Wybaczcie angielski tytuł, za bardzo mi pasuje, żebym szukała czegoś równie odpowiedniego po polsku. “Wzięłam ślub ze szwagierką” nie brzmi nawet w połowie tak dobrze. Zresztą, już nie mogę się doczekać tej hordy zboczeńców, którzy niechcący trafią na mojego bloga i będą scrollowali w poszukiwaniu soczystych treści. Lubię sprawiać ludziom zawód*, takie mam hobby. (*Nie dotyczy Mamy, Taty, Babci, męża, przyjaciół, ogólnie ludzi inteligentnych etc. etc.)
(Re)Wedding
Zanim zaczniecie oceniać rozmiar patologii w rodzinie mojego męża, pozwólcie, że cofniemy się w czasie. Nie za dużo. Zaledwie o rok. W lipcu 2022 roku w ramach swojego cyklu imprez Summer for the City słynne nowojorskie Lincoln Center organizowało (Re)Wedding – wielką “ślubną” ceremonię, w której mogły wziąć udział wszystkie chętne pary (i nie tylko). To symboliczne wydarzenie miało wynagrodzić parom odwołane podczas pandemii wesela, przypieczętować koniec koronowego terroru i pokazać, że omnia vincit amor. Zapytałam wtedy mojego męża, czy zechciałby ożenić się ze mną po raz trzeci. Odmówił. Nie przejęłam się specjalnie i rozpoczęłam typowanie ofiary. W końcu ceremonia była dla wszystkich! Dla par biorących ślub po raz pierwszy, odnawiających przysięgi, ale też dla osób chcących celebrować “miłość do miasta”. Po krótkim namyśle stwierdziłam, że mogę zaliczać się do tej trzeciej kategorii, mimo że jak nie raz wspominałam, nie uważam, żeby Nowy Jork był dobrym materiałem na męża. O tymczasową rękę poprosiłam znaną Wam już z opowieści Marzenę. Kojarzycie jak Elizabeth Bennet potraktowała pana Darcy’ego przy pierwszych oświadczynach? To wyobraźcie sobie, że to była kulturalna i łagodna odmowa w porównaniu do reakcji Marzeny. Ta kobieta jest bez serca. Zanim jednak wpadłam w rozpacz, stwierdzając, że nikt nie chce się ze mną ożenić, przypomniałam sobie, że przecież mam Kiran! Moją kochaną, najstarszą szwagierkę, która na wszystko przystaje z entuzjazmem i żadnego pomysłu nie uważa za głupi. Kiran przyjęła moje oświadczyny bez chwili wahania.
Niestety, wkrótce przypomniałyśmy sobie, że w ten weekend, w który odbywało się to epokowe wydarzenie miałyśmy jechać całą rodziną do Catskills do domu z basenem. Wyjazd był zresztą fantastyczny, mimo że Książę spędził go w łóżku z koroną, którą następnie przekazał również mnie, ale czułam, że ominęło mnie coś wyjątkowego. Może nie aż tak wyjątkowego jak gra w siatkówkę z Teściową, czy oglądanie świetlików pod rozgwieżdżonym niebem, ale jednak. Dlatego, kiedy zobaczyłam, że Lincoln Center postanowiło na fali zeszłorocznego sukcesu po raz kolejny wyprawić nowojorczykom wesele, natychmiast wysłałam do Kiran wiadomość – czy nadal jesteś gotowa za mnie wyjść? Zróbmy to! – odpisała natychmiast. Chwilę później zaczęłyśmy uzgadniać, w co się ubierzemy…
Mamy plany!
– Mama zaprasza nas do siebie w sobotę – oświadczył Książę.
– Nie mogę, mam plany z Kiran.
– Kiran też jest zaproszona.
– Kiran też nie może, bo ma plany ze mną.
– Aha… A co robicie?
– Bierzemy ślub.
– A, okej.
Tak na wieść o naszych planowanych zaślubinach zareagował mój mąż. Z kolei mąż Kiran, aka szwagierek, podszedł do tematu trochę poważniej. Najpierw wpadł w panikę i zaczął pytać Kiran, jak w ogóle może. Co to za pomysł. Później zaczął googlować i odrobinę się uspokoił, kiedy doczytał, że ceremonia nie jest prawnie wiążąca. Nie trwało to jednak długo, ponieważ wpadłam na pomysł, że powinnyśmy założyć identyczne pierścionki, które dostałyśmy od Teściowej w zeszłym roku. Ale jak to macie takie same pierścionki? Dlaczego? A skąd? Ja z twoim bratem nie mamy…
Kiedy jednak w dniu “ślubu” weszłam do mieszkania mojej panny młodej, nie stawiał oporu, nawet zaproponował mi wodę do picia. Właściwie próby sabotażu naszego wielkiego dnia ograniczyły się do tego, że nie zaniósł espadryli Kiran do szewca i moja małżonka wyznawała mi miłość w birkenstockach. W sumie mogło być gorzej, mogła założyć crocksy, ale mimo wszystko to Kiran, dziewczyna, która swojego czasu na spacery po Central Parku zakładała louboutiny. Tymczasem to ja pojawiłam się może nie w szpilkach, ale w niewygodnych (czyt. efektownych i wysokich) espadrylach i w… doczepkach. Moja mama, oglądając zdjęcia, stwierdziła, że koniec świata jest bliski. Jak być może pamiętacie, podczas naszego pierwszego spotkania kilka dni przed moim pierwszym ślubem z jej bratem, Kiran desperacko próbowała mnie na doczepki namówić. Bo dupatta wymaga objętości. Mojemu mężowi brak objętości pod dupattą nie przeszkadzał w najmniejszym nawet stopniu, ale skoro teraz miałam poślubić jego siostrę, stwierdziłam, że doczepki będą idealnym symbolem tego, jak pięknie rozkwitła nasza relacja.
A skoro już o butach i o doczepkach mowa. Moja suknia ślubna mieszka w Polsce, podobnie jak niezwykle efektowna biała syrenka od Nicole Miller, którą udało mi się w zeszłym roku upolować za horrendalną kwotę 10$. Zabrałam ją ze sobą na sesję zdjęciową w Bałtyku i jakoś tak bezrefleksyjnie zostawiłam w Gdyni. Błąd. Ewidentnie potrzebuję sukni ślubnej w szafach po obu stronach Atlantyku, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znowu będzie mi potrzebna. Kolejny ślub najwcześniej za rok, ale po drodze może uda mi się wyskoczyć na Dîner en Blanc (wtedy Wam napiszę, co to) i chociaż mam pół garderoby białych letnich sukienek i spodni, to jednak warto postawić na coś bardziej efektownego. Planując ślubną garderobę, musiałyśmy zdecydować, czy stawiamy na look zachodni, czy wschodni i dostosować nasz wybór do warunków pogodowych – lipiec w Nowym Jorku to na ogół minimum 30 stopni i wilgoć taka, że nigdy nie wiadomo, czy to człowiek się poci, czy miasto i co właściwie jest gorsze. Dlatego, zamiast typowych strojów ślubnych z którejkolwiej tradycji, zdecydowałyśmy się na biały ubiór letni. W moim przypadku była to obłędna, lniana sukienka zdobyta honorowo na wyprzedaży McQueen’a. Z kolei Kiran założyła białe koronkowe saree zestawione z choli (bluzką) z motywem turkusowo-brzoskwiniowych kwiatów. Oczywiście nie muszę pisać (ale chcę!), że wyglądałyśmy zjawiskowo i przyciągałyśmy najwięcej fotografów. Jak wiecie, jestem próżna i łasa na komplementy (z pewnością wynika to z jakiejś traumy, którą teraz muszę sobie desperacko rekompensować) i moje ego miało tego dnia prawdziwą ucztę. Dla własnego psychicznego komfortu powinnam częściej brać udział w takich wydarzeniach. No właśnie. Przejdźmy już do tego wydarzenia.
New York’s Biggest Day
Lincoln Center to jedna z najsłynniejszych, najbardziej prestiżowych nowojorskich instytucji kulturalnych. Niezwykle efektowny kampus o powierzchni 16 akrów gości największe znakomitości świata sztuki i od ponad pół wieku organizuje jedne z najgłośniejszych nowojorskich imprez. Przed pandemią Lincoln Center przyciągało około sześciu milionów odwiedzających rocznie, nic więc dziwnego, że w czasach postpandemicznych podjęło się trudnej misji reintegracji nowojorskiej społeczności. Również przez zaproszenie mieszkańców do udziału w rytuałach, które łączą. To właśnie ich znaczenie podkreśla Shanta Thake, odpowiedzialna za program artystyczny Lincoln Center: “Te rytuały pokazują, co oznacza być częścią życia w społeczności, jednoczenie się z innymi… Wiele z tego zostało zniszczone podczas pandemię. Nadszedł czas na stworzenie nowych rytuałów i nowych okazji do świętowania dla ludzi.” Patrząc na frekwencję wydarzenia, pomysł wspólnego wesela spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem – w zeszłym roku w (Re)Wedding wzięło udział około pięciuset par, w tym roku było ich aż siedemset! Warto podkreślić, że udział był darmowy, wystarczyło się wcześniej zarejestrować.
Henna, wianki i bukiety
Zamiast limuzyną do ślubu pojechałyśmy nowojorskim metrem, linią 1. Brzmi romantycznie i filmowo? Wspominałam o letnich upałach, prawda? Wszystko się lepi, strach usiąść, lepiej się niczego nie łapać, a właściwie nie byłoby czym, skoro ręce potrzebne do trzymania kiecki, żeby broń bogini nie dotknęła podłogi, do której przykleiły się pestki granatu jedzonego wcześniej przez pasażerkę. Do tego tłum i ścisk, a połowa pasażerów trzyma w dloniach plastikowe kubki z chlupiącą w środku, pół roztopioną lodową masą oblaną kolorowymi syropami. Espadryle torturują stopy, a przecież impreza nawet się nie zaczęła, doczepki przyklejają się do mokrych pleców, Kiran chusteczkami próbuje zmatowić makijaż. Może jednak szwagierek miał rację, trzeba było wziąć taksówkę. Ale przecież wtedy nie załapałybyśmy się na darmowy bukiet… Jeden ze sponsorów imprezy UrbanStems dostarczył na imprezę pięćset bukietów dla pierwszych par – bukietów ładnych i świeżych, w chwili, kiedy piszę ten tekst, mija tydzień od uroczystości, a kwiaty nadal stoją i ani myślą więdnąć.
Zeszłoroczna impreza odbywała się na zewnątrz, w tym roku z obawy przed deszczem została w ostatniej chwili przeniesiona do wnętrz David Geffen Hall – nie wiem, kto pracuje w dziale organizacji eventów Lincoln Center, ale muszą to być jacyś superbohaterowie. W rekordowo krótkim czasie zdołali wszystko urządzić tak, jakby Wesele od początku miało odbywać się w środku. Organizowałam w życiu kilka większych imprez i za diabła nie mogę wyjść z podziwu. Na pierwszym piętrze mieściła się rejestracja i pierwsze photo opps – amarantowa multimedialna ścianka i kilka platform do nagrań 360. Tych ostatnich było znacznie więcej na drugim piętrze, hojnie przystrojonym sztuczną (ale ładną) wisterią (albo inną akacją, w każdym razie takimi ładnymi wiszącymi cosiami). Tam też w oczekiwaniu na ceremonię można było pomalować sobie dłonie henną, upleść własny wianek, poprawić makijaż, odebrać mały prezent od Sephory, zrobić sobie zdjęcia w fotobudce, czy przytulić Elvisa. Albo po prostu zrelaksować się na tarasie z widokiem na cały kampus, słuchając muzyki granej na żywo przez kwartet smyczkowy z Juilliard School.
Uplotłyśmy wianki, odebrałyśmy kosmetyczne prezenty i dałyśmy się obfotografować. Z henny zrezygnowałyśmy w trosce o nasze kreacje, a video 360 planowałyśmy nakręcić później, korzystając z zaproszenia pana, który reklamował swój nowy biznes na skrzyżowaniu przed Lincoln Center. Zamiast ustawiać się w dzikiej kolejce, wolałyśmy usiąść na tarasie i delektować się widokiem zebranych par i ich strojów. Ludzi w różnym wieku, w różnych konfiguracjach płciowych. Wszyscy oni byli uśmiechnięci i zdawało się, autentycznie szczęśliwi. Wśród strojów wypatrzyłyśmy tradycyjne białe bezy, jedwabne syreny, zwykłe letnie sukienki, ekstrawaganckie kreacje (łączne z czarnymi tiulami i welonami), szkockie kilty, modne garnitury, hawajskie koszule (no dobra, jedną) a nawet paragwajskie stroje ludowe. Kiran co chwilę goniła mnie do robienia zdjęć, przypominając, że przecież muszę o tym wszystkim napisać.
Drag king, Ave Maria i koreański szaman
W końcu nadszedł czas ceremonii. Uczestnicy udali się do hali koncertowej, a po chwili dołączyła do nich procesja orkiestry Jina Brass Band, w której znalazło się miejsce również dla tradycyjnego indyjskiego/pakistańskiego bębna dhol, o którym już mogliście przeczytać zarówno na moim blogu jak i w książce. O 18:30 uczestników przywitała wspomniana wcześniej Shanta Thake, zapowiadając pierwszych występujących tego wieczora artystów i słynnego komika Murray’a Hill’a. Określany mianem drag kinga showman miał poprowadzić ten wieczór, rozbawiając uczestników do łez swoimi dobrze znanymi żartami, tylko trochę ocenzurowanymi z uwagi na obecność dzieci. Na scenie pojawili się tancerze Sara Mearns i Robbie Fairchild w choreografii Josh’a Bergasse’a do przesłodkiej piosenki Cheek to cheek, chwilę później zastąpieni przez meksykański duet muzyczny Jaime Lozano (gitara) i Florencia Cuenca (wokal), którzy wykonali piękną wiązankę romantycznych latynoskich szlagierów, w tym jedną z moich ulubionych piosenek Somos novios. W przerwach między występami Hill odczytywał historie zebranych na sali par. Były historie wesołe (jedna z par napisała, że na ich akcie ślubu widnieje podpis DeSantis’a, więc muszą odczarować to złe juju), rozczulające i wzruszające. Na sali znalazła się para z 69-letnim stażem, było też małżeństwo, które wzięło ślub tego samego dnia, kiedy Nowy Jork zalegalizował śluby między osobami tej samej płci – żeby nikt nie zdążył zmienić zdania. Byli nowojorczycy “z dziada-pradziada” i imigranci z krótkim stażem. Były pary dopiero zaręczone i te, które postanowiły odnowić przysięgę. Co więcej, znaleźli się też panowie, którzy postanowili zaskoczyć swoje partnerki i zabrali je na tę uroczystość w ramach niespodzianki. Kiedy później dyskutowałyśmy o tym z Kiran, doszłyśmy do wniosku, że żaden z naszych mężów nigdy by na to nie wpadł, a gdyby tak się jednak stało, zamiast się cieszyć, zaczęłybyśmy się obawiać o ich zdrowie…
W pewnym momencie na scenie pojawiła się wybitna sopranistka Latonia Moore, która przepięknym wykonaniem Ave Maria wprowadziła publiczność w podniosły nastrój – w samą porę na najważniejszą część wydarzenia – błogosławieństwo i przysięgi. W tym roku częścią duchową zajęli się sikhijski guru Simran Jeet Singh i przewodnik koreańskiego szamanizmu Kyodo Williams. Podczas pięknej przemowy tego pierwszego szczerze wyznałyśmy sobie z Kiran miłość, a następnie, poinstruowane przez szamana, splotłyśmy dłonie czerwoną wstążką. Segment religijny zakończył występ chińskiej grupy tanecznej Red Silk Dancers. Później na scenie pojawili się jeszcze Bridget Everett i Dan Finnerty z wesołym wykonaniem Almost Paradise a w wielkim finale Young People’s Chorus of New York City, który odśpiewał piękny utwór What the world needs now. Cała uroczystość, łącznie z piosenkami była na bieżąco tłumaczona przez dwie tłumaczki języka migowego – to kolejna rzecz, za którą tak bardzo kocham Nowy Jork!
Po zakończeniu ceremonii, Jina Brass Band wyprowadziła gości z sali i rozpoczęło się prawdziwe wesele. Był szampan, były żelki o smaku rose i była impreza taneczna prowadzona na zewnątrz przez Lady Bunny. My tę część odpuściłyśmy, ponieważ nasi wytęsknieni mężowie zaproponowali nam wspólną kolację i nawet zarezerwowali stolik w pięknej restauracji przy basenie jachtowym (której Wam nie polecę, bo chociaż prezentuje się wyjątkowo urokliwie, to z wizyty na wizytę pogarsza się tam jedzenie). Na kolacji Książę złożył Kiran gratulacje z okazji drugiego ślubu, szwagierek wymruczał pod nosem, że ma nadzieję, że na drugim się skończy, a Książę stanowczo oświadczył, że najważniejsze jest szczęście jego siostry, więc jeśli będzie planowała kolejne śluby, ma jego błogosławieństwo. I to jest miłość! Na fali romantycznych uniesień spytałam, czy istnieje szansa, żebym podczas kolejnej edycji The Wedding wyszła jednak ponownie za swojego męża, a nie szwagierkę. Dowiedziałam się, że owszem, szansa jest, ale wrócimy do tematu za rok.
Nigdy przenigdy nie poślubiłam szwagierki
Uwaga, teraz będzie część sentymentalna, takie Ave Maria tego posta. Jeśli Wasz układ umysłowo-trawienny nie toleruje takich treści, tutaj zakończcie lekturę.
W wydarzeniu wzięłam udział przede wszystkim z ciekawości i żeby móc Wam opowiedzieć, jakie fajne rzeczy dzieją się w Nowym Jorku. Natomiast skłamałabym, mówiąc, że “poślubienie” siostry mojego męża nie było dla mnie źródłem pewnego wzruszenia (do którego oczywiście się jej nie przyznałam, bo byłoby to dziwne). Przez ostatnie siedem lat moja relacja nie tylko z Kiran, ale też z pozostałymi członkami rodziny mojego męża bardzo się zmieniła. Do tej pory wspominam, jak niezręczne było nasze pierwsze spotkanie. Wcześniej z jednej strony trochę Teściową i szwagierki demonizowałam, z drugiej miałam nadzieję na to, że zapałamy do siebie natychmiastową sympatią, która z miejsca zniweluje wszystkie bariery. A podczas tej pierwszej zapoznawczej kolacji, zrozumiałam, że są dla mnie po prostu obce. Nie przypominały postaci opisywanych przez lata przez Księcia, ale też nie wydawały się zupełnie wrogo nastawione, może poza Kiran, co do której byłam niemal pewna, że mnie nienawidzi. Zupełnie nie wiedziałam, czego się po nich spodziewać.
Pierwszy przełom w naszych relacjach nastąpił podczas naszej podróży do Pakistanu, co starałam się przedstawić w Pakistańskim weselu, pokazując, jak zmieniało się moje podejście – z bardzo negatywnego, podszytego graniczącą z paranoją nieufnością, do coraz bardziej otwartego, pełnego niespodziewanej wdzięczności i czułości. Odkąd przeprowadziłam się do Nowego Jorku, rodzina mojego męża rzeczywiście stała się również moją drugą rodziną. Osobami, na które mogę liczyć, będąc tak daleko od Rodziców. Ludźmi, którzy się o mnie troszczą, są dla mnie oparciem i cieszą się ze wszystkich moich sukcesów. W zeszłe wakacje, kiedy uczyłam Marię pływać od zera i spytałam, czy nie boi się popłynąć na głęboką wodę, odpowiedziała mi, że nie, bo będę obok niej, więc na pewno nic się jej nie stanie. Fahra przyjęła moją pomoc przy wyborze kolorów farb do nowego pokoju – dla Was to może nic nie znaczyć, ale gdybyście ją znali, wiedzielibyście, że to ogromny zaszczyt. Kiran jest osobą, z którą mogę chodzić na “randki” na przedstawienia teatralne i do wegańskich restauracji, z którą mogę rozmawiać o prawach kobiet i kiedy trzeba, wziąć ślub. W pewnym sensie nauczyłam się nawet doceniać jej męża, z którego oczywiście nadal się nabijam i który wciąż czasami mnie irytuje, ale jest wspaniałym partnerem dla mojej siostry-przyjaciółki, zięciem dla mojej Teściowej i szwagrem dla mojego męża. W dodatku przeczytał każdą jedną książkę Sapkowskiego, które dostaje od nas na urodziny i razem ze mną bulwersuje się serialem Netflixa (swoją drogą, drogi Netfliksie, najpierw Wiedźmin, teraz Pan Samochodzik – czy chcesz kompletnie zniszczyć moje dzieciństwo?!) O Teściowej już nie wspomnę, bo mój list miłosny do niej od roku wisi na Onecie, więc nie będę się powtarzać. Felieton zresztą przeczytała, a następnie napisała mi odręczny list z podziękowaniem i tak pięknym wyznaniem miłości, że się popłakałam.
Dlatego też podczas The Wedding w Lincoln Center świętowałam nie tylko moją uzdrowioną relację z miastem, z którym na początku łączyła nas co najwyżej wzajemna alergia. Poślubiając moją szwagierkę, symbolicznie przypieczętowałam przemianę rodziny męża z “tych obcych” w “tych moich”.
💚💚💚
Słuchaj, ja i tak jestem sentymentalną gęsią, zakończenia do chlipania tylko to pogłębiają 😜 pamiętam ten sceptycyzm do Kiran z książki, a potem co post to peany 😉 czasem tak właśnie musi być: x czasu, pogaduch, wyjść, wspólnego milczenia, by zobaczyć w drugim człowieku całe jego piękno. Olać wady, które trochę zmaleją. A potem to wszystko szczerze pokochać.
P.S. Język migowy i Somos novios urzekły mnie po całości 🥰