albo w ogóle gdzie indziej, przecież nie musi być koniecznie na S, ale na Maltę to on nie chce, bo on ma dość wysp i czemu zawsze musimy jeździć tam gdzie ja chcę, czyli nad morze. Dla odmiany pojedźmy tam, gdzie on chce. Jak wiecie pojechaliśmy do Chorwacji. Głównie do Dalmacji. Czyli, jakby nie patrzeć, nad morze. Mój despotyczny mąż potrafi postawić na swoim.
Chorwacja była na mojej liście od dawna, ale miałam zakodowane, że jak do Chorwacji, to latem, a latem są tam tłumy, ja tłumów nie lubię, wręcz się czasami boję. Mam wrażenie, że zjeżdża tam pół Polski, co samo w sobie wystarczy, żeby doszło do przeludnienia, a wiadomo, nasz naród nie ma monopolu na letnie najazdy na Dalmację. Mimo tego, jakoś nigdy nie wpadłam, że przecież można tam po prostu pojechać zimą. Okazało się, że pomysł był faktycznie genialny, a w dodatku załapaliśmy się na chorwacki Advent.
Chorwacja samochodem
– Dobrze, kochanie, to gdzie do tej Chorwacji lecimy?
– Do Zagrzebia.
– A, czyli nie do Splitu?
– Tam też pojedziemy.
– To znaczy, że wynajmujemy na te kilka dni samochód???
– No a co myślałaś?
Nie wiem. Chyba, że pojedziemy na wakacje. Odpocząć. Tymczasem mój luby zaplanował wycieczkę przez całe chorwackie wybrzeże (w sumie przejechaliśmy ponad dwa tysiące kilometrów) i noclegi co rusz w innym mieście – z jednym wyjątkiem, kiedy zatrzymaliśmy się na całe dwie noce, a ja poczułam, że to jest właśnie stabilizacja życiowa. Dwa noclegi w jednym mieście. Śmieszna sprawa, ta zmienna perspektywa. Do Zagrzebia dolecieliśmy z rezerwacją tylko na pierwszą noc – w Zadarze. Każdy kolejny hotel wybieraliśmy już w trasie, na bieżąco decydując, czy nie zmienimy wcześniejszych planów i nie zatrzymamy się gdzieś na dłużej. Podobna metoda sprawdziła nam się wcześniej w Maroku, widać Książę miał ochotę na powtórkę z rozrywki.
Tuż po wylądowaniu udaliśmy się do wypożyczalni samochodów, gdzie przemiła pani (w ogóle Chorwaci zrobili na mnie jak najlepsze wrażenie, ale o tym może później) najpierw oświadczyła, że wyglądamy na zmęczonych, a następnie poleciła nam, żebyśmy koniecznie zajrzeli do Plitwickich Jezior (mieliśmy w planie) i do Krki (wpisaliśmy na listę do rozważenia). Później równie miły pan poinformował nas, że w razie czego mamy w bagażniku łańcuchy (najlepiej przygotowany na śnieg kraj jaki znam, co biorąc pod uwagę temperatury, zakrawało na ironię) i zestaw do naprawiania kół, który jest całkowicie bezużyteczny, mamy sobie nim nie zawracać głowy i jak złapiemy gumę, po prostu do nich zadzwonić. Śniegu nie było, gumy nie złapaliśmy, ale byliśmy gotowi na wszystko. Książę wcześniej przeczytał w internetach, że nasza wypożyczalnia ma skłonności do naciągania swoich klientów i warto wykupić dodatkowe ubezpieczenie. Chyba po raz pierwszy w życiu naprawdę się nie stresowałam wypożyczonym samochodem – polecam!
Kuny i euro
Zanim przejdę do relacjonowania naszego wyjazdu, wspomnę tylko jeszcze, że pojechaliśmy w bardzo ciekawym czasie, kiedy Chorwacja wchodziła akurat do Strefy Euro (i do Schengen). Było to zaprawdę interesujące doświadczenie, zwłaszcza dzień przed i tuż po oficjalnej zmianie. W Sylwestra, czyli dzień przed oficjalną zmianą prawie nigdzie nie przyjmowano płatności kartą, a większość bankomatów była już nieczynna. Nie mogły jeszcze wypłacać euro, a wyciągnięto już z nich kuny. W Nowy Rok wiele miejsc nie przyjmowało z kolei gotówki, bo bali się, że będzie się płaciło w euro, a jeszcze nie mieli waluty, żeby wydać. Wciąż można było płacić kunami, ewentualnie w euro i dostać resztę w kunach. Przez kolejne dni Chorwaci skonfrontowani z euro trochę głupieli, nie bardzo mając świadomość wartości pieniędzy – na jednej stacji benzynowej pan bez mrugnięcia okiem próbował nas skasować ponad sto euro, bo nie zorientował się, że to stanowczo za dużo na zatankowanie małego samochodu. Wcześniej taksówkarz zawiesił się na dobrą minutę, wpatrując się w banknot euro i nie wiedząc, czego i ile dokładnie ma nam wydać. Pani w sklepie z pamiątkami przyjęła od nas płatność w dolarach, mogła nam wydać resztę w miksie dolarów i kun, ale już nie euro. Było wesoło. Na pamiątkę przywiozłam sobie też świeżutkie chorwackie eurocenty już z 2023 roku, otrzymane w sklepie w Nowy Rok. Miałam Wam zrobić zdjęcie, ale gdzieś je posiałam. To teraz możemy już wrócić do zwiedzania.
Miłość od pierwszego wejrzenia
Prosto z lotniska udaliśmy się nad morze. Książę ma w Nowym Jorku takiego chorwackiego kolegę, który powiedział, że mamy olać autostrady i jeździć lokalnymi drogami, będzie ładniej. Ten sam kolega kazał nam też pojechać do Zadaru (za co jestem mu bardzo wdzięczna) i polecił nieczynną w zimie restaurację (czego nie mam mu za złe, bo dla samego widoku warto było). Na drogę nadmorską postanowiliśmy wjechać w Senj, przejeżdżając po drodze przez malownicze Góry Dynarskie i przez bardzo długi tunel. Obydwoje stwierdziliśmy, że to naprawdę, naprawdę długi tunel. Tak długi, że aż go wygooglowałam, nazywa się Mala Kapela i jak się okazuje, licząc 5822 metry, jest najdłuższym tunelem w Chorwacji (jeśli ta informacja pomoże komuś z Was wygrać kiedyś Milionerów, życzę sobie 5822zł podziękowania, płatne na konto fundacji zwierzątkowej). Towarzyszący nam w trasie deszcz uspokoił się trochę dopiero, kiedy dotarliśmy do Senj. A chwilę później zakochałam się nad życie. Tuż za miastem rozpoczęło się szaleństwo widokowe, tak zachwycające, że w pewnej chwili wrzasnęłam: STÓJ!!! Tu się zatrzymaj!!! Mroczne chmury, ogrom morskości i jakiś taki nieoczywisty, tworzący iluzję kolistości horyzont skradły moje serce na zawsze. W tamtej chwili byłam przekonana, że niczego piękniejszego już w życiu nie zobaczę. Książę na widok mojego rozanielonego, wzruszonego wręcz oblicza uśmiechnął się szyderczo i wypowiedział kwestię, którą miał później powtarzać średnio dwa, trzy razy dziennie:
– Ktoś mógłby pomyśleć, że ta Chorwacja to był całkiem dobry pomysł.
Zadar
Od rana jedliśmy tylko śniadanie w lotniskowej loży (niedobre), a ja dodatkowo LOTowską drożdżówkę (całkiem niezła, ale mam wrażenie, że przez te wszystkie wcześniejsze loty za bardzo zdominowała moją dietę), więc naturalną koleją rzeczy zgłodnieliśmy jeszcze przed dotarciem do Zadaru. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Karlobagu, który okazał się niemal całkowicie opuszczony. Inna sprawa, że gdybym miała ze sobą jakieś godne instagrama kiecki, byłaby to idealna okazja do zrobienia mistrzowskiej sesji zdjęciowej – złota godzina sącząca się leniwie w zakamarki klimatycznych uliczek i ani kawałka człowieka. Po prostu marzenie. Niestety kiecek nie miałam, a wszystkie restauracje były pozamykane, poza jedną pizzerią, która niestety nie przyjmowała kart. Uratowały nas chipsy i lody z marketu przy stacji benzynowej kawałek dalej. Zdrowe żywienie to podstawa! Odbiliśmy sobie w Zadarze jedząc przepyszne owoce morza i risotto (uwielbiam! A w Chorwacji risotto było w prawie każdej restauracji!)
W Zadarze zatrzymaliśmy się w położonym na półwyspie starym mieście. Chciałabym przy okazji napisać Wam o naszym hotelu – rzadko rekomenduję Wam takie konkrety, ale tym razem z czystym sumieniem zrobię wyjątek. Zatrzymaliśmy się w Almayer Art & Heritage Hotel – butikowym hotelu tylko dla dorosłych. Kameralny obiekt powstał w zbudowanym w 1863 roku budynku, składa się z zaledwie kilkunastu pokoi, eleganckiej restauracji (przepyszne śniadania wliczone w cenę! Drink powitalny również.) i “tajemniczego ogrodu”. Książę wybrał go cynicznie, ze względu na dostępność parkingu, mnie natomiast zachwyciło to, że hotel hołduje zasadzie równowagi – nie znajdziecie tu jednorazowych kosmetyków, pod prysznicem jest przypomnienie o konieczności oszczędzania wody, w pokoju będzie czekała na Was szklana butelka, którą można napełnić w dyspenserze, a za rezygnację ze sprzątania dostaniecie prezent. Ponieważ zatrzymywaliśmy się tam tylko na jedną noc, nie miałam z czego rezygnować, ale specjalnie podpytałam o to panią przy wymeldowaniu. I dowiedziałam się bardzo wielu ciekawych rzeczy!
Zaczęłam od tego, że nie chcę się o żadne prezenty dopraszać, po prostu chciałabym wiedzieć, co to, bo prowadzę bloga i chciałabym o tym wspomnieć. Pani uśmiechnęła się szeroko i powiedziała, że wszystko mi pokaże i opowie, a tak w ogóle bardzo się cieszy, że wspomniałam o tym moim blogowaniu dopiero przy wymeldowaniu, a nie na wejściu, domagając się przy tym specjalnego traktowania. Bo takich to oni nie lubią, mają nawet specjalny segregator zatytułowany “Blogerzy i inny bullshit”. Rozbawiła mnie tym okrutnie. Pani okazała się być zresztą lokalną przewodniczką, która oferuje wycieczki po Zadarze w stylu Monty Python’a – pokazuje na nich najbrzydsze miejsca w mieście, które sama nazwała miastem kościołów i bankomatów, Boga i pieniędzy. Powiedziała nam również, że według Hitchcock’a można tu podziwiać najpiękniejsze zachody słońca, ale ona nie wie, czy należy mu wierzyć, bo on te zachody oglądał pod wpływem narkotyków, w związku z czym jest średnio wiarygodny. Opowiedziała nam sporo o samym hotelu, który jest podobno jedynym w Zadarze tego typu obiektem, który w ogóle przejmuje się ekologią. Zaznaczyła, że właścicielka stawia nie tylko na zrównoważony rozwój, ale również na wsparcie miejscowej społeczności, co przejawia się m.in. w doborze menu pod dostępność lokalnych składników a także w eksponowaniu dzieł tamtejszych artystów. Jak zresztą głosiła kartka w korytarzu, wszystko, co widzieliśmy w hotelu, było na sprzedaż. Od kosmetyków, poprzez książki, na rzeźbach i obrazach skończywszy. Sami przyznajcie, świetny pomysł! Przed wyjściem zostaliśmy jeszcze poczęstowani chorwackimi czekoladkami (to właśnie ten prezent za rezygnację ze sprzątania – warto!) i otrzymaliśmy rady na dalszą drogę. Przez Splitem mieliśmy koniecznie zwiedzić Szybenik, w którym miał na nas czekać przepiękny jarmark świąteczny i muzea w twierdzach, których zwiedzanie do marca tego roku jest ponoć darmowe, więc ona bardzo nas prosi, żebyśmy z tego skorzystali. Niestety nie daliśmy już rady, w Szybeniku zjedliśmy jedynie obiad.
Morskie organy
Trochę się rozpędziłam, mieliśmy przecież zwiedzić Zadar, a ja już nas wymeldowałam i wysłałam w dalszą drogę. Tego pierwszego wieczora Zadar mnie zachwycił. Z perspektywy czasu uważam, że dobrze zrobiliśmy, odwiedzając to miasto w pierwszej kolejności. Być może, gdybyśmy pojechali tam pod koniec, już po wizycie w Splicie, nie zrobiłoby na mnie specjalnego wrażenia. Nie znaczy to jednak, że zrezygnowałabym z wizyty. Nie ma mowy! Bogatą i burzliwą historię miasta widać na każdym kroku, ma ono niepowtarzalny klimat i już samo szwendanie się po jego uliczkach sprawia wiele radości. Poza tym, warto tam jechać choćby dla samych Morskich organów, instalacji artystycznej zaprojektowanej w 2004 roku przez Nikolę Bašića. Jak sama nazwa wskazuje, są to organy, na których gra morze. Przybijające do brzegu fale wpadają w specjalnie zaprojektowane rury, wypychając z nich powietrze. W ten sposób powstaje naprawdę niezwykła, hipnotyzująca i lekko mroczna symfonia. Odwiedziliśmy je dwukrotnie – nocą i w ciągu dnia. Wam również to polecam, ponieważ ten sam architekt stworzył tuż obok drugą instalację – Powitanie słońca. Składa się ona ze szklanych płyt, które żywiąc się za dnia energią słoneczną, po zmierzchu rozbłyskują feerią barw. Ponoć ma to symbolizować kontakt człowieka z naturą. Według teorii mojego małżonka, w połączeniu z Morskimi organami jest to doskonałe miejsce na poddanie się działaniu substancji psychoaktywnych. Nie testowaliśmy.
Krka
Chociaż po rekomendacji pani z wypożyczalni samochodów braliśmy Krkę pod uwagę, nie sprawdziłam nawet na mapie, gdzie się ona znajduje. Z Zadaru ruszyliśmy prosto do Szybeniku z mocnym postanowieniem odwiedzenia chociaż jednej twierdzy. Jednak po drodze dostrzegliśmy drogowskaz na Krkę. Znak (drogowy). Jedziemy? Jedziemy! I całe szczęście, bo ze wszystkich miejsc, które odwiedziliśmy w Chorwacji Krka zachwyciła mnie najbardziej (no może poza tym pierwszym zachłyśnięciem się morskim horyzontem). Już od pierwszych chwil poczułam się jak na kartach książek fantasy, nie przypuszczałam, że tak piękne miejsca istnieją naprawdę. Zaczarowany, wodny świat wciągnął mnie bez reszty i do końca przekonał, że Chorwację nie tylko można, ale wręcz należy zwiedzać zimą! Podejrzewam, że latem ciężko jest się tam przecisnąć przez tłumy, tymczasem my chwilami byliśmy zupełnie sami. Żałuję jedynie, że nie spędziliśmy tam więcej czasu, przeszliśmy tylko szlakiem podstawowym (ale w obydwie strony, bo odcinek pod głównym wodospadem był zamknięty i zamiast zrobić pełne koło, musieliśmy zawrócić), a Krka to miejsce, w którym spokojnie można spędzić cały dzień. Niestety, nawet te dwie godziny oznaczały, że nie zdołamy już nic zobaczyć w zachwalanym przez panią z hotelu Szybeniku, a czekała nas jeszcze kręta droga do Splitu.
Split
Gdybym miała wybrać jedno miasto z naszej chorwackiej wyprawy, byłby do Split. Chociaż pierwsze wrażenie wywarł na mnie średnio korzystne (skojarzył mi się z Tangerem, moim najmniej lubianym miastem na trasie marokańskiej wyprawy), już chwilę później zrozumiałam, dlaczego tak wiele osób wychwala go pod niebiosa. Już w drodze do miasta logowałam się do pracy i chwilę po zameldowaniu w hotelu musiałam pojawić się na codziennym spotkaniu. W tym samym czasie Książę podjął się bohaterskiej (i zakończonej spektakularnym sukcesem) misji znalezienia miejsca parkingowego. Później wraz z laptopem udaliśmy się na nocne zwiedzanie miasta. Mam nawet zdjęcie dokumentujące, jak pracuję na dziedzińcu pałacu Dioklecjana (ale Wam nie pokażę, bo nie zgadza mi się na nim liczba podbródków). Pracowałam również wśród tłumu pijanych i doskonale bawiących się ludzi przy lodowisku, myślę, że powinnam za to dostać odznakę pracownika roku. W międzyczasie odnaleźliśmy uliczkę “Pozwól mi przejść”. Od momentu, kiedy o niej przeczytałam, miałam romantyczną wizję, taką w sam raz na książkę o wakacyjnym romansie. Główna bohaterka, popychana przez stado rozwrzeszczanych przyjaciółek, miałaby się znaleźć w tej uliczce w momencie, w którym przechodziłaby akurat grupa ludzi z naprzeciwka, gdzieś po środku zahaczyłaby o kogoś torebką, zażenowana podniosła wzrok, żeby przeprosić i z miejsca zatonęła w modrych oczach niemoralnie przystojnego amanta. Czas stanąłby w miejscu, powietrze zaiskrzyło elektrycznością i takie tam. Druga, mniej romantyczna wizja sprowadzała się do Gandalfa informującego, że nie, nie pozwoli przejść. Stroju Gandalfa akurat na podorędziu nie miałam, ale sugestywnym szeptem zasugerowałam małżonkowi, żebyśmy się “minęli”. Moje szczęście przystało na ten pomysł z ochotą, pod warunkiem, że zrobimy to na pełnym biegu… Byłam jednak romantycznie zdeterminowana i zamiast trafić do szpitala, udało nam się uskutecznić całkiem epicki pocałunek. Ktoś mógłby pomyśleć, że miałam dobry pomysł.
Tajemnicze zaginięcie
Po nocy pełnej różnorakich wrażeń przyszła pora na wymeldowanie się z hotelu. Niby prosta sprawa, ale skomplikowało ją tajemnicze zaginięcie recepcjonistki. Na miejscu została jej kurtka i telefon, na który mieliśmy w razie potrzeby dzwonić. Czekaliśmy około piętnastu minut, ja w tym czasie obeszłam cały, upiornie pusty hotel i odkryłam, że ma całkiem przyjemny taras na dachu. W budynku nie było nikogo. Pozostawiliśmy na recepcji klucze i karteczkę a następnie ruszyliśmy na śniadanie, po drodze zastanawiając się, co właściwie mogło się tam wydarzyć. Według mnie wszyscy goście i recepcjonistka zostali wessani przez portal znajdujący się w widocznych za szklanymi panelami ruinach starożytnego grobowca, albo innej świątyni.
W restauracji dowiedzieliśmy się, że godzina jedenasta to nie czas na śniadanie, o tej porze pije się alkohol i je kiełbaski, a nie że jakaś tam kawa, ale skoro jesteśmy tacy ekscentryczni, to proszę bardzo, zrobią nam kanapki, ale kawę będziemy pili z papierowych kubeczków, bo filiżanki już dawno zostały schowane. Nie wiem, czy to norma, czy raczej kwestia tego, że był to poranek sylwestrowy, a odziani w wieczorowe stroje Chorwaci postanowili zacząć zabawę jak najszybciej. Łudzę się, że raczej to drugie. Powałęsaliśmy się jeszcze po starówce, wróciliśmy do naszej uliczki, w której zostaliśmy zmuszeni do wątpliwej przyjemności minięcia się ze zorganizowaną wycieczką turystów. Zgodnie stwierdziliśmy, że osoby, które na Google Maps wystawiają jej negatywne opinie za to, że jest za krótka, naprawdę nie wiedzą, o czym piszą. W ogóle tego dnia ulice Splitu były niemożliwie zatłoczone! Przebicie się milimetr po milimetrze przez jeden dziedziniec zajęło nam kilkanaście minut. A to wszystko za sprawą klapy! Klapa to typowy dla Dalmacji i wpisany na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO gatunek muzyki a cappella. Coś absolutnie cudownego! Możecie ich posłuchać w wyróżnionych relacjach na moim instagramie. Zdecydowanie jedno z największych chorwackich wzruszeń na mojej liście.
Droga na południe
Posileni kanapkami i strawą duchową ruszyliśmy dalej na południe. Po drodze mieliśmy zatrzymać się w polecanej przez książęcego kolegę restauracji. Droga do niej była dosyć interesująca, zważywszy na to, że mój mąż, który ogólnie jest naprawdę dobrym kierowcą czasami zapomina, jak działa manualna skrzynia biegów (twierdzi teraz, że to była wina samochodu). Na szczęście nie ma też problemów z męskim ego i nie kwestionuje poleceń typu: RĘCZNY I JEDYYYNKA!!! Kiedyś w bardzo podobnych okolicznościach mój Tata został wyśmiany przez osła (prawdziwego, nie ludzkiego), tutaj osłów nie było. Gdyby były, śmiałyby się na pewno. W ogóle nie było nikogo. Furtka na teren restauracji była jednak otwarta, na palenisku dymiły jeszcze węgle i wszystko sprawiało wrażenie opuszczonej krainy bogów ze Spirited Away. Strona restauracji zapewniała, że jest ona otwarta, telefon nie odpowiadał, w końcu udało mi się skontaktować z nimi na instagramie i dowiedziałam się, że zimą są nieczynni. Zimą… Mają poczucie humoru.
Zjechaliśmy na dół do Makarskiej. W pierwszym miejscu również nie znaleźliśmy żadnej czynnej restauracji (to chyba jedyny minus zwiedzania Dalmacji poza sezonem) i dopiero za drugim podejściem trafiliśmy na większe skupisko ludzkie. I na pierwsze prawdziwe problemy związane z nadchodzącym wejściem Chorwacji do Strefy Euro. Obyło się jednak bez większych dramatów i nie musieliśmy uciekać bez płacenia. Mogliśmy z czystym kontem wyruszyć do Dubrownika.
Dylemat moralny
Kiedy Książę oświadczył, że powinniśmy jechać do Dubrownika, miałam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony od dawna chciałam to miasto zobaczyć (na długo przed Grą o tron), z drugiej wciąż świeże były w mojej głowie obrazy skrajnie zaniedbanych psów ze schroniska Žarkovica. Wiem, że w większości miejsc, które odwiedzamy bezpańskim (i nie tylko) zwierzętom dzieje się krzywda i gdyby przyszło nam bojkotować każde z nich, musielibyśmy całkowicie z podróży zrezygnować. Tylko że o tym konkretnym miejscu wiedziałam i mogłam podjąć świadomą decyzję. Starałam się jak najwięcej na ten temat przeczytać, ale im głębiej brnęłam, tym bardziej byłam zdezorientowana. Znajdowałam sprzeczne informacje, trafiłam nawet na oficjalny projekt miasta, mający na celu pomoc w znalezieniu domów dla wszystkich psów z tego schroniska, które ponoć było nielegalne i zostało zamknięte przez decyzję inspekcji weterynaryjnej. Nie wiem, jak było naprawdę i ta niepewność sprawia, że nadal mam kaca moralnego. Decyzję o tym, że jednak pojedziemy podjęłam, kierując się dwoma argumentami. Stwierdziłam, że dwuosobowy bojkot niewiele da (a już na pewno nie pomoże zwierzętom), w przeciwieństwie do wsparcia jednej z organizacji, które zajęły się ratowaniem tych psów (nie wykpiłam się w ten sposób od wyrzutów sumienia, ale czułam, że przynajmniej tyle powinnam zrobić). Ponadto świadomy moich rozterek Książę zasugerował, żebyśmy zatrzymali się u osoby prywatnej, nie napełniając tym samym kieszeni hotelowym magnatom, którzy mieli być odpowiedzialni za zamknięcie schroniska. To wszystko brzmi, jakbym się przed Wami usprawiedliwiała, ale tak nie jest. Po prostu od początku mojego blogowania umówiłam się z Wami na szczerość.
Dubrownik
Skoro spowiedź bez rozgrzeszenia mamy już za sobą, przejdźmy do konkretów. Do Dubrownika dojechaliśmy wieczorem w sylwestra. Nasza gospodyni zaproponowała, żebyśmy zaparkowali pod jej prywatnym domem i do historycznej części, gdzie mieścił się wynajmowany przez nas apartament dojechali taksówką – dzięki temu uniknęliśmy płacenia fortuny za niewyobrażalnie przepełniony parking przy bramie. W miarę sprawnie doprowadziłam się do stanu wizualnego chociaż odrobinę godnego końca roku, wymusiłam na mężu ubranie koszuli i spodni innych niż dresowe i ruszyliśmy w miasto. Szybko odkryliśmy, że do wyboru mamy dwie imprezy – tę główną przy deptaku Stradun i drugą u podnóża Schodów Jezuickich. Nowy Rok postanowiliśmy przywitać na tej drugiej, ponieważ urzekło nas grane tam przez DJ’a chorwackie disco (polo) – disco hrvatsko? O północy Książę oblał się cały (łącznie z okularami wycieranymi później o torbę klubową Polek na Obczyźnie) szampanem.
Pierwszy dzień Nowego Roku powitaliśmy bardzo późnym śniadaniem, a właściwie wczesnym lunchem w intrygującej nas od początku restauracji Taj Mahal, która, jak sama nazwa wskazuje, serwowała specjały kuchni bośniackiej. Wtedy też Książę stwierdził, że musi zrobić zakupy spożywcze, a że wszystkie sklepy były zamknięte, zafundował nam wycieczkę taksówką do najbliższej stacji benzynowej, na której utknęliśmy w upiornie długiej kolejce, a ja zaczęłam dostawać szału, ponieważ tego dnia planowałam jeszcze spacer po murach Dubrownika. O dziwo zdążyliśmy i mogliśmy podziwiać panoramę Perły Dalmacji tuż przed zachodem słońca. Jedyne zastrzeżenie – nie jest to rozrywka dla osób z jakimikolwiek kontuzjami nóg. Schody są miejscami dosyć strome i wyślizgane, a poręcze należą do rzadkości.
Najlepiej wspominam noworoczny wieczór, który rozpoczęliśmy w restauracji Gradska kavana Arsenal – bardzo Wam polecamy, jedzenie przepyszne, a obsługa absolutnie perfekcyjna! Najlepiej usiąść od strony wody, jest spokojniej i przepiękny widok. Po kolacji postanowiliśmy wyjść poza mury miasta i w niemal doskonałej ciemności siedzieliśmy na skałach, podziwiając gwiazdy i wsłuchując się w leniwy chlupot wody. Kolejne punkty do romantyzmu! W sam raz na rozpoczęcie dobrego nowego roku.
Następnego dnia czekała nas dosyć długa trasa – z Dubrownika aż w okolice Plitwickich Jezior, które planowaliśmy odwiedzić przed dojazdem do Zagrzebia. Pochodziliśmy jeszcze trochę bez celu po Dubrowniku, kupiliśmy piękne magnesy robione przez lokalnego artystę i wróciliśmy do Bramy Pile, gdzie dzień wcześniej widziałam rozczulającą Staruszkę robiącą na szydełku dziecięce buciki. Ten obraz tak utkwił mi w pamięci, że zdecydowałam się do niej wrócić, jak tylko wypłacimy gotówkę. Na szczęście Staruszka szydełkowała nadal, a ja dzięki temu mogłam przywieźć prześliczny prezent dla świeżo narodzonej córeczki mojej nowojorskiej przyjaciółki. Po lunchu zjedzonym w tej samej restauracji, co wcześniej wspomniana kolacja (naprawdę nam się tam podobało!) ruszyliśmy w drogę, tym razem decydując się na autostradę.
Plitwickie Jeziora
Do hotelu dojechaliśmy już dobrze po zmroku, nawet trochę błądząc i tracąc zasięg podczas mojego spotkania w pracy (definicja życia na krawędzi po trzydziestce). Podczas gdy ja zajęta byłam tworzeniem iluzji pracowitej mróweczki, Książę tupiący nerwowo w oczekiwaniu na kolację (uwaga, znowu polecam: pstrąg w panierce migdałowej w restauracji Degenija!!!), podszedł na recepcję dopytać o park. Wrócił i z grobową miną oświadczył, że Plitwickie Jeziora to jest poważniejszy temat niż Krka, że trzeba mieć na nie sześć, a może nawet osiem godzin, ale udało mu się z panem recepcjonistą osiągnąć pewien kompromis, dzięki któremu może uda nam się to zrobić w cztery godziny. W rzeczywistości narzuciliśmy sobie takie tempo, że sześciogodzinną trasą śmignęliśmy w niecałe dwie godziny… W przelocie usłyszałam rozmowę pewnej azjatyckiej turystki z przewodnikiem:
– Ale dlaczego nas tak poganiasz, my chcemy robić zdjęcia.
– NIE POGANIAM WAS!!! MAMY DO PRZEJŚCIA 8 KILOMETRÓW!!! NIE MOŻECIE CAŁY CZAS ROBIĆ ZDJĘĆ!!!
Uwielbiam Chorwatów!
Ja zdjęcia robiłam niemal jedynie w locie, jeśli gdzieś na chwilę przystawałam, później sprintem musiałam doganiać mojego małżonka, któremu na początku narzuciłam stanowczo zbyt szybkie tempo. Być może dlatego przez pierwsze pół godziny jęczał cały czas: Why master hates poor Smeaaagoooool, whyyy? Później zmęczył się na tyle, że wszedł w tryb energooszczędny i już nie jęczał. Trasę udało nam się jednak pokonać tak szybko również dzięki idealnemu zgraniu w czasie. Na przykład do promu dotarliśmy jako ostatni pasażerowie dosłownie minutę przed jego odpłynięciem. Nie zatrzymywaliśmy się po drodze w żadnych kafejkach (głównie dlatego, że jedyna czynna na trasie była przy przystani promowej, resztę chyba zamykają poza sezonem). Słyszałam, że Plitwickie Jeziora warto odwiedzić właśnie zimą, ponieważ jest tam wtedy więcej wody (i oczywiście mniej ludzi). Poza tym wegetująca roślinność w połączeniu z licznymi wodospadami tworzy niepowtarzalny obraz baśniowych mokradeł. Trochę upiorny, ale też bardzo wciągający. Mimo to, być może z uwagi na ogrom parku, a może przez kolejność zwiedzania, nie zrobił on na mnie tak niesamowitego wrażenia jak Krka. Jest to oczywiście bardzo subiektywne odczucie, ale gdybym musiała wybrać tylko jedno z tych miejsc, postawiłabym na Krkę.
Zagrzeb
Początkowo w chorwackiej stolicy planowaliśmy spędzić cały dzień. Miałam nawet nadzieję, że uda mi się spotkać z mieszkającą w Rijece Moniką z Klubu Polek na Obczyźnie, jednak nawet narzucając sobie dzikie tempo w parku, do miasta dotarliśmy dopiero późnym popołudniem. Oczywiście, mogliśmy się zwlec z łóżka dużo wcześniej, wejść do parku o godzinie siódmej i wciąż mieć cały dzień na łażenie po Zagrzebiu. Ale umówmy się, że jednak byliśmy tam na wakacjach (przynajmniej jedna połowa, bo druga, przypominam, pracowała co noc do trzeciej).
Numerem jeden na naszej liście był zachwalany przez wszystkich jarmark świąteczny, który mnie wcale nie zachwycił, ale przynajmniej miałam wreszcie okazję spróbować słynnych chorwackich fritule. Samo miasto przeszliśmy dosyć pobieżnie, bez planu, w dodatku w deszczu i stresie (stresowałam się głównie ja, Książę się specjalnie nie przejmował), żeby znaleźć cichą kawiarnię na moje spotkanie w pracy. Rozbestwieni poprzednimi dniami nie daliśmy się specjalnie oczarować i w pewnym momencie stwierdziłam nawet, że nie żałuję, że jesteśmy tu tylko na chwilę. Przez ponad godzinę szukaliśmy sklepu, w którym moglibyśmy kupić dla Basi i Szalonego Naukowca Monopoly Deal, po czym kupiliśmy Monopoly Bid, które poniewczasie okazało się wcale nie być tą samą grą pod inną nazwą. Książę pogodnie stwierdził, że trudno, nauczymy się grać w coś nowego. Nadal nie wiem, jak zamierza to zrobić, skoro instrukcje są po chorwacku, ale bardzo w niego wierzę.
Zasadniczo najlepiej z Zagrzebia wspominam bardzo ciekawie zaprojektowane lodowisko przed hotelem Esplanade. Wyglądało naprawdę super i gdyby nie praca (pod parasolką w towarzystwie grzanego limoncello), zapewne bym się skusiła. Z uwagi na okoliczności musiałam się jednak zadowolić rolą widza. Chociaż jestem przekonana, że Zagrzeb za dnia oferuje dużo więcej atrakcji, następnego dnia opuszczaliśmy go bez żalu, udając się z powrotem do Warszawy, gdzie zamiast w Monopoly Deal graliśmy w Sabotażystę i Osadników z Catanu. Ta pierwsza gra nauczyła mnie, żeby nie ufać nikomu, nawet Zołzie i własnemu mężowi.
Jacy są Chorwaci*
*Pisane z przymrużeniem oka, bo przecież nie będziemy tu generalizować!
Chorwaci zachwycili mnie niemal na równi z chorwackimi krajobrazami. Oczywiście relatywnie, na skali ludzkiej, wszak wiadomo, że ludzie nigdy nie będą mnie zachwycać tak bardzo jak widoki, skoro ludzi ogólnie, z założenia nie lubię.
Przede wszystkim spodobał mi się ich niewymuszony sposób bycia. Wszyscy ludzie, z którymi mieliśmy do czynienia, byli niezwykle sympatyczni, ale absolutnie nie na siłę. W dodatku ich poczucie humoru (poczynając od cudownej pani z Almayer) wydawało się idealnie kompatybilne z moim. Byli też bardzo szczerzy i bezpośredni. Większość osób, łącznie ze starszą panią, której pomogliśmy podnieść wózek z pieskiem mówiła bardzo dobrze po angielsku. W dodatku dawno nie widziałam tak wielu pięknych i świetnie ubranych ludzi (szczególnie kobiety zapierały dech w piersiach!) w jednym miejscu. Książę akurat miał w tym temacie trochę odmienne zdanie i stwierdził, że kobiety tutaj wyglądają, jakby każda z nich chciała być dziewczyną tego złego z komiksów i żadna nie spojrzałaby nawet na dobrego bohatera. Coś rzeczywiście było na rzeczy, ale ja jestem estetką, poza tym potrafię docenić poświęcenie kobiety, która jedzie na hiking po parku narodowym w krótkim topie, długim futrze i na bardzo wysokich obcasach. Warto dodać, że nigdzie (może z wyjątkiem hotelu w Zagrzebiu) nie traktowano nas gorzej przez naszą mało wyszukaną garderobę, co niestety w wielu krajach Europy potrafi mieć miejsce.
Zdecydowanie ktoś mógłby pomyśleć, że ta Chorwacja to był bardzo dobry pomysł, a ja żywię ogromną nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócimy!
Epilog
Książę gra właśnie w odkryte niedawno GeoGuessr (bardzo polecamy) i przed chwilą stwierdził: Ej! Malta wygląda super!
Kurtyna.