Nawet sobie nie wyobrażacie, jak długo zajęło mi zmobilizowanie się do rozpoczęcia pisania tego posta. Od powrotu do Nowego Jorku popadłam w jakiś dziwny marazm, zaraz po przylocie napisałam – na kosmicznym jetlagu – tekst na taki-tam-konkurs i od tamtej pory nic. Zero. Nawet króciaków na instagram nie jestem w stanie z siebie wykrzesać. To chyba nawet nie jest kwestia tego, że wena się obraziła (a mogłaby, bo temat tekstu na taki-tam-konkurs naprawdę ubliżał naszej godności), mnie się po prostu nic nie chce! Netflix i chill nabrały kompletnie nowego wymiaru, wciągam na przemian romantyczne anime i mroczne koreańskie seriale i gdyby nie pies na godziny tudzież sporadyczne spotkania towarzyskie chyba w ogóle bym się nie ruszała z mieszkania. Zanim zaczniecie się martwić, czuję się zobowiązana poinformować, że jest to marazm pogodny, nie wykazujący znamion depresji. Co szokujące, nie mam nawet wyrzutów sumienia, że moja egzystencja jest chwilowo całkowicie aproduktywna. Przynajmniej “w pracy mnie chwalą”. Nie wiem, czy znacie ten dowcip, jeśli nie, trudno, pozostanie żartem wewnętrznym, zrozumiałym dla dwóch czytelników – moich Rodziców.
Jest piątek wieczór, Książę właśnie zabrał mi Netfliksa i ogląda sobie jakiś dokument o Ibn Battucie (kto pamięta?), a ja i tak już wcześniej obiecałam sobie, że dzisiaj wreszcie zacznę pisać. Docelowo tekst o naszej wycieczce do Chorwacji, ale niewykluczone, że wstępy i wstępy wstępów zajmą mi tyle, że Chorwacja trafi do osobnego posta*. Zwłaszcza, że znowu bierze mnie na dygresje. Na przykład dotyczące tego wszystkiego, co właśnie napisałam. Normalny, dojrzały pisarz uznałby to za rozgrzewkę, pisał dalej właściwy tekst, a potem się tego pozbył, swoim Czytelnikom przedstawiając ładny, wyszlifowany produkt końcowy. Ja natomiast w całej swojej skromności uznam się za wizjonerkę, literacki odpowiednik Margieli i z czystą premedytacją zostawię szwy dekonstruowanego projektu na wierzchu. O. Dojrzałość średnio mnie interesuje.
*Kilka akapitów dalej doszłam do wniosku, że do Chorwacji w tym tekście już nie dolecimy, skupimy się na obfitującej w atrakcje części polskiej.
Logistyka wizyty w Polsce
Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Polski, mam wrażenie, że zabrakło mi kilku dni. Jeszcze z kimś powinnam/chciałabym się spotkać, gdzieś jeszcze pojechać, coś więcej zrobić. Wiedziałam, że tej zimy mam dużo mało przyjemnych rzeczy do załatwienia, z ekstrakcją ósemki i wymianą spirali na czele, dlatego dosyć wcześnie rozpoczęłam w pracy negocjacje w sprawie dłuższego wyjazdu. Z kombinacji dni urlopowych, pracy zdalnej (ogólnie pracuję zdalnie, ale na pracę zdalną poza granicami USA muszę mieć zgodę całego zastępu ludzi), dobrej woli mojej ówczesnej szefowej** i braku asertywności paru innych osób udało mi się wytargować sześć tygodni. Byłam z siebie niesamowicie dumna i zaczęłam planować całą logistykę. Wszystko złożyło mi się w całkiem zgrabną całość i wtedy mój najdroższy mąż oświadczył, że po pierwsze wybiera się na dwa tygodnie, a nie na jeden, po drugie, nie zamierza siedzieć cały czas w Polsce, musimy gdzieś pojechać i wreszcie po trzecie, mam nie jechać do Warszawy bez niego, bo on też chce. Inna sprawa, że później dopytywał, co my właściwie będziemy robić w tej Warszawie, po co tam jedziemy i przecież on będzie się nudził. Kocham go nadal.
**To może przy okazji się pochwalę, że dostałam coś na kształt awansu. Konkretnie pojawiło się nowe stanowisko, wzięłam udział w rekrutacji i zostałam wybrana. Wszystko super, tylko pierwszy dzień w nowej roli, wszystkie szkolenia i tym podobne idealnie zbiegły się w czasie z moim wyjazdem. Było to lekko stresujące.
Jak się domyślacie, całą logistykę szlag z miejsca trafił, ale w histerię wpadłam dopiero, jak moje szczęście stwierdziło, że termin mojej wizyty kontrolnej u ginekologa nie jest wiążący, zawsze można przełożyć. No niekoniecznie. Podkreślam jednak, że była to histeria, a nie karczemna awantura. W rezultacie nasz grafik od momentu przybycia Księcia do Polski 25go grudnia wyglądał następująco: 26.12 Święta z rodziną i przyjaciółmi (M&M ♡!), 27.12 pociąg do Warszawy, 29.12 lot do Chorwacji, 4.01 lot z Chorwacji do Warszawy, 5.01 lot z Warszawy do Gdańska, wizyta u ginekologa i kontrola pobotoksowa***, 6.01 intensywna integracja z Rodzicami, 7.01 rano Książę wracał do Nowego Jorku, a po południu ja z Mamusią leciałyśmy do Madrytu (tak, o Madrycie też będzie), z którego wracałyśmy 12.01 w godzinach późno-wieczornych, a ja następnego dnia wczesnym popołudniem byłam już z powrotem na lotnisku, gotowa na odpoczynek w Nowym Jorku. No właśnie. Może to nie marazm. Może to powakacyjny odpoczynek. Zacznijmy jednak od początku…
*** Podczas tego pobytu w Polsce robiłam sobie pierwszy w życiu botoks. Kiedyś, cielęciem będąc, obiecałam sobie, że jak dożyję podeszłego wieku trzydziestu pięciu lat, to zrobię sobie pierwszy botoks, żeby później nie płakać, że za późno na botoks, teraz trzeba się “wypełniać”. Podeszły wiek przyszedł znacznie wcześniej, niż się tego spodziewałam, a ja obietnic (przynajmniej tych danych sobie samej) dotrzymuję. I nie, nie widzę powodu, żeby to zatajać.
Najgorsza podróż życia
Trochę już się napodróżowałam, do różnych miejsc, różnymi środkami transportu z bardzo różnymi przygodami po drodze. Ot choćby pamiętny powrót do Polski po semestrze spędzonym w Bath, kiedy to (coroczna) zima stulecia sparaliżowała brytyjskie drogi i lotniska, zamieniając jedno z nich w scenerię całonocnego reunionu absolwentek gdyńskiej Trójki zakończonego porannym piciem szampana kupionego za kupony żywieniowe. Dlatego, kiedy mówię, że ta ostatnia podróż do Polski była prawdopodobnie najgorszą w moim życiu, oznacza to, że było naprawdę srogo.
Zaczęło się niewinnie, ot lekka apokalipsa na lotnisku JFK – zdarza się czasami. Postanowiłam nie poddawać się panice tłumu, sprawdziłam tylko, że mój samolot i tak będzie miał opóźnienie i kwitłam sobie apatycznie w kolejce do security. Już w samolocie podsiadł mnie jakiś młodzieniec. Nawet nie z premedytacją, pomyliło się po prostu niebożątko o jeden rząd. W sumie mogłam go nie wypraszać, usiąść rząd przed i później tylko głośno krzyczeć, że ten posiłek wege to dla mnie. Być może wszystko wyglądałoby wtedy inaczej. Jak to mówią, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Inaczej sprawa ma się z winem. Nad rozlanym winem płakać można. Otóż młodzieniec, mimo że miał dla siebie trzy miejsca (to mogłam być ja!!!) zdecydował, że mało mu przestrzeni i on jednak musi sobie odchylić fotel (osobiście jestem zdania, że fotele w klasie ekonomicznej nie powinny mieć tej opcji, stanowi ona genezę zbyt wiele konfliktów… W ogóle mam bardzo dużo przemyśleń na temat lotnisk, samolotów i wszystkich związanych z tym tematów, może kiedyś przeleję je na klawiaturę). Zrobił to dosyć gwałtownie i to dokładnie w momencie, kiedy stewardessa podała mi wypełniony niemal po brzegi kubek czerwonego wina. Wino zaatakowało mnie niezwykle skutecznie, zalewając moją jasno zieloną bluzę, legginsy, kocyk i siedzenie. Pomijając już, że wyglądałam i woniałam jak menel, to jeszcze spędziłam jakieś sześć godzin lotu, siedząc na mokrym siedzeniu. W kombinacji z miesiączką – marzenie! Mój pęcherz mścił się jeszcze przez tydzień po powrocie do Polski. O spaniu nie było mowy, przesiadkę pamiętam jak przez mgłę, a lot z Niemiec do Polski odbyłam chyba siłą woli. Kiedy już odczekałam swoje na bagaż w Gdańsku, ruszyłam do wyjścia myśląc tylko o tym, że za chwilę przytuli mnie Mamusia, pojedziemy do domu i wszystko będzie dobrze. Psy pocieszą, koty ogrzeją, zjem umowny rosołek… Jakoś tak na kredyt zrobiło mi się błogo i nieopatrznie uśmiechnęłam się do mijanych pań celniczek. Zapomniałam, że w Polsce uśmiechanie się do obcych samo w sobie nie jest może jeszcze przestępstwem, ale bez wątpienia wydaje się bardzo podejrzane. W ten oto sposób wstąpiłam do lotniskowego piekła.
Ostatni bastion PRL-u
Zdarzało mi się mieć do czynienia z celnikami, ale nigdy w Polsce. W takich rozrywkach gustuje zazwyczaj mój Tatuś, ale zwykle nie wynikają z tego żadne nadprogramowe atrakcje. Oczywiście przedłużanie tej jakże przyjemnej podróży nie było mi specjalnie na rękę, ale mus to mus. Założyłam, że to czysta formalność, w walizce nie miałam prawie nic, a na pewno nic, czego przewozić bym nie mogła. Dlatego mobilizując resztkę sił uśmiechnęłam się do pań celniczek jeszcze promienniej i nawet wysiliłam się na żart, pytając, czy mnie wylosowały, czy to dlatego, że się uśmiechnęłam, a nie powinnam była. Panie równie radośnie odpowiedziały, że nie będą zdradzać swoich sekretnych metod (poniekąd słusznie) i przystąpiłyśmy do kontroli. Ignorując bóle miesiączkowe, podniosłam walizkę na stół, otworzyłam, wyspowiadałam się ze wszystkiego, co przewoziłam, dostałam nóż do otwarcia pudełka z ciasteczkami i już miało być dobrze, kiedy do akcji trafił on. Peerelowski relikt, dumnie prezentujący stalinowski wąs i adekwatne do niego maniery. Kontrola uległa znacznemu wydłużeniu, ja dowiedziałam się, że nie współpracuję i nie wyjdę, póki nie zacznę. Współpracować chciałam bardzo, ale nie wiedziałam, czego dokładnie się ode mnie oczekuje. W końcu prawie już płacząc, zapytałam, czy możemy kończyć – przez wypisanie kary, zarekwirowanie całego bagażu, jakkolwiek, byle już było po, bo potwornie słabo się czuję, mam miesiączkę i zaraz z bólu i duszności zemdleję. Nie mogliśmy, bo to, że miałam “gorsze dni” nie znaczyło, że obrońca ostatniego bastionu PRL-u zaniecha swoich obowiązków. Nie będę Was tu dłużej zanudzać szczegółową relacją, bo sam opis sprawy w skardze zajął mi dwie strony A4****. A tak, napisałam skargę. Po miesiącu otrzymałam odpowiedź, z której wynika, że jestem rozhisteryzowaną pindą i czepiam się profesjonalisty z wieloletnim doświadczeniem. W odpowiedzi wygodnie pominięto większość zgłoszonych przeze mnie zastrzeżeń, a następnie poinformowano, że mam się odczepić, bo jak się odwołam, to zgodnie z przepisami owo odwołanie zostanie zignorowane. Odwoływać się nie będę, ale jak tylko wyrwę się ze szponów marazmu, będę dalej kombinowała, jak to ugryźć.
**** Dla bardzo chętnych, skargę i odpowiedź można sobie obejrzeć na moim instagramie w wyróżnionych relacjach – materiał cieszył się ogromną popularnością widzów, także polecam.
Home, sweet home
Na szczęście, jak głosi cytat z jednego z moich ulubionych filmów (pierwsza osoba, która zgadnie może dostanie pocztówkę z Nowego Jorku, mam znaczki i nie zawaham się ich użyć), nie może ciągle padać. Wszystko co złe, kiedyś się kończy, a nawet najbardziej sadystyczny celnik w końcu się nudzi. W ramiona Mamusi wpadłam już nie z błogim uśmiechem, a rzucając bardzo głośną i nieobyczajną wiązanką, a następnie udałyśmy się do wytęskionego domu. Ukochałam Babcię, wymiziałam psie i kocie towarzystwo i od razu było tak, jakbym nigdy z Polski nie wyjeżdżała. W następnych dniach oddawałyśmy się cudownym rozrywkom, typu jarmark świąteczny w Gdańsku, spacer nad morzem i smażona ryba w Rewie, obowiązkowe lody w Orłowie (pierwsze już dzień po przylocie!), masaże, gruntowne sprzątanie domu na Święta, jakże wyczekane pielgrzymki ginekologiczno-stomatologiczne (przez kilka dni wyglądałam jak Marlon Brando, ale już mi przeszło) i oczywiście nieprzespane noce, podczas których próbowałam się odnaleźć na nowym stanowisku w pracy… Nawet udało mi się spotkać z moimi cudnymi bellyżankami na przedświątecznym ugly sweater party i ozdobiłam mrocznego, gotyckiego pierniczka. Niczego nie żałuję! Później, już w bliższej okolicy świąt nadrabiałam jeszcze zaległości towarzyskie, łącznie z moimi najukochańszymi Basią i Anią (z Anią o barbarzyńskiej godzinie tuż przed naszym pociągiem do Warszawy, ale grunt, że się UDAŁO!), a nawet zdołałam zrobić sobie dzień księżniczkowy, podczas którego odwiedziłam zaprzyjaźnioną projektantkę sukni ślubnych (wspominałam Wam o jej salonie w poście o moich przygodach z trójmiejskimi salonami).
W sumie to miejsce na kolejną dygresję. Niby mogłabym odświeżyć tamten stary post, ale równie dobrze mogę Wam o tym napisać tutaj. Uprzednio zaznaczę tylko, że nie jest to współpraca sponsorowana, ot tak sobie o tym wspominam. Kiedy pisałam o poszukiwaniach sukni ślubnej, skontaktowałam się ze starogardzkim salonem Bianka (jednym z dwóch, które mogłam Wam w tamtym czasie polecić) i tak zaczęła się moja znajomość z jego właścicielką – Kamilą Froelke, z którą później spotkałyśmy się osobiście podczas Fashion Weeku w Nowym Jorku. Obiecałyśmy sobie wtedy, że kiedy będę na chwilę dłużej w Polsce, przyjadę do jej salonu pobawić się w Kopciuszka. Krótko po moim ślubie Kamila zaczęła sama projektować sukienki i jej oferta stała się jedną z najciekawszych w okolicach Trójmiasta, a ja po tych wszystkich latach wciąż miałam ogromny niedosyt. Wprawdzie kolejnego ślubu nie planuję, ale piękne suknie mogę mierzyć godzinami. Każdy ma swój sposób na relaks, nie oceniajcie.
Do Rzeszowa na placki
A skoro o ślubach mowa. Podczas tego pobytu w Polsce dowiedziałam się, niestety nie osobiście, ino z relacji, jak wyglądają wesela na Podkarpaciu. Że część weselników trafia na posterunek policji, część na izbę wytrzeźwień, część na SOR, przy czym każdy z tych obiektów może znajdować się w innej gminie (nie jestem pewna, czy nie powiecie) – teraz marzę o zaproszeniu na podkarpackie wesele. Historię usłyszałam od bardzo sympatycznego kierowcy w Rzeszowie, gdzie udałyśmy się z Mamą na weekend na placki ziemniaczane. Tak naprawdę to celem odwiedzenia brata mojej Babci, który te placki robi absolutnie genialne. W dodatku serwuje do nich najlepsze opowieści (ilustrowane obłędnymi zdjęciami) – o słynnym grajdołku na gdyńskiej plaży, o ucieczkach z wojska, o bijatykach w Rzeszowie… No dobra, coś ten Rzeszów wychodzi na zadymiarski, a ja chciałam Wam napisać, że to cudowne miasto z jeszcze cudowniejszymi mieszkańcami. Oczywiście ten blog powstał między innymi w ramach walki z generalizacją, więc nie będę mówiła, że wszyscy w Rzeszowie są podejrzanie sympatyczni, ale i pani w hotelu, i panowie kierowcy, którzy nas ratowali przed śnieżycą, i… pracownicy lotniska (ha! Jednak ta równowaga w przyrodzie faktycznie istnieje!) byli arcymili. Do tego zaśnieżony rynek wyglądał jak z baśni, grzaniec malinowy cudownie radził sobie z mrozem i w ogóle ja bym jeszcze do tego Rzeszowa kiedyś przyjechała. Najlepiej w sezonie, kiedy będą bezpośrednie loty z i do Gdańska, bo wracając, trafiłyśmy na same opóźnienia i już prawie zadomowiłam się na lotniskach. I tak miałyśmy szczęście, bo Tatuś, który w tym samym czasie wracał również przez Warszawę, chyba z Dubaju, już się na samolot nie załapał i spędził noc w Pruszkowie. #rozlatanarodzina
Święta, święta i po świętach
Kiedy po tych wszystkich lotniskowych przygodach większość rodziny była już w Gdyni, pozostało nam kupić garbatą choinkę (jakoś tak nas rozczuliła, że musiała być ta) i czekać na ostatniego członka familii. Książę tak długo kombinował z kupowaniem biletu, że w końcu żadnych sensownych nie było i zamiast w Wigilię, miał przylecieć przed południem w pierwszy dzień Świąt. Miał. Niestety, nasz rodzinny pech dosięgnął i jego, a może była to klątwa monachijska (nie mogę znaleźć i nie wiem, czy już Wam kiedyś opowiadałam o tym, jak mój małżonek prawie zamieszkał na lotnisku w Monachium niczym Tom Hanks i już snuł plany wybudowania tam dla mnie fontanny – jeśli nie, chyba będzie trzeba to przy jakiejś okazji nadrobić… W każdym razie nie jest to jego ulubione lotnisko.) Samolot z Nowego Jorku się spóźnił, więc przepadło mu połączenie do Gdańska, a kolejne było dopiero wieczorem. Na to też prawie się spóźnił, ale to już z własnej winy i o tym rozmawiać nie będziemy. Grunt, że zbłąkanego Wędrowca odebrałam jeszcze w Święta, więc chociaż coś nam z tego rodzinnego świętowania zostało. Po przyodzianym w świąteczne sweterki i wypełnionym dzikim, radosnym śmiechem drugim dniu świąt przyszedł czas na cudotwórstwo, czyli spakowanie nas w bagaże podręczne na podróż do Chorwacji z przystankiem w Warszawie.
Warszawienie
(Chyba że wolicie warszawowanie.) Lubię Warszawę. Zaczęłam do niej jeździć bardziej regularnie na studiach, bo część moich licealnych przyjaciół się tam przeprowadziła. Potem były zloty Akademii Młodych Dyplomatów z Marysią, załatwianie formalności wizowych, wizyty w perfumeriach, Puchary i Superpuchary Polski, a teraz jeszcze mam tam moją ulubioną Zołzę (która jest zresztą cudowną gospodynią, zapewnia gościom wszystko, co najbardziej potrzebne – kotę, czekoladę, czipsy i odżywkę do włosów! I właśnie dlatego nie zatrzymaliśmy się w Sheratonie, ani innym Bristolu, tylko właśnie u Basi.) Ogólnie stolica kojarzy mi się z doskonałym towarzystwem, dobrym jedzeniem i ciekawymi wydarzeniami – rzadko zastanawiam się, czy bez tego wszystkiego miasto byłoby lubialne, jeżdżę tam przede wszystkim dla ludzi i wspomnień z nimi związanych. Być może dlatego Książę nie jest w stanie zrozumieć mojej miłości do tego miasta, aczkolwiek tym razem starałam się przekupić go czarem Starego Miasta. Chyba trochę się udało. Ale wcześniej byłam wyrodną żoną (wciąż byłam lekko obrażona za zaprzepaszczenie moich starannie ułożonych planów) i pierwszego wieczora powierzyłam go opiece basinego Szalonego Naukowca (jeśli nie znacie bloga Basi i nie wiecie o co chodzi, to poznajcie, nie będę tu się przecież rozpisywać na temat cudzych mężów z importu) i ruszyłam z Basią na babskie spotkanie. Panowie się polubili, a my spędziłyśmy wieczór w towarzystwie dwóch cudownych dziewczyn. Niki z Miasta Sawy (właśnie! Książę się pytał o genezę nazwy Warszawa. Ja wiem, że Wars i Sawa, ale żadnych szczegółów nie pamiętam, poza tym, że ona była lub nie syreną i w jakiejś wersji kazali jej obiad warzyć – oczywiście mogłabym wygooglować, ale może ktoś chce mi opowiedzieć?) i jedynej i niepowtarzalnej Tulipskiej.
Tulipska
No właśnie. Tulipska. Gwiazda polskiej blogosfery, która zapomniała hasła, nie przedłużyła domeny i zniknęła z internetów, ale tylko pozornie, bo tak naprawdę czai się na instagramie, jak pajęczyca w sieci i czujnie wszystko śledzi. Wyśledziła, że będę w Polsce i zaczęła się odgrażać, że ona do Warszawy też przyjedzie. O dziwo faktycznie jej się to udało, chociaż łatwo nie było. W sumie tę część powinna pisać ona, bo ja tak pięknie nie potrafię, ale że rzuciła blogowanie w diabły i zatrzasnęła drzwi (jak do piekła to chyba wrota?) to chyba sama muszę się z tym zmierzyć.
Zacznijmy może od tego, że Tulipska postanowiła kupić bilet na jakiejś podejrzanej stronie, zamiast normalnie na PKP, po czym próbowała przekupić konduktora (czy kogoś tam, za bardzo się śmiałam, żeby się skupić), żeby pozwolił jej jechać z Tulipskowa do Warszawy na bilecie z Warszawy do Tulipskowa, bo przecież godzina i trasa się zgadzały, a czepianie się kierunków zahacza o nietakt. Konduktor (albo ktoś tam) okazał się niewychowanym bucem (choć może był sympatyczny) i powiedział Tulipskiej, że to się nie uda. Ma kupić nowy bilet, ale ma się pospieszyć, bo pociąg zaraz odjeżdża. Ma akurat tyle czasu, żeby popędzić do kasy, licząc oczywiście na brak kolejek. Tulipska zdążyła jeszcze wpaść w lekką histerię i kilkakrotnie zmienić zdanie na temat tego, czy jedzie, czy jednak nie (uważam, że tak naprawdę jest moją młodszą siostrą), w końcu jednak stanęło na tym, że owszem, jedzie i nawet wysiadła na właściwym dworcu. Następnie, wyraziwszy chęć przebywania z ludźmi, bez walki dała się zaciągnąć na zlot wiedźm. I było tak bardzo serialowo. Prosecco się lało, frytki żółciły na stole, a my się zwierzałyśmy, wzruszałyśmy, analizowałyśmy emocje i w ogóle zachowywałyśmy dokładnie tak, jak jeszcze-młode-ale-już-nie-tak-bardzo, piękne i zdolne bohaterki życia powinny.
Następnego dnia skacowana Nika miała uskuteczniać romantyczne spacery po parku, a skacowana Tulipska z prawdziwym, choć dobrze skrywanym entuzjazmem zgodziła spotkać się ze mną, Księciem i moją Klaudią (https://milosna-globalizacja.pl/przyjazn-w-czasach-strefowych) na lunchu. Nie wiem, co za geniusz wymyślił, żeby otworzyć w Warszawie dwa lokale o tej samej nazwie. Niby mój (również skacowany) mózg trochę się zdziwił, że lokal, który miał się znajdować na Powiślu na następny dzień objawił się w okolicy Politechniki, ale że Książę akurat komplikował mi życie i utrudniał racjonalne myślenie, żądając wizyty u zegarmistrza, który był po drodze na Politechnikę, wygodnie stwierdziłam, że to Powiśle musiałam sobie wmówić w pijackim widzie i nie drążyłam tematu. Dotarliśmy w końcu do restauracji, tylko lekko spóźnieni i zaczęliśmy czekać na Klaudię i Tulipską, które niezależnie od siebie również zapowiedziały spóźnienie. I tak czekamy, czekamy, w końcu i Klaudia, i Tulipska, wciąż niezależnie od siebie zaczynają pisać, że halo, ale gdzie my jesteśmy. Najpierw napisała Tulipska, ja wtedy zaczęłam kojarzyć fakty i napisałam, że ma nic nie robić i nigdzie się nie ruszać, ja dokonuję analizy sytuacji. Wiadomość od Klaudii upewniła mnie, że to my jesteśmy w złym miejscu, nie Tulipska. Książę zamówił ubera i po sekundzie siedzieliśmy w uberze, a po kolejnych dwóch dostałam wiadomość, że Tulipska jest w taksówce i jedzie do nas… Nie jedź! Wysiadaj! Natychmiast! A ponieważ już od dawna podejrzewam, że moje życie to tak naprawdę film, nie mogło zabraknąć odpowiedniej ścieżki dźwiękowej – nasz pan taksówkarz wybrał na tę okazję radosną muzykę klasyczną. Jakimś cudem znerwicowana Tulipska zdołała uciec z rozpędzonej taksówki, bardzo zen Klaudia ze stoickim spokojem nie ruszała się po prostu z miejsca, a my w końcu dotarliśmy we właściwe miejsce. Lunch się udał, czy Tulipska mi wybaczyła – nie wiem, ale jeszcze się później widziałyśmy i nie spluwała z obrzydzeniem na mój widok.
W przeciwieństwie do nas, Zołzanna jest mistrzynią organizacji i doskonale zarządza czasem oraz zasobami ludzkimi. Nie wiem, z czego to wynika, ale bardzo jej tego zazdroszczę. Dzięki tej podziwu godnej umiejętności udało nam się również spotkać z warszawską sekcją Polek na Obczyźnie w postaci dwóch Ań. Na spotkaniu zabrakło znanej pisarki, Magdaleny Żelazowskiej, ale przynajmniej posmyrałam jej ostatnią książkę (którą miałam przyjemność objąć matronatem) na lotnisku, więc jakaś tam namiastka bliskości miała miejsce. Tak, lotnisko. Bo już następnego dnia ruszyliśmy do Chorwacji, ale o tym przeczytacie następnym razem. Jest szansa, że po tym rozpisywaniu i namuzowywaniu będę już mniej chaotyczna i kolejny tekst da się czytać, a nie tylko trawić.
Czy cytat jest z filmu Kruk?
BRAWO!!! Poproszę o adres: milosnaglobalizacja@gmail.com
Normalnie jakbym tam była 😛
A na serio, ściskam bardzo! Świetnie się bawiłam i chętnie to powtórzę (aczkolwiek z mniejszym kacem, plz).
Jest kilka wersji legendy, oczywiście ta najpopularniejsza mówi, że Wars był rybakiem, a Sawa syreną, którzy zakochali się w sobie. A ponieważ ich pocałunek był pocałunkiem prawdziwej miłości, to Sawa stała się kobietą.
Inna wersja mówi, że po śmierci Warsa znów stała się syreną i zawsze jest gotowa bronić swojego ukochanego miasta. A jeszcze inna głosi, że rybakowi, który przyjął pod swój dach Kazimierza Odnowiciela (albo Ziemomysła, znowu: zależy kto opowiada), urodziły się bliźnięta. I mimo, że rybak był biedny to nie przyjął zapłaty od gościa, który został ojcem chrzestnym bliźniąt: Warsa i Sawy.
Aż zaczynam żałować, że skasowałam Insta…
No! Na Ciebie zawsze można liczyć. Chyba że chodzi o instagrama xD
Zawsze dobrze się bawię czytając Twoje posty 😁☺️
Zazwyczaj sama się dobrze bawię je pisząc, więc to może być powiązane 😀