BGY EIN
W poprzednim odcinku “Europejskich wakacji” para głównych bohaterów wsiadła do samolotu lecącego z włoskiego Bergamo do Eindhoven w Holandii. Samolot linii lotniczych Ryanair rejs FR4535 odlatywał o godzinie 9:05 (odkryłam zakładkę “eurotrip” w skrzynce pocztowej i teraz w każdej chwili jestem w stanie zarzucić Was masą zbędnych szczegółów – strzeżcie się) i miał lądować pod Amsterdamem o 10:45.
Tak się jednak złożyło, że przegapiliśmy zarówno start jak i lądowanie. Wykończeni po nieprzespanej nocy zasnęliśmy natychmiast po zajęciu miejsc – obudziła nas załoga samolotu, jak wszyscy pozostali pasażerowie już wyszli. To był najkrótszy lot mojego życia, nie mam nawet jak udowodnić, że faktycznie się odbył – zamknęłam oczy we Włoszech, otworzyłam w Holandii. Równie dobrze cały samolot mógł się teleportować, a my to przegapiliśmy! Muszę się Wam przyznać, że przez kolejny tydzień przeczesywaliśmy internet w poszukiwaniu filmików o dziwnej parze w samolocie. Byliśmy przekonani, że ktoś nas musiał nagrać – oplutych i zachrapanych. Na szczęście nic nie znaleźliśmy. Z drugiej strony, byłaby to ciekawa pamiątka.
Znacie w ogóle to uczucie, jak się przysypia na siedząco i budzi za każdym razem, kiedy głowa opada? Jak taki pijany kiwon? Zwykle właśnie tak mam podczas krótszych lotów – tym razem nie przecknęłam się nawet na sekundę. O ile u Księcia to norma, dla mnie była to kompletna nowość. Nie ma co, dobry początek amsterdamskich wakacji…
Hotel w Amsterdamie
Hotele w Amsterdamie to jest w ogóle jakaś porażka, jest chyba jeszcze gorzej niż w Paryżu. Jak już wykluczyliśmy mój pomysł z zamieszkaniem na barce (no co? Nadal uważam, że mogłoby być fajnie!) i zaczęliśmy szukać na poważnie, okazało się, że najpodlejsze hostele kosztują tam miliony monet. A jak stwierdził – po fakcie – Książę, akurat Amsterdam jest takim miejscem, gdzie czasami chce się dłużej posiedzieć w hotelu i warto, żeby był on przyjazny dla tymczasowego lokatora.
Za pierwszym razem tego nie wiedzieliśmy, więc postawiliśmy na lokalizację zamiast na luksus – trafiliśmy do młodzieżowego hostelu w samiutkim centrum. Mieliśmy prywatny pokój i własną łazienkę – na tym plusy się skończyły. Dopiero za drugim razem, nauczeni doświadczeniem, zatrzymaliśmy się w zdecydowanie bardziej ludzkich warunkach: w hotelu Kimpton De Witt, który zresztą szczerze polecam.
Nie zmienia to jednak faktu, że lokalizacja naszego pierwszego tymczasowego, amsterdamskiego lokum miała ogromne plusy. Bardziej w centrum się nie dało!
Pogoda w Amsterdamie a kwestia bagażu
Zanim przejdę do opowiadania o naszych przygodach i wprowadzę do fabuły kolejnych bohaterów (zaciekawiłam Was?), rozprawię się w końcu z kwestią bagażu, inaczej będzie nade mną cały czas wisieć i rozpraszać przy pisaniu. Tak jak mąż. Ale z mężem się rozprawiać nie będę. Nie mogę.
Nasza wyprawa po Europie miała trwać prawie miesiąc, od 7. czerwca do 3. lipca (mówiłam, że znalazłam wszystkie rezerwacje i nie zawaham się ich użyć?) musieliśmy się więc odpowiednio spakować, nawet przy założeniu, że gdzieś po drodze uda nam się zrobić pranie (kombinacja Książę + pranie to jest jakaś moja klątwa!) Nie wiem, czy już kiedyś wspominałam, Książę mistrzem pakowania zdecydowanie nie jest. Na Puerto Rico zabrał na przykład kilkanaście par skarpet (nie potrzebował ani jednej), dwie pary wełnianych spodni garniturowych i trochę jeansów (chodził tylko w szortach, które musieliśmy na miejscu dokupić). Na nasze wielkie europejskie wakacje zapakował ze sobą chyba sześć par butów (ja dla porównania jedne klapki i jedne espadryle) i pięć dużych flakonów perfum (ja jeden 30ml). Nawet próbowałam mu to wybić z głowy, ale się nie dało. Zabrał za to za mało T-shirtów, ale to nie szkodzi, bo w każdym mieście i tak kupowaliśmy kolejny. Węsząc katastrofę, spakowałam się minimalistycznie – dużo cienkich ciuchów i tylko jeden, zresztą też cienki, sweterek. Sprawdzało się idealnie w Paryżu i we Włoszech. Ale później nastąpił Amsterdam…
Pogoda w Amsterdamie nijak się miała do pory roku. Zimno było. Chwilami również mokro. Mój sweterek nie podołał, klapki tym bardziej. Mój chłopak straszył mnie, że jeśli nie pójdę na normalne zakupy, on mi zaraz kupi bluzę z napisem I love Amsterdam. Uległam, poszłam. Kupiłam czarne jeansowe rurki i… cienką bawełnianą bluzę, która ewidentnie nie spełniała swojej funkcji. Po Amsterdamie chodziłam ubrana dość interesująco, dorzuciwszy do nabytej garderoby klapki i… koszulkę termiczną z walizki Księcia. Kto pakuje odzież termalną na letnie wakacje? Mój mąż. Ale ten jeden, jedyny raz wyszło mi to na dobre.
Zwiedzanie Amsterdamu
Zadowolony z pogody (nieznoszący upałów) Książę i smętnie przyodziana ja rozpoczęliśmy zwiedzanie Amsterdamu zgodnie z przewodnikiem przygotowanym specjalnie dla mnie przez Dr Marysię (pamiętacie?). Marysia w Amsterdamie studiowała i z tego, co wiem jest to jej ulubione miejsce na świecie. A na pewno jedno z ulubionych.
Jej instrukcje były naprawdę świetne, dlatego w wersji ocenzurowanej i przeredagowanej dołączę je na koniec tego wpisu – może Wam się kiedyś przydadzą. Niestety szlag trafił przynależną instrukcjom mapkę z numerkami, więc będzie to przewodnik niepełny, ale numerki zostawię, może jakoś na logikę je do mapy dopasujecie. Albo my odnajdziemy mapkę i wpis ulegnie aktualizacji.
Z góry zaznaczam, że nie biorę odpowiedzialności za marysine gusta i smaki – przykładowo ja Wam serdecznie amsterdamskie frytki z majonezem odradzam, natomiast Marysia upiera się, że były pyszne, chociaż przyznaje, że mogło to wynikać z tego, że była pijana.
Jeśli chodzi o moje własne wspomnienia z tego pierwszego wyjazdu do Amsterdamu, to pamiętam bardzo dziwne rzeczy – na przykład sex shop przy naszym hotelu. Na jego wystawie królowało połączenie wibratora z młotem pneumatycznym. A ja głupia myślałam, że po wizycie w japońskich przybytkach tego typu już nic mnie nie zdziwi. Błąd. No i jeszcze magnesy – w Amsterdamie popularne są te w kształcie kamieniczek, a Książę stwierdził, że potrzebuje wszystkie, bo on chce mieć całą uliczkę. Najpierw go wyśmiałam, a po powrocie do domu dostałam burę od Mamy, że ona też by chciała i czemu dostała tylko jeden domek?!
Najlepsze wspomnienia łączę jednak z czymś zupełnie innym…
Spotkanie
Podczas naszego pobytu w Amsterdamie dołączyła do nas moja przyjaciółka Ania*, świadkowa z Nowego Jorku wraz ze swoim mężem Kacprem. To wtedy po raz pierwszy poznali Księcia, więc cieszyłam się podwójnie. Zwłaszcza, że Książę najwyraźniej przeszedł test – inaczej Ania nie leciałaby chyba na drugi koniec świata nam świadkować, prawda?
A wiecie w ogóle, że Ania zaczęła prowadzić niesamowity profil na instagramie, na którym w cudowny sposób promuje naukę? Możecie się z niego dowiedzieć na przykład dlaczego po wciągnięciu helu zmienia się głos, co mają goryle do trollowania studentów i o co chodziło w eksperymencie z piankami! Polecam i to nie tylko dlatego, że to Ania! – @doktorka_imigrantka.
Nie jestem fanką wyjazdów zbiorowych, ale zwiedzanie z Anią i Kacprem było genialnym doświadczeniem.
Widzicie to?
Na pewno nigdy nie zapomnę naszej wspólnej wizyty w coffeeshopie, chyba w Bulldogu. Książę jako znawca (stereotypy stereotypami, ale narodowość zobowiązuje) poszedł nam coś wybrać, a my z Anią uparłyśmy się dodatkowo na specjalne muffinki. Kupiłyśmy cztery, po jednej dla każdego i z uwagą wysłuchałyśmy sprzedawcy, który uprzedził, że na efekty należy poczekać około pół godziny do godziny i że lepiej przez ten czas już nic nie palić.
Usiedliśmy przy stoliczku przy kanale, zjedliśmy muffinki i zaczęliśmy karnie czekać. Minęło pół godziny – NIC. Książę zaczął się śmiać, że czego się spodziewaliśmy, że bez przesady. Ale tuż przed upływem pełnej godziny coś się zaczęło dziać! Kanałem płynęła motorówka, która ciągnęła ponton. Na pontonie podskakiwał z kolei karzeł przebrany za elfa Świętego Mikołaja.
– Ej! Słuchajcie! To działa! – krzyknęłam zachwycona.
– Po czym wnosisz? – zapytała krytycznie Ania. Wiadomo, mózg naukowczyni. Dowodów jej trzeba…
– No bo na kanale widzę… – zaczęłam.
– Świątecznego karła na pontonie za motorówką? – podpowiedziała Ania.
– O! Też to widzisz? – spytałam zachwycona zbieżnością naszych halucynacji.
– Wszyscy to widzimy, kochanie. – ostudził mój zapał Książę uśmiechając się kpiąco.
No i tyle. Nie kupujcie muffinków w Amsterdamie, są przereklamowane.
Włoska gościnność
Gdzieś na jakimś placu, nie pamiętam na jakim, usiedliśmy na takich fajnych ławach i nauczyliśmy Anię i Kacpra grać w naszą ulubioną karciankę – Monopoly Deal. Polecam, to doskonała próba dla związku. Chociaż znam takich, którzy skaczą sobie do oczu nawet przy grze w Catan, więc może Monopoly Deal by nie przeżyli. Spodobało nam się tak bardzo, że karty wyciągnęliśmy również we włoskiej kawiarni, do której wstąpiliśmy na lody. Właścicielowi to bardzo nie podpasowało i wywalił nas z wrzaskiem przy akompaniamencie pełnych ekspresji utyskiwań Kacpra na włoską gościnność. Jednak nawet wywaleni na zbity pysk – chyba za podejrzenie uprawiania hazardu – bawiliśmy się świetnie.
Humoru nie zdołały nam też popsuć syzyfowe poszukiwania rowerów. Moi przyjaciele wynajęli pokój poza miastem i przyjechali do centrum na rowerach. Następnie przypięli je do barierki nad jakimś kanałem. Jeśli kiedykolwiek byliście w Amsterdamie, to chyba wiecie, co to oznacza. Jeśli nie, zapewniam, że przysłowiowe poszukiwanie igły w stogu siana mogłoby być zadaniem łatwiejszym…
Jedzenie w Amsterdamie
Z Anią i Kacprem byliśmy również na kolacji w restauracji, która według internetu uchodziła za najlepszą w mieście. Wtedy właśnie Książę po raz pierwszy stwierdził, że “gas stations in Italy serve better food” (lepiej zjeść można na stacjach benzynowych we Włoszech). I niestety nie sposób się z nim nie zgodzić. Podczas naszych dwóch wizyt w Amsterdamie nie znaleźliśmy żadnego miejsca, w którym jedzenie by nas zachwyciło – z perspektywy bloga ma to swoje plusy, bo mam wrażenie, że podczas pisania postów włoskich tyłam od samego myślenia.
W okolicach ścisłego centrum znaleźliśmy jedną hinduską knajpkę, która serwowała w miarę dobrą khanę (dla tych co nie czytali Pakistańskiego wesela, khana w urdu znaczy jedzenie), ale przecież nie samą hinduszczyzną człowiek żyje! Sporo wskazówek jedzeniowych znajdziecie natomiast w marysinym przewodniku, więc już bez zbędnej zwłoki:
Przewodnik po Amsterdamie
A.K.A. Amsterdam śladami Dr Marysi. Z moimi skromnymi, okazjonalnymi wtrętami.
1. Dam – najsłynniejszy plac. Idąc od Dworca Centralnego ulicą DAMRAK w stronę Damu po prawej stronie znajdziecie najlepsze frytki na świecie!!! Musicie wziąć je z majonezem lub ewentualnie z sosem saute – orzechowym. (Maja: jak już wspominałam, te frytki są obrzydliwe, próbujecie na własną odpowiedzialność!)
Na samym Damie znajduje się Bijenkorf – taki dom towarowy, coś w stylu brytyjskiego Debenhams. Na dole znajdziecie w nim świetną ciastkarnię (org. “zajebi*tą […] W SENSIE UBER MEGA”) – zróbcie tam chociaż zdjęcia. (Maja: pamiętam, że byliśmy i coś tam słodkiego jedliśmy. Nie pamiętam natomiast, czy to smaczne było, więc pewnie po prostu poprawne. Za to zdjęć albo nie zrobiliśmy, albo przepadły.)
2. Idąc od strony Damu ulicą zakupową Kalverstraat po prawej stronie zobaczycie białą budę z rybami, gdzie musicie zjeść świeżego śledzia i smażonego dorsza – kibbeling.
Jak już zjecie (Maja: my nie zjedliśmy, nie pamiętam, czy nie znaleźliśmy budy, czy po frytkach z majonezem przestałam wierzyć w kubki smakowe Marysi) to poszukajcie po prawej stronie placu – nie od razu obok ryb, kawałek dalej, za Espritem – wielkich drewnianych drzwi. Prowadzą one do ukrytego dziedzińca, na którym stoi malutki kościół. Niesamowite zaburzenie czasoprzestrzeni!!! (Maja: Potwierdzam!!! Jeden z najcudowniejszych ukrytych skarbów Amsterdamu! Szukajcie drzwi!!!)
3. Przejdźcie w stronę dzielnicy Jordaan – jest tam bardzo mało turystów, za to dużo malowniczych domów i super kafejek. Idealne miejsce, żeby się “zgubić”. Jeśli będziecie się gubić w porze lunchu, zjedzcie ichniejsze kanapki broodjes. Są mega zajebi*te!
4. Z Jordaanu możecie się cofnąć na Spui (plac w centrum), albo iść wzdłuż kanału w stronę Leidsestraat – kolejnej ulicy zakupowej, ale bardziej luksusowej niż Kalverstraat.
5. W dalszej kolejności pójdźcie na Leidseplein. Miejsce jest szczególnie atrakcyjne wieczorem, to właśnie tu młodzi ludzie przychodzą się bawić. Dużo imprez i pubów – ogólnie fajnie!
6. Rijksmuseum to najsłynniejsze muzeum malarstwa w Amsterdamie. Naprzeciwko znajduje się słynny znak I amsterdam. Z kolei vis a vis znaku jest Museumplain – nic specjalnego, dużo ściętej trawy, ale z tej perspektywy można zrobić fajne zdjęcie napisu. (Maja: z innej perspektywy, ale zdjęcia oczywiście robiliśmy. Właściwie robiła nam je Ania i dzięki temu mamy z tego wyjazdu jakieś wspólne zdjęcia, które nie są selfie. Chociaż biorąc pod uwagę moją garderobę, akurat wtedy powinniśmy byli ograniczyć się do węższych kadrów…)
7. Albert Cuypstraat – mega market, na którym znajdziecie mydło i powidło. A do tego fantastyczne sery i stroopwafels – niby dostępne też w Polsce, ale tutaj trzeba zjeść, bo te są holenderskie. (Maja: nie wiem jak Wy, ale ja karmelowe wafle absolutnie uwielbiam! Ostatnio jak leciałam KLM-em, to nawet dawali!)
8. Potem możecie pójść do Sarphatipark – jest całkiem ok. Jak będzie ładna pogoda (Maja: nie było!) możecie zrobić sobie piknik i trochę poleżeć w parku. Chociaż w sumie niekoniecznie w tym, najlepiej w Vondelparku.
Stamtąd podejdźcie na Singel, jest tam świetny targ kwiatowy (Maja: prawdę mówi!). Idąc wzdłuż targu, po lewej stronie znajdziecie czynny przez cały rok sklep z ozdobami świątecznymi.
9. Cofnijcie się na Rembrandtplein – plac Rembrandta. (Maja: Marysia nie precyzuje po co, ale lubię Rembrandta, więc nie będę dyskutować. Skoro macie się cofnąć, to się cofnijcie. Byle nie w rozwoju!)
10. Waterlooplain – kolejny rynek ze wszystkim, w sumie mega fajny. Znajdziecie tam ładne malowane pocztówki i śmieszne ciuchy. Gdzieś w okolicy (Maja: było zaznaczone dokładnie na mapce, która przepadła…) jest też fenomenalny sklep z plakatami z filmów. I bardzo ładny most. Amsterdam jest pełen mostów, ale ten jest wyjątkowo ładny, do tego nad rzeką Amstel. (Maja: Marysia proponuje również raczenie się piwem Amstel, które ponoć jest sikaczem, ale trzeba pić ze względu na nazwę. Ja się nie znam, bo piwa nie lubię i zwykle nie pijam. Marysia radzi, żeby zawsze podkreślać, że chcecie duże (półlitrowe) piwo, w przeciwnym razie dostaniecie małe, bo zawsze domyślnie dają małe. Ponoć w naparstku. Ale z naparstka chyba by wyciekło, więc może Marysia przesadza.)
11. A skoro już o piwie mowa, jest też wiatrak, a przy nim należący do wiatrakowych właścicieli browar. Wiatrak jest duży i dobrze widoczny. Tam również należy napić się piwa. (Maja: wybraliśmy się tam w czwórkę i nawet piwo wypiłam. Nie pamiętam, czy było dobre, pewnie nie, ale było w opcji takich małych szklaneczek do degustacji.)
12. Nieuwmarkt z miniaturowym “zameczkiem” w środku. Kiedyś podobno pełnił funkcję bramy do miasta.
13. Dzielnica czerwonych latarni – wiadomo o co chodzi. Zwróćcie uwagę na ilość mega fajnych kościołów. Za najbardziej imponującym z nich, Oude Kerk, znajduje się przedszkole – dokładnie między dwoma “oknami”.
W samym Oude Kerk można trafić na ekspozycję Word Press photo!
Złota rada – NIC w tej dzielnicy nie jedzcie! A już na pewno nie z tych automatów, ani z barów, gdzie na wystawie leżą wielkie pizze. Może wyglądają spoko, ale leżą tam codziennie od rana do wieczora, w sumie nawet nie wiem, czy “ekspozycja jedzeniowa” jest zmieniana. (Maja: co jakiś czas na pewno, w przeciwnym razie serwowali by same pizze “brokułowe”…)
14. Grasshopper – najsłynniejszy coffeeshop. Jest dosyć drogo, więc można wejść na jednego jointa, ale ogólnie, jeśli macie zapotrzebowanie, to kupujcie raczej na Jordaanie, albo na obrzeżach – będzie taniej. (Maja: a mnie się podobało w Bulldogu. Serwują tam pyszny napar z miodem i cytryną. I do każdego piciu ciasteczka korzenne, do których w Amsterdamie zawsze pałam niewytłumaczalną słabością!)
15. Caffe Pollux – mój ukochany bar! (Maja: nie pamiętam czy byliśmy, ale Marysia zwykle wyczaja fajne miejsca, więc pewnie warto.)
I jeszcze jedna marysina rada na koniec: Nie marnujcie kasy na metro! Obejrzenie wszystkiego z rozpiski powinno zająć maksymalnie trzy dni i to tak na spokojnie. W ogóle zrezygnowałabym z publicznego transportu. No może skorzystajcie z rejsu po kanale – naprawdę warto!
Akcent feministyczny
W sumie na tym można byłoby skończyć, ale ponieważ zbliża się Dzień Kobiet (na który szykuję coś wyjątkowego, więc trzymajcie kciuki!) mam dla Was jeszcze… polecajkę filmową. Trochę subkontynentalną, ale jak najbardziej w temacie dzisiejszego posta.
Chodzi o indyjską produkcję Queen z 2014 roku. Uznany za jeden z najlepszy indyjskich filmów, Queen jest obrazem przełomowym jeśli chodzi o przedstawienie postaci młodej indyjskiej kobiety. Silny, feministyczny przekaz został doceniony nie tylko przez krytyków filmowych i media – zdobył również uznanie w środowisku akademickim.
To historia “mało światowej” dziewczyny, która porzucona w przededniu swojego wesela, postanawia sama pojechać w wykupioną wcześniej podróż poślubną do Europy. Część akcji toczy się właśnie w Amsterdamie. Jak łatwo się domyślić, zetknięcie z europejskimi realiami w połączeniu z nagłą koniecznością usamodzielnienia się, całkowicie zmienia życie młodziutkiej Rani.
Podobno film jest (lub był…) dostępny na polskim Netflixie. Jeśli nie znajdziecie, a chcecie obejrzeć, dajcie znać – znalazłam alternatywę (z polskimi napisami).
Mapka jako dodatek do tego mini przewodnika byłaby super. W sam raz gotowy plan na zwiedzanie Amsterdamu. Mam nadzieje ze w końcu ta chwila nadejdzie i bedzie mozna pojechac.
Frtyki z majonezem w wersji belgijskiej (robione w Polsce w food truck na ..Kazimierzu… uwielbiam:), rozczarowanie ze te holenderskie ci nie smakowaly. A moze nie lubisz frytek?
Frytki belgijskie są chyba smażone na tłuszczu zwierzęcym. Ogólnie frytki lubię, takie domowe wprost uwielbiam, ale te w Amsterdamie były jakieś takie bue. A w ogóle to zastanawiam się, czy znam kogoś kto definitywnie nie lubi frytek…
Spanie na barce jest fajnie:) dokladnie takie samo, jak na lądzie 🙂 nic nie kołysze, a w każdym razie w Budapeszcie 🙂 ale może zależy czy jest zacumowana na stałe, czy czasem pływa. Ja spałam na takiej przytwierdzonej na amen.
Spanie w ogóle jest fajne, jestem ogromną fanką. Może kiedyś przetestuję również na barce 😀