Ze wszystkich miejsc, w których studiowałam, w Madrycie było mi najlepiej. Co więcej, jest to jedno z nielicznych miast, w których chciałabym mieszkać, mimo że nie ma tam morza. Nic więc dziwnego, że co jakiś czas tam wracam, prawie zawsze z Mamą. Mój prywatny instagram twierdzi, że ostatni raz byłyśmy tam w październiku 2017, co nie znaczy, że mówi prawdę. Nie potrafimy tego zweryfikować, bo straciłyśmy rachubę… Mamy swoje rytuały, a ja niemal natychmiast po przyjeździe czuję się jak u siebie. Tu nie chodzi nawet o podróże sentymentalne, my po prostu bardzo lubimy atmosferę tego miejsca.
Panta rei
Z drugiej strony skłamałabym, mówiąc, że nie irytują mnie niektóre zmiany, że nie czuję się przez nie zdradzona. To takie irracjonalne uczucie, głupie przekonanie, że kiedy mnie gdzieś nie ma, czas powinien stanąć tam w miejscu. Przecież jak Aurora dotknęła wrzeciona i zapadła w wieczny sen, całe miasteczko zasnęło razem z nią. Oczywiście to zaledwie jedna z wielu oznak mojego skrajnego egocentryzmu (jestem tych zaburzeń świadoma, doskonale zdiagnozowałam je w mojej pracy zaliczeniowej z filozofii, leczyć się nie zamierzam). Jakoś w zeszłym roku prawie zaplanowałam podróż do Chile (Tato, pamiętasz, co masz zrobić?!), pomyślałam, że fajnie będzie się przy okazji spotkać z moimi znajomymi z tamtych czasów, po czym dotarło do mnie, że “tych” znajomych już nie ma. Pary się porozstawały, związały z jakimiś obcymi ludźmi, z którymi doczekały się potomstwa, istniejące już wtedy, ale jednak malutkie dzieci są teraz zbuntowanymi nastolatkami (a przecież ja sama nadal jestem nastolatką, nie rozumiem tego)… Ja wiem, że upłynęło już sporo czasu (14 lat?), no ale jak to, jak oni tak mogli, kto pójdzie teraz ze mną do klubu tańczyć?!
Lecimy do Madrytu!
Kiedy przeprowadzałam się “na stałe” do Nowego Jorku, Mamusia stwierdziła, że na pewno już nigdy nie pojedziemy razem do Madrytu. Nie lubię słowa “nigdy”, nie lubię zmian, a poza tym za Madrytem tęsknię właściwie bez przerwy. Zeszły rok do najłatwiejszych nie należał, ten wyjazd należał nam się bezapelacyjnie. Wstępnie planowałyśmy lecieć natychmiast po Nowym Roku – nie przed Świętami, bo raz, że to nerwowy okres, a dwa, chciałyśmy się od razu załapać na wyprzedaże – te w Madrycie zaczynają się zwykle drugiego stycznia (oczywiście trzeba wcześniej sprawdzić!) Ekstrawaganckie pomysły mojego męża trochę nam te plany pokrzyżowały, czarnowidztwo i rezygnacja Mamusi stanowiły średnią motywację, nie było już żadnych sensownych biletów na jedyne wchodzące w grę dni, ale byłam naprawdę, naprawdę zdeterminowana. I jakimś cudem się udało.
Do Madrytu poleciałyśmy siódmego stycznia, dosłownie kilka godzin po tym, jak głęboką nocą (powiedziałabym, że bladym świtem, ale wszyscy wiemy, że to określenie nijak się ma do polskiej nocy polarnej) odwiozłam na lotnisko ukochanego małżonka. Który zresztą już dwa dni wcześniej podniósł mi ciśnienie, sugerując, żebym przebookowała nasze loty tak, żebyśmy pierwszy odcinek leciały z nim, bo będzie nam wszystkim milej podczas przesiadki. Nie przebookowałam, nie naciskał. Tak wygląda resztka instynktu samozachowawczego u mężów.
Po raz kolejny podniósł mi ciśnienie, kiedy około północy wylądowałyśmy w Madrycie i zobaczyłam, że leje. Przecież to jego wina! To on kilka dni wcześniej w Warszawie nucił: Rain, rain go to Spain. No i wynucił, bydlak jeden.
Transport z lotniska Barajas
[Czyli tak zwane informacje praktyczne.] W zeszłym roku jakoś mi się w głowie trochę rzeczy poprzestawiało, nie wiem, czy to kwestia tego, że wreszcie dostałam tu stałą pracę, czy po prostu dorastam i mądrzeję, ale wreszcie przestałam podchodzić do wszystkich wyjazdów budżetowo. Dawniej zmusiłabym moją wykończoną Mamę do podróży autobusem i długiego spaceru pod górkę do naszego hostelu, nie bacząc na siąpiący deszcz. Tym razem już wcześniej założyłam, że pojedziemy taksówką. Od razu informacja: taksówki mają stałą taryfę do centrum miasta – 30EUR, jeśli skorzystacie z jakiejś aplikacji, może wyjść taniej, około 20, czasami nawet mniej. My skorzystałyśmy z Cabify w jedną stronę i z Ubera w drugą. Uber może Was poprosić o wprowadzenie numeru dokumentu tożsamości – nie panikujcie, to nowy środek ostrożności. Obaj panowie kierowcy byli niesamowicie mili. Do Madrytu wiózł nas z Barajas starszy pan, który w uliczce pod hostelem (w Madrycie nie są one zbyt dobrze oznaczone) powiedział, że mamy poczekać w samochodzie, żebyśmy nie mokły, on pójdzie się rozejrzeć.
Hostel w Madrycie
Przyjeżdżając do Madrytu zatrzymujemy się głównie w hostelach (ale nie takich typu łóżka piętrowe, ośmioosobowe pokoje i łazienka na korytarzu) – wychodzimy z założenia, że skoro i tak będziemy w pokoju tylko spać, a całe dnie spędzamy na zewnątrz, nie potrzeba nam nic poza dobrą lokalizacją, czystym pokojem i prywatną łazienką. Jeszcze nigdy nie było skuchy, jeśli nie liczyć jednego miejsca, które odwołało nam rezerwacje w dniu przyjazdu. Na szczęście szybko znalazłyśmy wtedy alternatywę. Jeśli chodzi o wybór lokalizacji, celujemy zwykle w okolice Gran Vía (np. Calle de Fuencarral czy Calle de Hortaleza) lub pobliże Plaza de Santa Ana (między placem a Calle de Atocha). Tym razem zdecydowałyśmy się właśnie na tę drugą opcję i zatrzymałyśmy się w obiekcie przy Calle de Leon. Naprzeciwko znajdował się cudowny sklepik z owocami, którego cudowność przejawiała się w tym, że sprzedawano tam litrowe butelki soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy za cztery euro. Jak wiecie, ja dla świeżego soku pomarańczowego jestem w stanie zrobić wiele, nawet zaryzykować załamanie nerwowe na upiornym rondzie w Lahaurze.
Madryckie rytuały
O jednym z naszych rytuałów wspominałam Wam już w poprzednim poście o Madrycie – bez względu na to, jak jesteśmy zmęczone i o której godzinie docieramy do Madrytu, zawsze idziemy z Mamą do otwartej 24/7 czokolaterii San Ginés na chocolate con churros. Nie zna prawdziwych churros ten, kto nie jadł ich w Madrycie. Te słodkie ulepki serwowane w innych krajach z churrosami mają wspólny może kształt i nic innego. A posypywanie churrosów cukrem pudrem, jakby nas skonfrontowano z polskimi faworkami powinno być karane jak herezja w kk. Nie wiem, kto wpadł na taki bluźnierczy pomysł jako pierwszy, ale niech się lepiej nie ujawnia. W takich chwilach rozumiem, co czuje Magda Gessler (tak Marysiu, ten fragment to dla Ciebie, niech Ci Kotuś doniesie, że znowu jesteś na moim blogu). W godzinach nocnych nie ma niestety opcji siedzenia na zewnątrz, górny poziom San Ginés jest zwykle całkowicie zajęty i zostają nam podziemia. Oświetlenie jak z horroru, zapach tłuszczu wymieszany ze stęchlizną – UWIELBIAM! Moja Mama mojego zachwytu nie podziela, ale churros i czekolada są tak dobre, że narzeka bardzo umiarkowanie.
Nasza kolejna tradycja to znalezienie stałego miejsca na śniadania. Lubimy wracać rano do tego samego miejsca i rozpoznawać stałych bywalców. Przez te kilka dni poudawać, że jesteśmy częścią tej lokalnej społeczności, snuć domysły na temat ich historii. Tym razem naszą uwagę przykuła niesamowicie efektowna kobieta w średnim wieku, która przez trzy dni pojawiała się w tej samej kawiarni co my, zmieniając tylko stolik. Ubrana w szpilki, szerokie spodnie, bajeczną pelerynę. Od rana w pełnym makijażu, z apaszką fantazyjnie zawiązaną w długich włosach. Może to dawna tancerka flamenco, może aktorka, może kobieta z dobrego domu, do tej pory wspominająca ukochanego z dawnych lat, którego utraciła w jakichś dramatycznych okolicznościach. Na pewno nosiła w sobie interesującą historię. Dzięki takim ludziom rozumiem, skąd czerpał swoje inspiracje nieodżałowanej pamięci Zafón. Tym razem zrobiłyśmy lekkie odstępstwo od naszej tradycji i na ostatnie dwa dni zmieniłyśmy lokal na jeszcze klimatyczniejszy – La Vera przy C/ de Atocha. Niestety, już bez naszej tajemniczej znajomej nieznajomej.
Kulinarne polecajki w Madrycie
Skoro już zahaczyliśmy o tematy kulinarne, zanim przejdę do opowieści o mieście, chciałabym Wam polecić jedno stare miejsce (o którym z niezrozumiałych dla mnie względów nie wspomniałam w poprzednim madryckim poście) i dwa nowe odkrycia.
Jeszcze zanim przyjechałam do Madrytu, moja polska koleżanka ze studiów, z którą później w Madrycie zamieszkałam twierdziła, że w Hiszpanii jest najpyszniejsza pizza na świecie. Prawda, że to absurdalne stwierdzenie? Kiedy już pojechałyśmy do Madrytu, poszłyśmy tam razem i… Niestety muszę przyznać jej rację. Jadłam pizzę w słynnej L’Antica Pizzeria da Michele w Neapolu, była genialna, ale mając do wyboru tę włoską legendę a pizzę z hiszpańskiej sieciówki (!) La Tagliatella, wybrałabym to drugie. Wiem, bardzo źle to o mnie świadczy, zwłaszcza że pizza z Tagliatelli zostałaby przez Włochów wyśmiana, ale cóż poradzę, głowa swoje, a kubki smakowe swoje. Przyznam jednak, że to właśnie La Tagliatella po raz pierwszy złamała mi serce zmianami w menu, z którego wycofano moją ulubioną pizzę z tuńczykiem i świeżym szpinakiem. Teraz muszę się zadowalać jakimiś tam truflami. No trudno. Wybaczyłam.
Do nowych odkryć należy również serwująca kuchnię andaluzyjską restauracja Alhambra. Trafiłyśmy na nią przypadkiem ostatniego dnia, szukając miejsca z menú del día. Miałyśmy wyjątkowego pecha, jakoś nic do nas nie przemawiało, wreszcie, straciwszy już nadzieję, natknęłyśmy się na Alhambrę. Cena jak na menu obiadowe bardzo wysoka, 18 euro od osoby (wysoka relatywnie, 36 euro w Nowym Jorku nie starczy mi nawet na brunch dla jednej osoby, jednak zwykle cena za menú del día nie przekracza w Madrycie 14 euro), ale ilość i jakość jedzenia przeszły nasze oczekiwania. Pyszne sery jako czekadełko, ogromne przystawki – do wyboru m.in. paella z owocami morza, bulion ryżowy z homarem europejskim, krewetki i angulas (malutkie węgorze – miejscowe delicje) z czosnkiem, jeszcze większe dania główne (my wzięłyśmy grillowane kalmary, nie pamiętam, co jeszcze było w ofercie), bardzo dobry deser i napoje do wyboru. Decydując się na wino, dostaje się całą butelkę. W dodatku atmosfera tego miejsca jest absolutnie nie do podrobienia, dziki tłum, zgiełk, totalny chaos, coś cudownego. Wyszłyśmy objedzone jak komary na Mazurach w wysokim sezonie i trochę zdezorientowane nagłą ciszą.
W poprzednim poście madryckim zachwalałam Wam lody o smaku fiołkowych cukierków w lodziarni przy San Ginés – niestety już ich w ofercie nie mają (i jak ja mam się nie irytować tymi zmianami?!) Na szczęście, znalazłam godne zastępstwo w postaci genialnych lodów miętowych (z listkami prawdziwej mięty!) w Eccolo Gelato. Mam nadzieję, że się nie zamkną do mojego następnego przyjazdu, bo to był naprawdę Top 3 lodów miętowych a w tym temacie jestem ekspertką.
Ulice Madrytu
Pierwszy dzień spędziłyśmy na bezcelowym przemierzaniu madryckich ulic, chowaniu się przed deszczem i zaglądaniu do sklepów z butami przy C/ de Fuencarral. Zachwyciła nas ilość wyłączonych już niestety świątecznych iluminacji – nie kojarzę, żeby dawniej było ich aż tyle, zapalone musiały wyglądać absolutnie nieziemsko! W ogóle mam wrażenie, że Madryt bardzo zwiększył ilość świątecznych dekoracji, a fasada sklepu Hermès’a wprost zapierała dech w piersiach (znowu odsyłam do wyróżnionych relacji na moim instagramowym profilu). Wcześniej nie kojarzyłam tego miasta ze świątecznym klimatem, teraz mam wrażenie, że mogłoby stanowić sporą konkurencję dla Londynu. Inną rzeczą, która nas zachwyciła, a o której zdążyłyśmy zapomnieć jest masa małych, niezależnych, specjalistycznych sklepików, które w dużej mierze decydują o charakterze tego miasta. Malutkie księgarenki, sklepy z piórami, z pelerynami, z butami do flamenco… Tego jest tu mnóstwo! Niestety mam wrażenie, że nie przetrwał mój ulubiony jubiler w pobliżu Plaza Mayor, ale istnieje również możliwość, że go po prostu nie znalazłam – zawsze miałam z tym problem.
Flamenco w Madrycie
Spacerując, postanowiłyśmy zajrzeć do naszego ulubionego dawniej lokalu z flamenco. Już wcześniej wydawało mi się, że coś jest nie w porządku, kiedy zobaczyłam, że zmieniono nazwę z Villa Rosa na Tablao Flamenco 1911, mimo to, bardzo chciałyśmy spróbować. Ponad dekadę temu do Villa Rosa zabrała mnie moja madrycka koleżanka, było to wtedy najbardziej autentyczne doświadczenie w mieście, które choć z biegiem czasu zaczęło być coraz bardziej popularne wśród turystów, nadal trzymało fason. W dodatku serwowano tam całkiem dobre jedzenie. Jak później doczytałam w internecie, lokal popadł w ogromne tarapaty finansowe przez pandemię i obecny właściciel uratował je przed ostatecznym zamknięciem. Niestety, uratował tylko pustą skorupę, duszę sprzedał, a wraz z duszą uleciała cała magia. Choć występujący tu artyści ponoć nadal są jednymi z najlepszych w kraju, a piękne wnętrze pozostawiono w oryginalnej formie, cały klimat szlag trafił. Restauracja wyniosła się do lokalu naprzeciwko, przychodzi się tu już tylko na bardzo turystyczny show. Nie można przyjść wcześniej, zamówić jedzenia, posiedzieć i porozmawiać. Nie można też poprosić kelnera, żeby pozwolił zostać na kolejnym występie za cenę zamówienia kolejnych drinków. Przed spektaklem czeka się w przedsionku, a natychmiast po obsługa wskazuje drzwi. Zamiast ciepłego światła podkreślającego walory wizualne tego niesamowitego miejsca, sala jest zaciemniana, tak by skierować uwagę widzów na zalaną nieprzyjaznym, zimnym światłem scenę. Żadna pizza, żadne lody fiołkowe nie zraniły mnie tak bardzo, jak upadek Villa Rosa. Najgorsze, że teraz już nie wiem, gdzie w Madrycie chodzić na flamenco.
Zakupy i pałace
Przez ostatnie lata starałam się nie kupować zbyt wielu ubrań. Z jednej strony slow fashion, z drugiej przeprowadzka do Nowego Jorku uzmysłowiła mi, że mam wszystkiego o wiele za dużo. Mimo że podzieliłam garderobę na dwie części (nie będę mówić, że na pół… mniejsze i większe pół) a nasze obecne mieszkanie ma jak na nowojorskie standardy naprawdę dużo szaf, po prostu się z tym wszystkim nie mieszczę. Niestety, w Madrycie bardzo łatwo jest o tym zapomnieć i wpaść w zakupowy szał. Całe szczęście, miałam to na względzie i masochistycznie postanowiłam zabrać ze sobą najmniejszą walizkę. Gdyby nie to, byłoby bardzo źle… A tak, poszalałam tylko jednego dnia, ale za to jak… Wpadłam w taki amok, że miałam na twarzy autentyczne wypieki. Na pewno znacie ten głupi kawał, że mityczny punkt G znajduje się na końcu słowa shopping. No cóż. Nie zaprzeczam. Nie kupiłam za to dla siebie żadnych espadryli (bo już by się nie zmieściły do walizki), a do mojego ulubionego sklepu z espadrylami zajrzałam tylko po takie malutkie, dla córki mojej przyjaciółki (tej samej, dla której kupowałam wcześniej szydełkowe pantofelki w Chorwacji). Mam nadzieję, że to będzie dla niej początek bardzo dużej kolekcji.
(Sklep z espadrylami opisywałam nie raz, więc nie będę tutaj powtarzać. Nie będę również po raz kolejny pisać o palmach na stacji Atocha, chociaż i tym razem je odwiedziłyśmy.)
Znacznie mniej usatysfakcjonowana pierwszymi zakupami była moja Mamusia, dlatego wbrew pierwotnym założeniom, wybrałyśmy się do dzielnicy Salamanca. To nie tylko dzielnica luksusowych butików, można się tu wybrać także w celach kontemplacji architektonicznej. To tutaj znajdują się jedne z najpiękniejszy madryckich pałaców, w tym pałac markizów Amboage (mieści się w nim włoska ambasada), Saldaña (sprzedany ponoć za 50 milionów euro – w sumie taniej niż niejedno mieszkanie na Manhattanie, tylko ogrzewanie pewnie drożej wynosi) i wicehrabiego Escoriaza. Imponujących budynków, nierzadko otoczonych pięknymi ogrodami jest tu znacznie więcej, więc można tu przyjść nawet, jeśli nie ma się ochoty na wydawanie fortuny w butiku Dior’a.
Żeby nie było tak miło…
Od początku naszego pobytu w Madrycie było cudnie. Przemiły pan kierowca, sympatyczna gospodyni, panowie w kawiarni… Coś musiało się popsuć. Przecież to mimo wszystko zwykłe miasto i zwykli ludzie. Kryzys musiał się pojawić. Nie pamiętam, co było pierwsze. Chyba niegrzeczna ekspedientka w El Corte Inglés, która zdenerwowała moją Mamę tak bardzo, że Mamie nie smakowała już później ani nasza pizza, ani churrosy. A może najpierw to ja miałam cały dzień zepsuty przez jednego antypatycznego palanta…
Zapowiadał się kolejny piękny dzień. Tym razem nawet pogoda dopisywała. Poszłyśmy zorientować się w temacie nowego hammamu w Lavapiés (w końcu się nie zdecydowałyśmy, ale sam spacer uliczkami Lavapiés był bardzo przyjemny, mimo że dzielnica nie miała kiedyś najlepszej reputacji) i ruszyłyśmy w stronę Retiro. W końcu wizyta w Madrycie bez spaceru po najpiękniejszym (mam prawo do własnego zdania!) stołecznym parku Europy nie byłaby kompletna. Po drodze przeszłyśmy obok ogrodu botanicznego, przy którym można trafić na targ książek. Urokliwe małe budki z półkami uginającymi się pod ciężarem starych tomiszczy, grupki entuzjastów zbierające się wokół ustawionych na zewnątrz stolików z przecenionymi pozycjami… Zachwycający widok, nawet jeśli ktoś nie jest zadeklarowanym bibliofilem. Robiłam oczywiście zdjęcia, w pewnym momencie słońce jakoś tak zaświeciło, że musiałam bardzo szybko kliknąć, żeby uchwycić ten bajeczny błysk. Było to przy stoisku, przy którym stało akurat kilku starszych panów, ale to nie oni byli obiektem zdjęcia, zresztą, pomijając już, że nie było ich widać w cieniu, większość z nich stała tyłem, a jedyny, który był częściowo zwrócony w moją stronę, miał na twarzy maseczkę. Dlaczego zapamiętałam to tak dobrze? Ponieważ w chwili, kiedy zrobiłam zdjęcie, facet stojący tuż obok mnie (i na pewno nie znajdujący się w kadrze) zaczął na mnie wrzeszczeć, że jestem bezczelna, robiąc zdjęcia ludziom bez ich pozwolenia. Zszokowana tą niespodziewaną falą agresji wydukałam, że przecież nie ludziom, tylko książkom. Że przecież ludzi na tym zdjęciu praktycznie nie widać. (Nie wiem, czy tylko ja tak mam, ale kompletnie nie radzę sobie z ludzką agresją werbalną i nie wiem, co robić, jak ktoś na mnie krzyczy. W przeszłości moją reakcją bezwarunkową w takich sytuacjach był płacz. Teraz jest o tyle lepiej, że nie płaczę, ale i tak zaczyna mi szybciej bić serce i jestem całkowicie zagubiona. Może to jakaś trauma po pierwszym przedszkolu.) Pana to jednak nie satysfakcjonowało, krzyczał na mnie coraz bardziej, ludzie zaczęli się na mnie patrzyć jak na zbrodniarkę wojenną. Wreszcie pokazałam mu to zdjęcie i przy nim je wykasowałam. Oczywiście, mimo że zobaczył, że na zdjęciu nie było widać ludzi, nie przeprosił mnie, a ja odeszłam roztrzęsiona. Gniotło mnie to jeszcze przez długie godziny.
Chociaż jedno ładne zdjęcie…
Kiedy po tym nieprzyjemnym zajściu doszłyśmy do parku, Mamusia zaczęła mieć pretensje o mój zły humor. Że jeden palant był dla mnie niemiły i teraz będę chodziła naburmuszona i ona sobie nie życzy. Zastanowiłam się nad tym i wyszło mi, że to nie tylko przez palanta. Jest mi smutno, bo miałam plany, że do Madrytu pojadę w nowym płaszczu* i będę miała piękne zdjęcia, a tak to wyglądam jak produkt defekacji jeża. I co? To moja wina? – zapytała jak zwykle pełna empatii Mamusia. No nie. Zdecydowanie nie jej wina. To ja tuż przed wyjściem na lotnisko zorientowałam się, że nie mam odpowiedniej kurtki na madrycką pogodę. Inna sprawa, że trochę tę pogodę przeceniłam i pożyczona od Mamusi cienka puchówka nie tylko nie wyglądała, ale też nie grzała. Z Madrytu wróciłam przemarznięta do kości. W każdym razie, możecie się ze mnie śmiać (sama sobą pogardzam), ale autentycznie było mi przykro, że z tego powrotu do Madrytu nie będę miała ani jednego ładnego, “instaworthy” zdjęcia. #problemypierwszegoświata Przez chwilę myślałam, że to się zmieni. Weszłyśmy do Kryształowego Pałacu, gdzie znalazłyśmy ciekawą wystawę lustrzanych brył. To była moja szansa. Może nie będzie ładnie, ale za to jak ciekawie i artystycznie! Odczekałam na odpowiedni moment, wygięłam się odpowiednio, żeby uchwycić pożądaną perspektywę, poklikałam i… Odkryłam, że w mój kadr sprytnie wkradła się dłubiąca w nosie pani. Och, życie! I właśnie dlatego nigdy nie zrobię instakariery. Przez źle zaplanowaną garderobę i obce, dłubiące w nosach kobiety. W idealnym świecie miałabym cudne wyreżyserowane zdjęcie w kreacji flamenco na schodach przy Plaza Mayor. Zwizualizujcie to sobie proszę.
* Dygresja płaszczowa. Jeszcze przed Świętami poszliśmy z Rodzicami na masaż. Już po, pani recepcjonistka przyniosła nam nasze okrycia, tylko zamiast mojej kurtki chciała mi podać przepiękny czarny płaszcz w tyranozaury! Będąc człowiekiem uczciwym, odruchowo zaprotestowałam, po chwili żartując, że jest tak cudny, że w sumie mogłabym się skusić. Mama stwierdziła, że mogłam chociaż metkę sprawdzić. Powiedziałam, że już przepadło, nie będę teraz obcym ludziom metek oglądać, ale pani recepcjonistka była tak miła, że zrobiła to za mnie. Szybki research w domu wykazał, że płaszcze tworzy ukraińska projektantka, która do printów wykorzystuje rysunki swoich małych dzieci. Chwilę zajęło mi zdecydowanie się, czy chcę płaszcz biały w czarne jaskółki, czy żółty (a może różowy?) z wizerunkiem uroczego potwora. Dostawa miała zająć do dziesięciu dni. Na Chorwację już by pewnie nie zdążył, ale na Madryt bez problemu. Niestety, najpierw przedłużyła się sama realizacja (każdy płaszcz jest szyty na zamówienie), a później InPost przeszedł sam siebie i przesyłkę zagubił tak skutecznie, że przyszła dopiero po moim przyjeździe do Stanów. Nie wysłali również informacji, że już doszła, więc płaszcz wrócił do projektantki, która następnie wysłała mi go do Nowego Jorku. Czemu Poczta Polska postanowiła zafundować mu trasę przez Miami, to już nie wiem. Po podróży przez całe wschodnie wybrzeże wypoczywał jeszcze kilka dni na Bronksie… Całe szczęście jaskółki są już ze mną i jest szansa, że jeszcze je trochę przed wiosną ponoszę. A jeśli w Polsce również zapowiada się dłuższa zima, polecam poszukać na instagramie konta lev.i.rosa. Koniec dygresji.
¡Nos vemos, Madrid!
Ostatniego dnia zostawiłyśmy jeszcze na chwilę bagaż w hostelu i ruszyłyśmy żegnać się (na razie) z Madrytem. Śniadanie w La Verze, szybki quest do sklepu z szafranem (szafranowe cukierki lub herbata to fajny pomysł na nieszablonową pamiątkę dla bliskich!), litrowa butelka soku do wypicia już na lotnisku i trzeba było wzywać taksówkę na lotnisko. Pozostało mi się już tylko lekko stresować tym, czy aby na pewno zdążymy na przesiadkę w Warszawie, czy może będziemy zmuszone wracać do Gdyni pociągiem, żebym następnego dnia zdążyła na lot do Nowego Jorku… To były naprawdę intensywne “wakacje”, ale bardzo się cieszę, że wszystko poszło mniej więcej zgodnie z planem i że udało nam się spędzić tych kilka dni z Mamą w naszym ukochanym mieście. Mam nadzieję, że jeszcze do niego nie raz wrócimy, zjemy churros, pizzę i lody, odwiedzimy nasze ulubione miejsca.
Po tym wyjeździe do Europy musiałam trochę odpocząć, ale chyba już doszłam do siebie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w chwili, kiedy opublikuję ten post, będę odkrywała Mexico City, aby później opowiadać Wam o lotach balonami nad piramidami Majów i innych cudach. Raczej nie zdążę do następnej środy, ale mam nadzieję, że nie będziecie musieli zbyt długo czekać.
P.S. Bardzo Was przepraszam za potencjalne błędy – sprawdzałam w pośpiechu, będę w razie czego poprawiać i obiecuję w przyszłości zostawić sobie więcej czasu na dokładną korektę.