Dlaczego zupa
Jest trochę rzeczy, o których chciałabym Wam opowiedzieć, zanim przejdę do opisywania mojego ostatniego pobytu w Polsce. Miałam to zrobić natychmiast po powrocie do Nowego Jorku, tymczasem, kiedy to piszę, za parę godzin wybije październik. Problem w tym, że te rzeczy średnio są ze sobą związane, niby mają jakiś wspólny mianownik, ale brakuje mi jakiejś mocnej osnowy. Oznacza to mniej więcej tyle, że ten wpis będzie chaotyczną zupą, a nie misternym arrasem, jakby chciała autorka, czyli ja. Ale możemy sobie wszyscy wmówić, że Wy, Czytelnicy, wolicie zupę niż nic.
Dlaczego z Azji
Dobra, to zacznijmy od tego wspólnego mianownika. Będzie nim diaspora azjatycka (w szerokim rozumieniu tego określenia, mam bowiem na myśli społeczność AAPI – Asian Americans and Pacific Islanders. Jakby nie patrzeć, mój mąż też jest Azjatą.) w Nowym Jorku. O mojej fascynacji mniejszością azjatycką w Stanach wspominałam wielokrotnie, na pewno kiedyś chciałabym o niej napisać dłuższy tekst, dlatego dzisiaj ograniczę się do próby krótkiego uzasadnienia, dlaczego akurat oni.
Powody oczywiste to moja dawna miłość do Japonii i fakt że poślubiając mieszkającego w Stanach Pakistańczyka, sama w niewielkim stopniu stałam się częścią tej diaspory. To drugie na pewno bardzo zmotywowało mnie, do usilnych prób zrozumienia złożonej tożsamości członków tej społeczności. Lista moich lektur zdominowana jest przez powieści i biografie przedstawicieli AAPI, które pokazują dylematy, z którymi mierzą się oni na co dzień, a które dla większości Amerykanów pozostają niedostrzegalne. Kolejny powód jest znacznie trudniejszy do wyjaśnienia, ale spróbuję. Azjaci są w Stanach trzecią pod względem populacji mniejszością, która w dodatku rośnie najszybciej, są niezwykle ważni jeśli chodzi o historię imigracji i związane z nią regulacje prawne, stanowią integralną część społecznej tkanki, a jednak są nagminnie traktowani jak element obcy, często pomijani (również z powodu bycia tzw. “model minority”, o czym w przyszłości napiszę znacznie więcej), nie poświęca się im zbytniej uwagi w badaniach społecznych. W pewnym sensie są jedną z najbardziej tajemniczych grup społecznych w Stanach. Dlatego, kiedy tylko mam możliwość, staram się jak najwięcej o nich dowiedzieć. Chodzę na spotkania autorskie (np. z Avą Chin, autorką fantastycznej książki Mott Street: A Chinese American Family’s Story of Exclusion and Homecoming, czy z aktorką Constance Wu, która napisała biografię Making a Scene), pokazy filmowe z prelekcjami (w Museum of the City of New York miałam okazję obejrzeć “muzułmańską komedię romantyczną” Americanish o Pakistankach z Queens) czy wystawy poświęcone mniejszości AAPI, np. w Museum of Chinese in America.
Celebrate Korea
Krótko przed sierpniowym wyjazdem do Polski miałam mini diasporowy (a właściwie K-desi, koreańsko-subkontynentalny) maraton. Rozpoczęłam od festiwalu Celebrate Korea organizowanego w Rockefeller Center we współpracy z KTO (Korea Tourism Organization). Częściowo z okazji 70. rocznicy podpisania sojuszu między Koreą Południową i Stanami Zjednoczonymi (sojusz został wprawdzie podpisany 1 października, ale każdy wie, że festiwale są fajniejsze w lecie), a częściowo ot tak, żeby wykorzystać trwający obecnie boom na kulturę koreańską (ochrzczony przez kogoś zmyślnie K-Zeitgeist) i zachęcić Amerykanów do odwiedzenia Korei. Ja sama, chociaż jakoś nie mogę przekonać się do współczesnej koreańskiej muzyki i pozostaję nieczuła na wdzięki tamtejszych idoli, dałam się wciągnąć w wir pastelowego (a czasami mrocznego) świata K-dram i zaczęłam fantazjować o długich wakacjach, albo wręcz przeprowadzce do kraju, którego nigdy nawet nie odwiedziłam. Już dawno zrezygnowałam z podkładu na rzecz fantastycznego koreańskiego kremu BB, a moja szafka w łazience pełna jest maseczek w płacie Made in Korea. Nie znosząc pikantnego jedzenia, zaczęłam pożądać kimchi, zakochałam się w dolsot bibimbap i cały czas szukam idealnych tteokbokki. Korea dopadła i mnie. Swoją drogą, jeśli macie podobnie i wybieracie się do Nowego Jorku, to bardzo polecam restaurację Ariari w East Village. Udało mi się tam ostatnio upolować dwie rezerwacje (bez rezerwacji ani rusz!) i jestem zachwycona. Dolsot bibimbap z kremem z jeżowców to jest to!
Podczas festiwalu można było skosztować słynnego KFC (Korean Fried Chicken, co z wiadomych względów sobie odpuściłam, a Księcia nie było ze mną), genialnej lemoniady z yuzu i koreańskiej kawy, przygarnąć masę próbek koreańskich kosmetyków a nawet przymierzyć (nie do końca tradycyjny) hanbok (koreański strój). Oczywiście przymierzyłam, nie sięgał mi nawet do kostek – jak zauważyła pomagająca mi go ubrać Koreanka, nie jestem typowego wzrostu jak na Koreę. To był pierwszy znak, że tym razem to ja gdzieś nie pasuję – i do tego tematu będziemy dalej wracać.
W programie nie zabrakło też wyższej kultury (w jednym przypadku bardzo dosłownie) w postaci wystaw koreańskich artystów. Dwie sale w rockefellerowskim Rink zajęte były przez Spotlight: 12 Contemporary Artists from Korea prezentującą prace młodych, wschodzących artystów, m.in. Sungsic Moon, Park Chan-wook, Jina Park, Heejoon Lee i HaSeulLin Jeong i (subiektywnie!) bardziej imponującą Origin, Emergence, Return a w niej ponad 70 prac trzech pokoleń współczesnych artystów: Park Seo-Bo, Jin Meyerson’a i Lee Bae. Każdy z tych artystów wybrał inne medium, aby ukazać złożone tematy życia i śmierci, obecności i jej braku, oraz wysiedlenia i diaspory. Lee Bae dostąpił wyjątkowego zaszczytu, jako pierwszy koreański artysta mógł zaprezentować swoje dzieło w honorowym miejscu w słynnych Channel Gardens. Jego gigantyczna, mierząca ponad 6 metrów rzeźba Issu du Feu składająca się z bel zwęglonego drewna ma symbolizować ludzką potrzebę oczyszczenia tego, co nie może być naprawione. Na żywo wyglądała naprawdę niesamowicie. Dodatkowo, odwiedzający mieli możliwość podziwiania przy pracy artysty młodego pokolenia, YOYOJIN’a, który tworzył popkulturowy mural upamiętniający sojusz koreańsko-amerykański.
K-Zeitgeist
Kiedy już obfotografowałam się w hanboku, skosztowałam lemoniady z yuzu, pokontemplowałam koreańską sztukę i obłowiłam się w pół torby koreańskich kosmetyków, opuściłam Rockefeller Center i ruszyłam na zachód. Postanowiłam posiedzieć chwilę na ławce w Central Parku, sprawdzić firmowy komunikator (zapomniałam wspomnieć, to doświadczanie kultury wymagało ode mnie dyskretnej ucieczki z pracy, tak się poświęcam!) i stamtąd udać się do Lincoln Center, gdzie tym razem nikt się z nikim nie żenił, ale za to organizowane było spotkanie z amerykańsko-koreańskimi pisarzami: K-Lit – A Conversation with Korean-American Authors on the K-Zeitgeist. Wśród gości znaleźli się autorka słynnej powieści Pachinko Min Jin Lee, genialna Mary H.K. Choi, Nicole Chung i Eric Kim, a dyskusję prowadziła dziennikarka Hannah Bae. Na miejscu pojawiłam się długo przed czasem i całe szczęście, ponieważ przede mną do wejścia ustawiła się już całkiem długa kolejka. Wydarzenie nie było biletowane, wstęp był na zasadzie kto pierwszy, ten lepszy, ale organizatorzy ewidentnie nie spodziewali się takiego tłumu chętnych. Nie wszystkim udało się wejść, a ja poczułam się nieswojo. Byłam jedną z niewielu białych osób, miałam wrażenie, że zabieram miejsce tym, którzy mają większe ode mnie prawo tam być. Wrażenie to pogłębiało się w miarę trwania dyskusji i później, kiedy przyszła pora na pytania od publiczności. Jedna z pisarek długo mówiła o białej dominacji w literaturze – skupiając się głównie na starych, białych mężczyznach, ale jednak. Publiczność przy swoich pytaniach często powoływała się na doświadczenia dla mnie kompletnie obce, w innych zgromadzonych wywołujące pomruki zrozumienia. Ze spotkania wróciłam z kolejnymi pozycjami do listy książek “do przeczytania jak najszybciej”, mnóstwem przemyśleń i bardzo mieszanymi uczuciami.
BRIC Celebrate Brooklyn
Następnego dnia na Brooklynie odbywał się koncert Alego Sethi – najpopularniejszego obecnie pakistańskiego wokalisty, którego reggaetonowy przebój Pasoori pobił w zeszłym roku rekordy internetowych wyszukań. Oprócz Alego na scenie BRIC Celebrate Brooklyn w Prospect Parku miała wystąpić samozwańcza “królowa Hindustanu”, amerykańska raperka Raja Kumari. Książę niestety nie mógł mi towarzyszyć, tego wieczoru miał event networkingowy na łódce. Swoją drogą był to networking stowarzyszenia Indo-Amerykańskich Inżynierów i Architektów, co oznaczało, że mój luby spędzi kilka godzin w rejsie z bandą indyjskich uncles bez żadnej możliwości ucieczki. Później dowiedziałam się, że po części networkingowej desi towarzystwo rzuciło się do dzikiej bhangry. No cóż, mnie i tak nikt nie zaprosił, więc nie ma sensu żałować, że mnie to ominęło. (Kilka dni temu Książę powiedział, że szykuje się kolejny indyjski rejs, tym razem otwarty dla wszystkich i czy chcę iść. Oczywiście! Chodźmy! – wykrzyknęłam entuzjastycznie. Nie, nie, nie. Nie zrozumiałaś mnie. Pytałem, czy ty chcesz iść. Mnie do tego nie mieszaj, ja mam dość. BYDLAK.)
Miejsce Księcia przy moim boku (wróciliśmy do tematu koncertu, nie rejsu) znowu zajęła Kiran, widać zrozumiała, że bycie moją żoną zobowiązuje (teraz dla odmiany idzie ze mną na specjalny pokaz Zielonej granicy w Lincoln Center), a na miejscu spotkałyśmy przyjaciół mojego męża (tych od marokańskiego ślubu) ze znajomymi. Zrezygnowaliśmy z siedzenia na krzesłach pod sceną na rzecz rozłożenia kocyków na trawie – gorszy widok, ale przyjemniejsze doświadczenie. Tuż przed rozpoczęciem koncertu rozejrzałam się na boki. Znowu wyglądało na to, że to ja jestem w mniejszości. Szybko jednak wyparłam tę myśl, dając się porwać energii, którą Raja Kumari niemal rozniosła scenę. W porównaniu z nią gwiazda wieczoru, Ali Sethi wypadł niestety blado. Kiedy Książę mnie ostrzegał, że Sethi nie potrafi śpiewać na koncertach, że fałszuje, że nie radzi sobie z publicznością, nie chciało mi się w to wierzyć, zresztą myślałam, że po przez kilka lat od czasu, kiedy mój mąż widział go na żywo, artysta zdobył większe sceniczne doświadczenie. Niestety, mój sierściuch miał (wyjątkowo!) rację.
Na szczęście nie wpłynęło to na mój podziw dla tego artysty. Zwłaszcza w obliczu ostatniego skandalu. Ali Sethi jako jedna z nielicznych publicznych postaci w Pakistanie otwarcie identyfikuje się jako osoba queer, co jest ciężkie do przełknięcia dla konserwatywnego pakistańskiego środowiska, ale pewne rzeczy można wybaczyć człowiekowi, którego muzyka stała się jednym z głównych produktów eksportowych tego kraju. Jednak tylko do pewnego momentu. W sierpniu media obiegła plotka, jakoby Sethi miał podczas kameralnej ceremonii w Nowym Jorku poślubić swojego wieloletniego przyjaciela, malarza Salman’a Toor’a. Tego dla islamskich konserwatystów było już za wiele i zaczęli nawoływać do bojkotu artysty a nawet posunęli się do wysyłania mu gróźb śmierci. Ja z kolei namawiam Was do kontrbojkotu, do słuchania muzyki Sethi’ego i… przeczytania jego książki. Przypadkowo odkryłam, że ten okropny, kompleksogenny człowiek jest nie tylko fantastycznym muzykiem z rewelacyjnym wyczuciem stylu, ale też napisał książkę The Wish Maker, która jest podobno doskonała. Zaczęłam już ją nawet czytać, ale równolegle czytam trzy inne i oglądam Słoneczny patrol (nie pytajcie, Książę zapytał i żałuje), więc zanim skończę, trochę czasu minie.
Dlaczego empatia
Teraz będzie najtrudniejsza część tego wpisu, bo zwerbalizowanie moich przemyśleń bardzo je spłyca i sprawia, że brzmię jak idiotka. Zakładam jednak, że osoby, które nie trafią na ten wpis przypadkowo (jeśli takie były, to do tego momentu i tak pewnie nie doczytały), a Wy, którzy czytacie mojego bloga od jakiegoś czasu, macie do mnie jakiś tam kredyt zaufania (co się może zmienić po kolejnym poście, w którym będę po prostu wredna i paskudna, bo od miesiąca myślę, jak to, co zaplanowałam napisać bez złośliwości i oceniania innych, ale jeszcze nic nie wymyśliłam i raczej już nie wymyślę) i postaracie się zinterpretować to łaskawie.
Przywykłam do tego, że jestem częścią większości. Nie mówimy oczywiście o tym, że jestem imigrantką, nie liczymy też czasu, kiedy mieszkałam w Chile, czy w Japonii, ani tym bardziej krótkich wyjazdów do innych krajów. Na co dzień, w mojej zwykłej rzeczywistości nie doświadczam poczucia wykluczenia, nie rozglądam się w poszukiwaniu innych ludzi, takich jak ja. Teoretycznie jestem świadoma tego, że to ogromny przywilej. Jak już wspominałam, czytam książki pisane przez przedstawicieli mniejszości. Co więcej, mój mąż do tej mniejszości należy, tylko ja o tym zupełnie nie myślę. Nie mam tej świadomości włączonej 24/7 jak filtra powietrza. Te dwa dni zanurzenia w azjatyckiej diasporze sprawiły, że będąc na gruncie, w którym jestem uznawana za większość, poczułam się mniejszością. Oczywiście mniejszością nieprześladowaną, niewytykaną, niestygmatyzowaną, ale jednak mniejszością. Nie twierdzę, że było mi z tym źle, ale na pewno dziwnie. Zaczęłam się zastanawiać, jak to jest być mniejszością codziennie. Kiedy zaczęłam niezdarnie tłumaczyć te rozkminy egzystencjalne ukochanemu mężowi, ten zapytał z przekąsem:
– Czyżbyś, kochanie, zaczynała rozwijać w sobie empatię?
Czy to faktycznie chodzi o empatię? Czy do tej pory mi jej brakowało? Może rzeczywiście nie jestem do niej zdolna, nie posiadając tych samych doświadczeń. Czy mój mąż codziennie czuje się tak, jak ja na azjatyckich wydarzeniach? Wiecznie świadomy swojej obcości, bycia mniejszością? Podobno nie. Podobno to uczucie znika, ale czai się pod powierzchnią, gotowe w każdej chwili wynurzyć swój gadzi łeb, kiedy tylko ktoś zmąci taflę jednym bolesnym komentarzem. Komentarzem, który zasugeruje, że jest się tu obcym. Bo do tego to się sprowadza – azjatycka mniejszość, chyba jako jedyna w multikulturowym Nowym Jorku wciąż słyszy to absurdalne pytanie: skąd NAPRAWDĘ jesteś? Nawet, jeśli ich rodziny mieszkają tu od XIX wieku.
Joyland, antykoncepcja i podpaski
A jeśli już chodzi o głębokie rozmowy z moimi mężem, mieliśmy ich jeszcze trochę i chciałam się z Wami podzielić dwoma odkryciami. Wydaje mi się, że jedną z nich zainicjował film Joyland, który tu, z tego miejsca Wam BARDZO polecam. Naprawdę, obejrzyjcie. To szalenie ważny film, który po prostu trzeba zobaczyć i przetrawić.
Po filmie zaczęliśmy owo trawienie, rozbierając to, co zobaczyliśmy na czynniki pierwsze. Wśród wielu, wielu rzeczy, o które dopytywałam, znalazł się temat antykoncepcji w Pakistanie. Pisałam już o tym trochę w poście o macierzyństwie, ale zaczęło mnie zastanawiać, czy faktycznie antykoncepcja jest tak powszechnie dostępna i społecznie akceptowana, jak wcześniej czytałam. Okazuje się, że kiedy mój mąż był dzieckiem, pigułki antykoncepcyjne i kondomy były normalnie reklamowane w telewizji, w tzw. normalnych porach. Zwykle ujęte w narrację rodzinną, coś w stylu starsza, doświadczona szwagierka, witając w rodzinie świeżą pannę młodą, zdradza jej sekret: nie musisz mieć dziecka natychmiast po ślubie. Możesz poczekać, aż będziesz gotowa. Brak tabuizacji antykoncepcyjnej, podobnie jak okresowej (Książę do tej pory wspomina, jak zafascynowany oglądał reklamy podpasek, w których woda magicznie granulowała w żel, po czym dokonywał najazdu na zapasy drogich, zagranicznych podpasek mamy, celem przeprowadzania doświadczeń naukowych) absolutnie mnie zachwycił w kontekście stereotypowego postrzegania Pakistanu. Niestety, pisząc ten post, próbowałam znaleźć te fantastyczne reklamy z doświadczoną szwagierką i zamiast tego trafiłam na artykuł, który donosił, że pomimo kampanii rządu na rzecz antykoncepcji, jej reklamowanie w radiu i telewizji zostało zakazane w 2016 roku, żeby nie deprawować dzieci. Niestety, odbiło się to negatywnie na jej i tak już znikomej popularności. Kiedy powiedziałam o tym mężowi, zamyślił się na chwilę i powiedział: jeśli to prawda, to wygląda na to, że moi rodzice dorastali w lepszym Pakistanie niż ja, a ja w lepszym niż młodsze pokolenia. Równia pochyła bez odwrotu. (Jeśli brzmi znajomo, to nie było to celowe, ale i tak, przy okazji: #kobietynawybory)
Teraz powinnam napisać coś bardziej ogólnego w ramach spinającego to wszystko podsumowania, ale pamiętajcie, że to miała być zupa. Zupa zaczyna się i kończy tak samo, na każdym etapie serwując jedzącemu te same składniki. Dlatego:
-The End-
Łykam Warszawę jak pelikan, ale są chwile, kiedy naprawdę zazdroszczę Ci NY 😉 inna sprawa, że za dużo ludzi na metr kwadratowy, ale pomarzyć można.
Mam mieszane uczucia – rozumowo ogarniam, nie neguję tego, jak czują się przedstawiciele mniejszości, bo sami to w końcu wiedzą. Z drugiej strony mam wrażenie, że poczucie ciągłego wyobcowania i walki jest troszkę nakręcane przez zainteresowanych. Dominacja białych, dominacja mężczyzn, dominacja starych… Wszędzie wróg. Ale z drugiej strony możesz czytać co chcesz, oglądać ci chcesz i – przynajmniej mnie – bardziej pociąga opowieść niż autor. Złożone to jest i to rozumowe zrozumienie zderza mi się z doświadczeniem, bądź co bądź przedstawicielki uprzywilejowanej większości. Może dlatego ciężko czasem wczuć się.
A co do pytań skąd jesteś… To najczęściej zadawane pytanie w Warszawie. Serio. A potem tłumacz człowieku, czyś rodowity i przedwojenny czy napływowy słoik. I tak, to cholernie wkurza…