W poniedziałek złożyłam przysięgę. Po ponad trzech latach mieszkania w Nowym Jorku, oficjalnie stałam się Amerykanką. A dzisiaj Wam o wszystkim po kolei opowiem!
W poprzednich sezonach
Jeśli czytacie mojego bloga, instagrama i inne takie, to wiecie już, skąd się w Stanach wzięłam i że to wszystko wina mojego męża. Jeśli jesteście tu przypadkiem, bo sprawdzaliście akurat w Internecie, jak zdobyć amerykańskie obywatelstwo, to prawdopodobnie już się zorientowaliście, że kliknięcie na link do mojego bloga było błędem. Coś jak z blogerami kulinarnymi. Wy chcecie się tylko dowiedzieć, jak długo gotować kaszę gryczaną, a bloger Wam najpierw opowie historię kaszy – globalną, lokalną i rodzinną. Przy okazji wspomni też o wieloletniej rywalizacji cioci Heni i babci Jadzi, które niezłomnie walczą o tytuł Królowej Kopytek. Co prawda z kaszą nie mają one nic wspólnego, ale za to robią magię w zakresie pozycjonowania wśród blogów kulinarnych.
Jeśli jakimś cudem jeszcze nie uciekliście, to w ramach wprowadzenia dla Was: przyjechałam do Stanów na stałe w 2019, uzyskawszy wcześniej zieloną kartę, o którą mogłam się ubiegać na podstawie małżeństwa z Amerykaninem. Owo ubieganie się opisałam szczegółowo (oczywiście wraz z dygresjami kalibru cioci Heni i babci Jadzi) tutaj. Dzisiejszy tekst będzie dotyczył tylko części dalszej, czyli występowania o obywatelstwo z pozycji legalnego rezydenta. Kiedy zaczęłam planować ten post, zostawiłam na Instagramie okienko do pytań (o obywatelstwo amerykańskie). Odpowiem dzisiaj na wszystkie, poczynając od tego w sumie najważniejszego:
“Dlaczego chciałaś być Amerykanką? Ile to zmieni w Twoim życiu.”
No właśnie.
Po co mnie* to?
Powodów jest naprawdę wiele, dlatego zrobię listę. Kolejność losowa, bo moje priorytety bywają zmienne.
- Posiadacze zielonej karty podlegają pewnym podróżniczym restrykcjom. Jeśli wyjadą ze Stanów na dłużej niż rok, ryzykują utratę statusu rezydenta. Innymi słowy, jeśli kiedyś będę miała ochotę wyjechać ze Stanów i zamieszkać przez ponad rok w Japonii, zachowując jednocześnie prawo do pracy i inne przywileje, muszę zmienić status rezydentki na obywatelstwo.
- Płacę podatki. A skoro płacę podatki (i to niemałe), życzę sobie mieć prawo do głosowania. Poza tym, osoby, które głosują dostają naklejki.
- Rezydenci nie mogą zasiadać w ławie przysięgłych, a tak się składa, że jestem jedną z (rzekomo) nielicznych osób mieszkających w Stanach, które marzą o byciu w ławie przysięgłych. Najchętniej przy jakimś ekscytującym procesie.
- Pewne prace, które mogłyby mnie interesować, są zarezerwowane dla obywateli. Nie wiem, jakieś FBI, CIA (już zaglądałam na ich stronę, więc można uznać, że wiedzą, że się nimi interesuję, prawda? Czekam na telefon zaraz po zaprzysiężeniu.)
- Jeśli Jason Bourne ma kilka paszportów, to ja zasługuję co najmniej na dwa. Jestem tego warta.
- Póki co ten mój czerwony paszport jest dokumentem unijnym, wizy wymagają ode mnie sporadycznie i w ogóle jest jakby luksusowo (Marzena mówi, że top 10 najlepszych paszportów świata), ale czy ktoś z Was jest mi w stanie zagwarantować, że polskie paszporty się nie zdewaluują? Nie? No właśnie.
- Czasami kolejka dla obywateli jest na lotnisku krótsza. Zresztą, teraz, podróżując z Księciem, będziemy mogli stać w tej samej, będzie nam weselej.
*specjalnie tak napisałam, #mnieśmieszy
Podwójne obywatelstwo
Przejdźmy do kwestii technicznych. Przede wszystkim – czy musiałam się zrzec polskiego obywatelstwa? Gdyby to był status związku na Facebooku, napisałabym, że to skomplikowane. Teoretycznie ani Polska, ani Stany Zjednoczone nie uznają podwójnego obywatelstwa, Polska zabrania legitymowania się obcym paszportem przed jej władzami, a przysięga, którą składa się przyjmując amerykańskie obywatelstwo zawiera zrzeczenie się lojalności wobec innych państw. Ale jednoczesne posiadanie paszportów obu tych państw nie jest nielegalne, prawo nie wymaga ode mnie zrzeczenia się polskiego obywatelstwa. Czyli niby nie można, ale można. Pamiętajcie jednak, że są kraje, które nie tylko nie uznają podwójnego obywatelstwa, ale też regulują to prawnie. Przyjęcie obcego obywatelstwa oznacza wtedy utratę pierwszego. Na szczęście Polska do nich nie należy, a teoretyczne dywagacje pt. “Co by było, gdyby…” wolę sobie odpuścić.
Kiedy można ubiegać się o amerykańskie obywatelstwo
Osoby, które otrzymały zieloną kartę na podstawie małżeństwa z Amerykaninem (mówiłam, że w naszym związku to ja jestem wizowcem), mogą składać podanie o obywatelstwo już trzy lata po wjeździe do Stanów na podstawie wizy imigracyjnej, z czego tylko połowę tego czasu muszą faktycznie spędzić na amerykańskim terytorium. Innymi słowy, moje częste wyjazdy do Polski nie przedłużyły tego procesu. Równo trzy lata od przeprowadzki, 4 maja, zalogowałam się na portalu USCIS (w międzyczasie zapomniałam hasła i odpowiedzi do mojego pierwszego konta, musiałam zakładać nowe, ale o dziwo nie było to problemem), wypełniłam formularz N-400 i wniosłam opłatę wysokości 725$ (nie chwalę się, żem bogata, padło pytanie o koszt). W formularzu, w którym po raz kolejny obiecywałam, że nie będę zabijać ani Prezydenta, ani nikogo innego, musiałam też wyspowiadać się ze wszystkich odbytych przez te trzy lata podróży. Co do dnia. Na szczęście Książę mnie na to przygotował i od samego początku prowadziłam skrupulatne notatki.
Oczekiwanie na obywatelstwo
Bardzo szybko po wysłaniu wniosku otrzymałam wezwanie na pobranie odcisków palców. Przy okazji miła pani zrobiła mi szalenie twarzowe zdjęcie. Akurat miałam gigantycznego pryszcza na pół policzka, którego nawet nie próbowałam przykrywać makijażem, bo nic dobrego by z tego nie wyszło. Zresztą, myślałam, że tego zdjęcia nigdy nie zobaczę, że będzie sobie mieszkało gdzieś w ich aktach i tylko czasami straszyło obcych. Niestety. Zobaczyłam je w dniu zaprzysiężenia. Na moim akcie naturalizacji. No cóż… Będę miała pamiątkę. Dobrze, że dzieci i wnucząt nie planuję, w testamencie zapiszę, żeby to cudo skremować razem ze mną. Nie wybiegajmy jednak w przyszłość. Na pożegnanie dostałam od tej samej miłej pani folder z pytaniami do testu na obywatelstwo (przeterminowany, z danymi jeszcze z administracji Trumpa), a jakiś czas później przyszło do mnie pismo z datą egzaminu ustaloną na połowę września. Rekordowo szybko, zważywszy na to, że system wskazywał średni czas oczekiwania 19 miesięcy (ostatecznie zamknęłam się w niecałych sześciu).
Nauka do egzaminu na obywatelstwo
Do nauki rzuciłam się chętnie, wręcz z ogromnym entuzjazmem, podobnie jak wcześniej do egzaminu na prawo jazdy. Nie wiem, skąd się we mnie nagle wziął taki pociąg do nauki, ani gdzie się ukrywał w moich szkolnych latach, ale od jakiegoś czasu jestem strasznym kujonem. I to takim najgorszym, który podsuwa innym (w tym wypadku podirytowanemu małżonkowi) książkę/notatki z żądaniem: Zapytaj mnie o cokolwiek!!! (Tak, wiem, są do nauki aplikacje, ale to nie to samo, co popisywanie się przed istotą ludzką!)
Egzamin na obywatelstwo to test języka angielskiego (o tym zaraz) i dziesięć pytań zadanych z puli stu (wyjątkiem są starsi ludzie, dla których ta pula jest mniejsza). Żeby zdać, trzeba poprawnie odpowiedzieć na sześć, dlatego, jeśli na pierwsze sześć odpowie się poprawnie, dalsze nie padają. Pytania nie są trudne, tak naprawdę nauczyłam się wszystkich już pierwszego wieczora po otrzymaniu folderu, ale do egzaminu zdążyłam zapomnieć i uczyłam się na nowo. Największą trudność sprawiło mi zapamiętanie kto jest moim Reprezentantem (w sensie z Izby Reprezentantów), bo nie wystarczyło podać kogokolwiek z Nowego Jorku (oczywiście, że AOC!!! #girlpower), tylko odpowiedniego Reprezentanta do kodu pocztowego. Moim był/jest Jerrold Nadler. Na pewno nie pomogło, że jego nazwisko napisałam tak, że wyglądało jak Nakler, więc w sumie Ekler ( jeśli macie mój autograf, dostaliście ode mnie kiedyś pocztówkę, lub chodziliście ze mną do szkoły, to wiecie, że ładnego charakteru pisma to ja nie mam…), źle zapamiętałam i musiałam się oduczyć i nauczyć na nowo. W takich sytuacjach polegam na mądrości Sun Tzu, który radzi poznać swojego wroga. Postanowiłam poznać Jerrolda. Idąc na egzamin wiedziałam nawet, ile ma wzrostu i że lubi się zdrzemnąć w pracy (wrześniowy nagłówek z New York Post: “Rep. Jerry Nadler has become a serial napper in Congress: ‘He was Rock-A-Bye Baby’). Nic mnie nie mogło zaskoczyć! Dat (tych nie lubię najbardziej) było niewiele, sporo pytań krążyło wokół geografii (znając mapę Stanów i kierunek zasiedlania można było spokojnie na nie odpowiedzieć), wiele było też oczywistych, na które odpowiedź znają też przeciętnie ogarnięci obywatele innych krajów. Najtrudniejsze dla osób nowo przybyłych są według mnie pytania o politykę – strukturę rządu, poszczególne uprawnienia i nazwiska konkretnych postaci ze sceny politycznej. Ale nie jest ich tak dużo, zresztą, podobno nie są zadawane.
Co do samego języka – mówiony jest testowany podczas egzaminu, zarówno przy pytaniach z folderu, jak i tych dotyczących samego podania. Egzaminator czyta na głos całe podanie i upewnia się, czy udzielimy takich samych odpowiedzi, jak na piśmie. Następnie trzeba na głos przeczytać jedno wyrażenie i jedno krótkie zdanie napisać. Na końcu folderu jest lista angielskich słów, których trzeba się nauczyć, żeby zdać część czytaną i pisaną. Teoretycznie nawet osoba niemówiąca po angielsku jest się w stanie na tyle nauczyć. Co jednak, jeśli zjedzą kogoś nerwy i nie zda się za pierwszym razem? Dostaje jeszcze jedną szansę, zazwyczaj po 4-8 tygodniach. Tylko jedną. Za drugim razem USCIS odrzuca podanie o naturalizację.
O moje postępy w ubieganiu się o obywatelstwo i w nauce do egzaminu pytał regularnie jeden z naszych ulubionych konsjerżów, co było bardzo miłe. Zresztą wszyscy Amerykanie (np. właściciele mojego psa na godziny), którzy dowiadywali się na różnych etapach o moich staraniach byli bardzo podekscytowani.
Dzień egzaminu
15 września, godzina 9:15 (mam kalendarzyk, wiem wszystko!), dzień przed szóstą rocznicą ślubu cywilnego (to będzie miało jakieś tam znaczenie później.) Ubrałam się z klasą, z taką niewymuszoną elegancją, po prostu och, ach, zaplotłam pióra w stylowy francuski warkocz, upewniłam się, że mam wszystkie wymagane (i nie tylko, poprzedniego wieczoru dzwoniła Teściowa i mówiła, że Książę ma mi powiedzieć, że mam wziąć jeszcze to, to, to i TOOO) dokumenty i ruszyłam w drogę – mroczny budynek przy 26 Federal Plaza, w którym ważą się losy tysięcy imigrantów mieści się zaledwie 24 minuty spacerem od naszego mieszkania. Przeczytałam, że mam być na miejscu nie wcześniej niż 15 minut przed moją umówioną godziną, jednak kiedy dotarłam na miejsce, moim oczom ukazały się iście dantejskie sceny. Kolejka taka, jak na polskim lotnisku, kiedy mniej więcej o tej samej godzinie odlatuje pięć samolotów tanich linii lotniczych. Co najmniej godzina stania, przy czym większość zgromadzonych umówiona była na późniejsze godziny. Jak zwykle w takich sytuacjach chwilę pokontemplowałam możliwość wpadnięcia w panikę, po czym podeszłam do groźnie wyglądającego pana, który chyba tym wszystkim zawiadywał. Pan zweryfikował cyferki na moim liście i machnął ręką, sugerując, że mam po prostu całą tę kolejkę ominąć. Trochę niepewnie, wciąż oczekując, że ktoś mnie zatrzyma (zdenerwowana masa ludzka, albo ktoś z pracowników) przemknęłam do środka. Chciałam Wam to opisać tak, że niby weszłam na pewniaka i nikt nie odważył się mnie zatrzymać, ale jednak trochę się stresowałam. W środku, też podobnie jak na lotnisku, zostałam prześwietlona (inteligentnie, pierwszy raz od niepamiętnych czasów założyłam na tę okazję pasek ze sprzączką, więc doświadczenie lotniskowe było kompletne), a następnie skierowana do windy (i powieźli mnie nią do nieba).
W środku najpierw podeszłam do okienka się zameldować, a następnie kazano mi czekać. Jak na uzależnionego od mediów społecznościowych millenialsa przystało, zaczęłam śmigać po instagramie i robić zdjęcia. Dopiero po chwili zorientowałam się, że zdjęć robić nie wolno. Przerażona, że zaraz pożegnam się z obywatelstwem czym prędzej schowałam telefon do torby i skupiłam się na wyczekiwaniu swojego nazwiska. I całe szczęście, bo biorąc pod uwagę, jak zostało wymówione, bez absolutnego skupienia z pewnością bym je zignorowała. O ile imię się w miarę zgadzało, nazwisko nie było do niczego podobne. Wstałam, podeszłam niepewnie do wzywającego mnie gigantycznego, obleczonego w polary mężczyzny i powiedziałam, że to chyba ja, ale pewności nie mam. Spojrzał na mnie jak na wariatkę i mruknął coś niewyraźnie, machając ręką. Założyłam, całkiem słusznie, że mam się nie wygłupiać i iść za nim. Labirynt wąskich korytarzy zaprowadził nas do małego pomieszczenia i tam zaczęła się zabawa.
Nie i tak
– Połóż tam torebkę, unieś prawą rękę i mów… – powiedział mój gburowaty (póki co) egzaminator, a następnie monotonnym głosem bez żadnych przerw wyrecytował bardzo długą przysięgę. Zgłupiałam.
– Przepraszam, ale ja mam to wszystko powtórzyć, czy tylko powiedzieć, że tak, czy coś? – zapytałam.
– Nie i tak.
– Słucham?
– Nie i tak! Jeszcze raz! – nieco już zirytowany zaczyna mówić tekst przysięgi, a ja razem z nim. – Nie! Ja mówię, a Ty na koniec się zgadzasz!
– Aaa. No to już rozumiem, przepraszam! – jęknęłam.
Nie ma to jak dobre pierwsze wrażenie. Jakimś cudem jednak udało mi się złożyć przysięgę. Nie tę główną, na razie taką, że nie będę kłamać w trakcie naszej rozmowy. Bóg miał mi w tym dopomagać. Swoją drogą, kompletnie nie rozumiem, dlaczego naród, który w poprawce do konstytucji gwarantuje wolność wyznania, zaznaczając jednocześnie, że oznacza ona również, że można w Boga NIE wierzyć, upiera się, żeby na Boga przysięgać. Parafrazując Trevora Noah (nie wiem, czy wiecie, ale udało mi się być na nagraniu Daily Show!!!), mogłoby to wprowadzić w konsternację na przykład wyznawców hinduizmu. Tak mi dopomóż bóg. Ale który bóg? Bo ich jest dużo… Skąd mam wiedzieć, który ma mi dopomagać? (Polecam standup “How British took India” z “Afraid of the Dark”.)
Udało się, pan nie stracił cierpliwości. Oświadczył za to, że zaczynamy od egzaminu. Zadał mi sześć pytań (mówiłam, kujonka), a ja przezornie po powrocie do domu zaznaczyłam je w folderze, żeby móc je Wam teraz triumfalnie podać (aczkolwiek kolejności już nie zapisałam, będzie taka jak w folderze):
1. W jakim miesiącu głosujemy na Prezydenta?
2. Co robi Gabinet Stanów Zjednoczonych?
3. Jak nazywa się najwyższy sąd w USA?
4. Jaki obowiązek dotyczy tylko obywateli USA?
5. Wymień jedną wojnę, w której USA brało udział w XX wieku.
6. Jaki ruch próbował zakończyć dyskryminację rasową?
W ramach testu językowego miałam przeczytać i napisać zdania dotyczące podatków. Potem przyszła kolej na sprawdzenie mojego kwestionariusza, co wyglądało mniej więcej tak, że przez połowę czasu mówiłam nie, nie, nie, nie, nie… a kiedy już miałam popaść w trans i stracić czujność zaczęło się tak, tak, tak, tak… Jedyny moment, w którym się ni to zająknęłam, ni to parsknęłam brzmiało “have you ever been a habitual drunkard” , w tłumaczeniu dowolnym “czy kiedykolwiek byłaś nałogową pijaczką”. Przed oczami stanęły mi upojne wieczory z moimi belliżankami w Rosse Rosse (nasz ulubiony bar prosecco w Gdyni) i przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czy to już było nałogowe. Pan zareagował na moje zająknięte parsknięcie pełnym zrozumienia uśmiechem i od tamtej pory było już miło, przyjemnie i wesoło. Kiedy na nowo wprowadzał do systemu moją historię zatrudnienia, poczynając od mojego obecnego pracodawcy, bawiliśmy się już przednio:
– Kalifornia? Ojoj…
– Ale pracuję z domu? Może to pomoże?
– Tak! Wpisujemy twój domowy adres. A to?
– Polska…
– To też wpiszemy twój domowy. Wszędzie wpiszemy twój domowy.
___
– Stanowisko?
– Customer Success Advisor.
– Co?
– No… Customer SUCCESS Advisor.
– Może być Customer Representative?
– Może. W sumie w pewnym momencie chcieli nas nazwać Ninja.
– …
– No wiem. Ale to taki prawie startup był, pan wie, pan rozumie…
Zaprzyjaźniliśmy się tak bardzo, że kiedy już na koniec pan powiedział, że zdałam, bardzo mi gratuluje i dostanę zaproszenie na przysięgę pocztą, spytałam, czy nie dałoby się tego od razu dzisiaj załatwić, za jednym makijażem. Pan już nawet nie prychał, tylko powiedział, że przysięga tego samego dnia jest proponowana tylko w wyjątkowych sytuacjach, na przykład gdybym była w ciąży. Stwierdziłam, że wolę poczekać (choćby dziewięć miesięcy – w praktyce miesiąc z kawałkiem).
Świętowanie
Ponieważ data egzaminu ładnie zeszła się z naszą rocznicą, postanowiłam, że będziemy świętować w mojej wymarzonej restauracji. Takiej, która nie dość, że uchodzi za najromantyczniejszą w Nowym Jorku (i jedną z najromantyczniejszych na świecie) i zaręcza się w niej najwięcej par, to jeszcze jest intensywnie nawiedzona, a któż nie lubi dodatkowych atrakcji przy risotto z yuzu z homarem.
Restauracja o której mowa to One if by Land, Two if by Sea (ciekawa nazwa, pochodzi od frazy użytej w wierszu Henry’ego W. Longfellow’a o bohaterstwie Paul’a Revere, który kazał zawieszać latarnie w zależności od tego, czy Brytyjczycy rozpoczęliby swoją inwazję od strony lądu, czy wody) nie zawiodła. O ile jedzenie nie było zachwycające (ale też nie mogę powiedzieć o nim złego słowa, po prostu zabrakło tego czegoś orgazmicznego), to klimat tego miejsca jest rzeczywiście niepowtarzalny i każdemu polecam chociaż raz je odwiedzić.
Przy wejściu przemiła pani (która wcześniej skomplementowała nasze walory wizualne z akcentem na mój vintage pasek z Maroka) spytała, czy świętujemy jakąś szczególną okazję, powiedziałam, że podwójną – rocznicę i zdany egzamin. Podczas tego wieczoru kilka osób z obsługi podeszło do nas i szeptem pogratulowało mi właśnie egzaminu. To była naprawdę doskonała celebracja tego, jakby nie patrzeć, bardzo ważnego dnia.
Przysięga
Na drodze do zostania Amerykanką została mi już jedynie przysięga, wyznaczona na 24 października (godzinę 11.00). Planowałam ten dzień od momentu wypełnienia formularza. Wiedziałam, że ubiorę się na granatowo, wychodząc planowałam słuchać piosenki Tu Vuo Fà L’Americano w wykonaniu Sophii Loren. Książę miał mi towarzyszyć, bo przecież to wyjątkowa okazja. Raczej już więcej nie będę przyjmowała nowego obywatelstwa. Znajomi opowiadali, że będzie hymn, piosenki, może nawet orkiestra. Miały być zdjęcia, wręcz już rolkę na insta wymyślałam. Niestety. Jak to się często w takich sytuacjach zdarza, nie wszystko poszło po mojej myśli. Najpierw Książę obdarował mnie katarem. Zwykłym, prozaicznym katarem. Prognoza pogody się rozmyśliła i zamiast słońca zaproponowała lekko chłodniejsze temperatury i mżawkę. Mimo wszystko nałożyłam na zakatarzone lico makijaż (dużo to nie dało), ubrałam się w granatową sukienkę, granatowy płaszczyk, rajstopy (!) i szpilki w kolorze szampana (w drodze powrotnej, nie mogąc doczekać się autobusu przebierałam je na tenisówki, ale i tak długo byłam dzielna). Zrobiłam aferę mężowi, że przez niego się spóźnimy. Tym razem nie ominęliśmy kolejki, ale jakimś cudem weszliśmy do środka na czas. Księcia zatrzymano dopiero przed salą, w której miała odbywać się ceremonia – okazało się, że jednak wciąż obowiązują obostrzenia pandemiczne i może zaczekać na mnie w lobby. Z lobby go zresztą też wywalono, ale podejrzewamy, że to dlatego, iż ze zbyt dużym zainteresowaniem studiował listę dziesięciu najbardziej poszukiwanych przez FBI osób. Nie winię go, jak zresztą zauważył, sama bym się w nią z fascynacją wczytywała (co zresztą zrobiłam później w domu, wirtualnie). Ja tymczasem stałam w długiej kolejce do okienka, przy którym musiałam zapewnić, że od czasu egzaminu nikogo nie zabiłam i nie wstąpiłam do partii komunistycznej. Oddałam pilnowaną dotychczas jak oka w głowie zieloną kartę, wymieniając ją na akt naturalizacji, dostałam też małą amerykańską flagę i kieszonkowe wydanie konstytucji. Kiedy już wszyscy przyszli Amerykanie weszli do pomieszczenia, pojawił się sędzia, który był bardzo sympatyczny i mówił bardzo mądre rzeczy. Na przykład:
– Najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałem, to jak ktoś komuś mówił, że nie wygląda na Amerykanina. […] Jeśli jesteście ciekawi, jak wygląda Amerykanin, rozejrzyjcie się wokół.
Z powodu obostrzeń pandemicznych nie było żadnych dodatkowych atrakcji. Nie śpiewaliśmy nawet hymnu. Właściwie, gdyby nie Mario z Klubu Polek na Obczyźnie, w ogóle bym tego dnia hymnu nie słyszała. Sama przysięga (jej tekst powstał podobno w 1790 roku), podczas której miałam niby odczuwać jakieś tam uniesienia, też była jakaś taka… Inaczej. Przez to, że byłam kompletnie zakatarzona i miałam na sobie maseczkę, nie byłam w stanie nawet dobrze jej wypowiedzieć. Nie tak to wszystko miało wyglądać. U nas w Ameryce (hue hue) mówi się na to anti climatic. I nawet zdjęć nie mam, mimo że wolno było robić. Już po wizycie w okienku podsłuchałam, że to wszystko może trwać jeszcze dwie godziny (trwało 45 minut…), więc odesłałam mojego potencjalnego fotografa do domu.
Mimo mojej średniej kondycji zdecydowaliśmy się świętować w naszym ulubionym miejscu – Dead Rabbit, gdzie w ramach leczenia przeziębienia piłam wódkę z cytryną, miodem, imbirem i śliwkami. Nie zadziałało, nadal jestem chora.
Paszport
Następnego dnia miałam już zawczasu umówioną wizytę w urzędzie pocztowym, gdzie wyrabia się pierwszy paszport. Dla zainteresowanych kosztami – książeczka 130$ (płatne czekiem! Tak amerykańsko!) plus 35$ opłata administracyjna, jeśli chce się ten paszport wcześniej niż za 11 tygodni, to dodatkowo 60$ za przyspieszenie. Książę mówi, że w Pakistanie, jak się nie zapłaci za tryb przyspieszony, to można i dwadzieścia lat na paszport czekać, więc 11 tygodni nie brzmi tak źle, ale ja już mam bilety na Święta kupione. O dziwo wszystko się udało, podanie złożyłam, teraz czekam. Mam nadzieję, że paszport zdąży przed moim wylotem do Polski. Teraz czeka mnie jeszcze aktualizacja statusu w Social Security (taki ZUS, ale nie do końca) i rejestracja do głosowania. Niestety, na najbliższe wybory Nowy Jork już rejestrację zamknął, ale w kolejnych wezmę udział. Dostanę naklejkę! Najtrudniejsze już jednak za mną. Jestem Amerykanką!
Zwykle cytatem się rozpoczyna, ja zakończę. Jakiś czas temu byłam na spotkaniu autorskim Constance Wu (aktorki grającej główną rolę w „Bajecznie bogatych Azjatach” – już drugi post z rzędu wspominam o tym filmie, może to jakiś znak?), po którym rzuciłam się oglądać serial „Fresh Off the Boat” (kręcony z kolei na podstawie wspomnień Eddie’go Huang’a). Serial jest cudowny, nawet Książę niechcący zaczął oglądać ze mną, więc jeśli interesuje Was chociaż w znikomym stopniu chińska diaspora w Stanach (mnie bardzo), to polecam. W każdym razie, w jednym z odcinków główna bohaterka Jessica orientuje się, że jej zielona karta dawno wygasła i wypadałoby zainteresować się uzyskaniem obywatelstwa. Z tejże okazji jej mąż Louis mówi: “Jesteś jak imigrancka gąsienica, teraz staniesz się amerykańskim motylem.”
xoxo
Wasz amerykański motyl
Kalendarz, powiadasz? 😉 Może to jakieś metafizyczne prawo natury: najpierw musisz sobie kupić notes, żeby potem mieć co wpisać. Czyli tym tropem idąc muszę wyszykować się na randkę… 😛 No, ale nie popadajmy dygresje (hue, hue). Gratulacje! Będziesz mogła mogła machać paszportem i odczuwać wzruszenie 4 lipca. Ja odczuwam głównie strach przed wejściem w tłum 11 listopada, ale co kraj to obyczaj, wiadomix.
P.S. Sophia Loren rządzi 😀
Masz rację, dygresje na bok, skupmy się na konkretach. Czy jeśli zajrzałabym w grudniu do Warszawy, miałabym szansę dostać taki kalendarzyk na przyszły rok? 😀 😀 😀
Być może 😁😁😁