O ile nigdy nie marzyłam o podróży, ani tym bardziej o przeprowadzce do USA, to Kalifornia zawsze wydawała mi się całkiem sympatyczna. Może przez serialową propagandę lat dziewięćdziesiątych (z Beverly Hills 90210 i Słonecznym patrolem na czele… może jeszcze Tequilę i Bonnetiego, bo widać Żar tropików nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, skoro Floryda jest mi niemal obojętna), przez którą podświadomie zakładałam, że to właśnie w Kalifornii dzieje się wszystko, co interesujące. A może po prostu pragnęłam słońca nieokupionego brakiem komfortu. Tak, o tobie mówię, Australio. W każdym razie, odkąd wbrew wszelkim życiowym planom zamieszkałam w Stanach, jasne było dla mnie, że Kalifornię należałoby odwiedzić, tylko coś nie mogłam się zebrać. Konkretnie, paraliżował mnie ogrom tego stanu i oferowanych przezeń atrakcji. Przecież jak już się tam dotrze, należałoby spędzić kilka dni w San Francisco i w Los Angeles, koniecznie poobcować z Pacyfikiem, ale nie można też zapomnieć o malowniczych parkach krajobrazowych, no bo to przecież dla nich przede wszystkim odwiedza się Kalifornię! Czyli przydałby się co najmniej jeden miesiąc wakacji i kilka(naście?) tysięcy dolarów. I tak lata mijały, a ja wciąż obiecywałam sobie, że kiedyś nadejdzie ten moment…
Benefity pracownicze
Czasami coś tam wspominam o mojej pracy. Zwykle bez głębokiego entuzjazmu, ale za to uczciwie przyznając, że za bardzo narzekać nie mogę. Kiedyś mieliśmy nawet jakieś tam benefity, vouchery na lunch w weekendy (olaboga, jakie zgrupowanie obcych słów! Poczekajcie, jeszcze raz: bony żywieniowe na zamówienie posiłków dla osób pracujących w soboty i niedziele), upominki na święta, takie tam. Od dłuższego czasu chyba jedynym benefitem jest (ograniczona) możliwość pracy spoza terytorium USA. (Ma to oczywiście swoje minusy, bo przyjeżdża człowiek na trzy tygodnie do Polski i nikt nie wierzy, że to nie urlop i z czasem na spotkania może być ciężko, mimo najszczerszych chęci.) Dobra, do brzegu. Dążę do tego, że czasami życie potrafi zaskoczyć i okazuje się, że najlepszym aspektem pracy zdalnej okazują się paradoksalnie walory towarzyskie.
Kiedy dołączyłam do firmy, pracowałam w zespole polskim, gdzie poznałam sporo fajnych dziewczyn i miałam najcudniejszą możliwą szefową. Dominika mieszka w Kalifornii (miałam ją zresztą w zeszłym roku odwiedzić, ale o tym opowiem przy okazji za-kolejnego posta), ale bywa czasami w Nowym Jorku i raz udało nam się spotkać na żywo. Podczas owego spotkania zapytała mnie, czemu nie złożyłam jeszcze podania na takie inne stanowisko. Powiedziałam jej, że nie chcę odchodzić z zespołu, że dobrze mi z nimi, a z nią to już w ogóle. Przez następną godzinę przekonywała mnie, że naprawdę powinnam (i to nie dlatego, że chciała się mnie pozbyć) i w końcu jej się to udało. Wzięłam udział w rekrutacji, pracę dostałam i trafiłam do najbardziej międzynarodowego zespołu w całym projekcie, oczywiście z nastawieniem, że nowe dzieci na pewno mnie nie będą lubiły i mogę zapomnieć o wirtualnym, ale jednak, życiu towarzyskim w pracy. Ku mojemu ogromnego zdziwieniu, okazałam się katalizatorem koniecznym do ustanowienia trzyosobowej loży szyderców. Już nie pamiętam, jak to było, chyba otrzymałam wiadomość sondującą od Helen (oryginalnie z Korei, jako kilkulatka wyemigrowała z rodziną do Wielkiej Brytanii, skąd później wyjechali do Rumunii, aby wreszcie trafić do Stanów – wspominam o tym nie tylko dlatego, że to ciekawa historia, ale również po to, żeby nie kusiło kategoryzować Helen po prostu jako Koreanki; Helen mieszka w New Jersey) i chyba przeszłam test pomyślnie. Chwilę później do rozmowy życzyła sobie dołączyć Mariana (wiecznie zmęczony, ale jednak szatański pomiot włoskich imigrantów z Brazylii; mieszka w Kalifornii). Od tamtej pory jesteśmy właściwie nierozłączne (wirtualnie), a nasza zażyłość rozkwita tym piękniej, im więcej osób w pracy nas wnerwi. A wnerwiają ustawicznie.
Zanim ruszymy z właściwą opowieścią, powinniście jeszcze wiedzieć dwie rzeczy o Marianie. Do niedawna mieszkała w domu z basenem (co prawda w tzw. meth California, ale o tym zaraz) i jest mamą trzech psów (labradora Jack’a, malutkiej pudliczki Maggie i od niedawna również daniffa – mieszanka doga z mastiffem – George’a) oraz świni Mel. Pomijając oczywistą chęć spotkania Mariany na żywo, połączenie basenu z mini zoo sprawiło, że już od dawna odgrażałyśmy się z Helen, że Marianę odwiedzimy, tylko coś nie bardzo nam szło to planowanie. [Z Helen widziałam się już wcześniej, najpierw odwiedziła mnie w Nowym Jorku, a później ja pojechałam do New Jersey celem robienia sobie cyfrowej trwałej w koreańskim salonie piękności (nie wyszło).] W końcu Helen oświadczyła, że jakieś jej plany urlopowe nie wypaliły i ona chyba po prostu pojedzie sama do Kalifornii, pozwiedzać sobie. Rzuciłam żartem, że ma mi dać znać, kiedy dokładnie, to może dolecę na weekend i w końcu odwiedzimy Marianę. Zanim się spostrzegłam, miałyśmy kupione bilety, a Helen z Marianą opracowały cały plan, który zakładał, że w tygodniu będziemy grzecznie pracować z domu Mariany (siedząc w basenie i smyrając świnię), ewentualnie robiąc sobie przejażdżki po okolicy, a w czwartki po pracy będziemy wybywać w różne dalsze rejony Kalifornii, jeden przedłużony weekend spędzając w Bay Area (San Francisco, Santa Cruz, San Jose) a drugi na południu (Los Angeles i San Diego). Moje zaangażowanie w przygotowywanie do wycieczki ograniczyło się właściwie do poinformowania, że chciałabym zobaczyć Pacyfik i stworzenia optymalnej playlisty do samochodu. Ach! Przepraszam. Kupiłam nam jeszcze t-shirty. Takie, które zobaczyłyśmy w pracy jako przykład treści nieakceptowalnej na platformie, co sprawiło, że natychmiast zapragnęłyśmy je mieć. Czyli w sumie coś tam zrobiłam.
California, here we come
Bladym świtem spotkałyśmy się z Helen na lotnisku w Newark. Nasz lot do Kalifornii miał trwać jakieś sześć godzin, a moja towarzyszka wspaniałomyślnie pojechała dzień wcześniej do mojego ulubionego japońskiego supermarketu (który ma niemal pod domem!) celem kupienia mi na podróż onigiri – japońskiego odpowiednika kanapek. Dzięki ryżowym kulkom, miłemu towarzystwu i dramatycznym zmianom krajobrazu za oknem, podróż minęła całkiem przyjemnie i do San Francisco doleciałam w dobrym, mimo niemal nieprzespanej nocy humorze. Z lotniska odbierała nas Mariana. To istotna informacja, ponieważ Mariana mieszka mniej więcej w połowie drogi między San Francisco i Los Angeles do tego w głębi lądu, co oznacza, że od obydwu lotnisk dzielą ją mniej więcej trzy godziny drogi (w jedną stronę). Mimo to, nawet nie chciała słyszeć o tym, żebyśmy próbowały dostać się do Lemoore na własną rękę.
[Tutaj wtrącony bez finezji akapit dygresyjny – gdybym miała siłę, zapewne wplotłabym obydwa wątki do tekstu głównego, ale jeśli będę czekać na siłę i wenę, to chyba nigdy nie skończę. Dygresja pierwsza. Mariana za kierownicą jest potwierdzeniem wszystkich stereotypów o brazylijskich kierowcach. Bardzo dawno temu na obozie sportowym moi koledzy zdiagnozowali u mnie kompletny brak instynktu samozachowawczego połączony z uzależnieniem od adrenaliny, wydaje mi się, że już z tego wyrosłam, ale biorąc pod uwagę, jak doskonale bawiłam się z Marianą u sterów, podejrzewam, że mogli mieć rację. Dygresja druga. Tuż przed dotarciem do domu Mariany podjechałyśmy jeszcze do Tractor Supply po jedzenie dla świni Mel. Tractor Supply to takie OBI dla rolników w sumie, ale można tam znaleźć fajne rzeczy. Na przykład Mariana raz znalazła psa. To kolejna dłuższa historia, w sumie dygresja w dygresji, ale chyba już wiecie, że tego w nawiasach kwadratowych czytać nie musicie… Mariana pojechała właśnie po jedzenie dla Mel, spotkała pana ze szczeniaczkiem w rozmiarze małego kucyka, chwilę porozmawiali, pan powiedział, że szczeniaczek właściwie szuka domu i czy Mariana chce, bo on odda za darmo. Mariana chciała, zapakowała szczeniaczka do wózka i zawiozła do domu. A że jej mąż był wtedy chyba w Korei, to po prostu powiedziała mu, że mają kolejnego psa i jeśli ma z tym problem, to ona się z nim rozwodzi, zabiera wszystkie psy i się wyprowadza. Nie miał problemu i bardzo go za to lubimy. Wracając do głównej drugiej dygresji, w Tractor Supply przekonałam się po raz pierwszy, że to, co mówią o kalifornijczykach to prawda. Oni naprawdę są strasznie dziwnie mili. Bo widzicie, powtarza się, że w Kalifornii ludzie są mili, ale nieżyczliwi, a w Nowym Jorku niemili, ale życzliwi. I rzeczywiście, “u nas” ludzie do siebie burczą, ale jak trzeba poratować, poratują, w Kalifornii nikt nikomu nie pomoże – rzekomo – ale słodkimi słówkami zagłaszczą na śmierć. Jak to powiedziała Belle, przyjaciółka Mariany z Santa Cruz, jeśli w Kalifornii rozkraczy ci się na drodze samochód, każdy przejeżdżający opuści szybę i poinformuje cię, że wysyła mnóstwo pozytywnej energii… potem pojedzie dalej. W Nowym Jorku ktoś się pewnie zatrzyma, zdrowo opierniczy za to, że blokujesz ruch, a potem pomoże wymienić oponę, naładować akumulator, czy wezwać pomoc drogową. Początkowo ta kalifornijska słodkość naprawdę była dla mnie szokująca, tak na miarę szoku kulturowego. Dobra, koniec dygresji, można czytać dalej.]
No właśnie. Lemoore. Chciałam tu pójść na łatwiznę i skorzystać z pomocy ChatGPT (wiecie, że japońska pisarka Rie Kudan, która zdobyła nagrodę Akutagawa za swoją książkę Tokyo-to Dojo-to korzystała ze sztucznej inteligencji, która stworzyła 5% jej książki? Zaraz się przekonacie, dlaczego to zdecydowanie nie dla mnie), który o Lemoore napisał, co następuje:
“Lemoore w Kalifornii jest urokliwym miastem, które przyciąga zarówno mieszkańców, jak i turystów swoim unikalnym urokiem i przyjazną atmosferą. Położone w centralnej części Doliny San Joaquin, słynie z pięknych krajobrazów rolniczych i ciepłego klimatu. Miasto jest również znane z bazy lotniczej Naval Air Station Lemoore, co dodaje mu militarnego charakteru i wpływa na jego kulturową różnorodność. Lemoore to idealne miejsce dla osób poszukujących spokoju i piękna Kalifornii centralnej.” Khem. No to tak… Nie wiem, czy Lemoore jest urokliwym miastem, właściwie nazywanie go miastem jest chyba zbyt łaskawe, nie zauważyłam również, żeby przyciągało jakichkolwiek turystów, poza mną i Helen. Zgadzają się natomiast piękne krajobrazy rolnicze (myślcie: tapeta Windowsa) oraz to, że jest znane przede wszystkim z bazy lotniczej marynarki wojennej. Właśnie dlatego Mariana tam mieszka(ła). Jej mąż jest pilotem i nawet zabrał nas na wieczorek towarzyski do klubu oficerskiego, ale jeśli ktoś myśli (podobnie jak ja a priori), że w takim klubie to przystojni niczym Miles Teller oficerowie “popie*dalają na czarno-białych” (wybaczcie wulgaryzm, cytat z dawnego znajomego moich Rodziców, akurat mi się tu nadał), kwitną dramatyczne romanse i ogólnie jest jakoś tak filmowo, to się srogo myli. To znaczy romanse ogólnie kwitną, są nawet dramatyczne, aż do przesady, ale wygląda to zgoła inaczej. Niestety, nie wiem, czy chcecie o tym czytać. Dobra, wiem, że wiecie, ale po pierwsze, nie jestem pewna, czy Mariana byłaby szczęśliwa, gdybym tak jawnie upubliczniła wszystkie oficerskie i nie tylko brudy, a poza tym wyszedłby z tego scenariusz na bardzo długą telenowelę, a ja mam jeszcze inne teksty do napisania. Jeśli jesteście głodni sensacji, poszukajcie artykułów o Tailhook scandal i miejcie na uwadze, że to jedynie wierzchołek góry lodowej. Zresztą, umówmy się, my tam jechałyśmy dla świni Mel, a nie jakichś tam oficerów. Wróćmy zatem do Lemoore. To co ChatGPT tak ładnie określił mianem centralnej Kalifornii, twórca poniższej mapy określa jako meth California:
Nazwa mówi właściwie sama za siebie, opowieści Mariany jedynie potwierdzają trafność tej kartograficznej diagnozy. Od najbliższej plaży Lemoore dzielą jakieś 2-3 godziny drogi, krajobraz jest dosyć monotonny, chociaż wiosną całkiem ładny i o tym, że jest się w Kalifornii przypominają tylko domy z basenami, tańsze niż obskurne studio na Manhattanie. I tacos. Tacos w Lemoore są wybitne, o czym przekonałyśmy się już pierwszego wieczora, kiedy mąż Mariany przywiózł nam je na powitalną kolację. Wspominamy je z Helen do tej pory i chyba zasługują na własny akapit.
Tacos
Mam dla Was zadanie. Jak skończycie czytać ten post, broń bogini nie teraz! Nie uciekajcie jeszcze! Idźcie na Youtube’a i wygooglujcie Trevor Noah tacos. Współczuję wszystkim, którzy jeszcze tego nie oglądali oraz Marianie, którą do oglądania zmusiłyśmy, ale mimo zapałek w oczach udało jej się nie zaabsorbować treści, “bo nie lubi stand upu”. Moją miłość do tacos deklarowałam tu już nie raz, czy to przy okazji wspomnień z Florydy, czy relacji z wyjazdu do Meksyku. Do Kalifornii jechałam z wielkimi nadziejami i w sumie jestem zaskoczona, że na najlepsze trafiłyśmy właśnie w Lemoore, konkretnie w Tacos Los Juanes, chociaż testowałyśmy też inne miejsca, łącznie z “crack budą” (cytat z Mariany) pośrodku nikąd. Do “crack budy” pojechałyśmy zresztą zaraz po rozczarowującym wieczorku w klubie oficerskim. Mariana wywiozła nas w egipskie ciemności, na jakieś dzikie rozdroża, wśród których wyłonił się nagle upiornie rozświetlony, gigantyczny budynek kasyna Tachi Palace. Serio. Widzę ciemność, ciemność widzę, o kuuuuur…! Co to? Chwilowo oślepione niebiańskim blaskiem hazardu nie zauważyłyśmy, że tuż obok, na poboczu o uwagę walczy trochę skromniejsza, ale wciąż imponująca iluminacja złożona z dekoracji świątecznych wskazujących drogę do meksykańskiej fiesty smaków. Rzeczywiście, “crack buda” jak się patrzy. Naturalnie, natychmiast wyjęłyśmy z Helen telefony i zaczęłyśmy to cudo nagrywać, Mariana dyskretnie się odsunęła, mrucząc pod nosem, że przynosimy jej wstyd. Chyba trochę się zrehabilitowałam, składając dla nas zamówienie – obsługa nie mówiła po angielsku, a portunhol Mariany okazał się niewystarczający. Moje koleżanki wreszcie uwierzyły, że ja naprawdę mówię po hiszpańsku – jakby zamawianie fasolek stanowiło solidniejszy dowód niż codzienne rozpatrywanie reklamacji w tym języku. No nic. Ważne, że Mariana wybaczyła nam nasze reportażowe zapędy i wpuściła z powrotem do samochodu, w przeciwnym wypadku noc spędziłybyśmy chyba w tym podejrzanym kasynie. Kończąc już temat tacos (chociaż tylko na piśmie, w mojej głowie pozostanie on na zawsze), powiem Wam tylko, że pierwsze taco truck w Ameryce otwarto rzekomo w 1974 w Los Angeles przed jednym z barów. Jego właścicielem był Raul Martinez, który w tym celu kupił i przerobił stary “lodowóz” i już po sześciu miesiącach miał zarobić na swoim biznesie tyle, że stać go było na otwarcie własnej restauracji, która stała się zalążkiem multimilionowego taco imperium. (Wiem, że uwielbiacie te ciekawostki. Kto wie, może kiedyś nakręcą odcinek Milionerów z pytaniami zaczerpniętymi z mojego bloga…)
Sekwoje, pomarańcze i struś pędziwiatr
Praca w Kalifornii miała jeden zdecydowany plus. Właściwie dwa, jeśli liczyć to, że podczas spotkań byłyśmy w jednym pomieszczeniu i nie musiałyśmy wymieniać kąśliwych uwag sms’ami, mogłyśmy je po prostu werbalizować. Czasami wystarczyła również mimika. Głównym plusem jednak były godziny – siedziba naszej firmy mieści się właśnie na Zachodnim Wybrzeżu, więc pracujemy w czasie kalifornijskim, co oznacza, że mieszkając w Nowym Jorku, mogę zaczynać najwcześniej o 9 rano i kończyć o 17:30, podczas gdy w Kalifornii zaczynałyśmy o 6 i o 14:30 byłyśmy wolne. Jak te ptaki. Jak kukawki kalifornijskie (zaraz!) Dzięki temu miałyśmy dobrą część dnia dla siebie. W dużej mierze wykorzystywałam to, siedząc w jacuzzi, z którego rzucałam niezmordowanemu labradorowi Jackowi piłkę do basenu (był tak cholernie zimny – basen, nie pies – że weszłam tam zaledwie kilka razy na mniej niż pięć minut, ale weszłam!). Raz Helen zabrała mnie na wycieczkę do Costco (takie amerykańskie Makro, absolutnie przerażające), bo chciała zobaczyć, jaka jest różnica w asortymencie. Byłam bardzo dzielna, nie zemdlałam, nie uciekłam, więc w nagrodę pojechałyśmy do absolutnie zachwycającej jadłodajni – wyobraźcie sobie japoński fast food sprzedawany w amerykańskim dinerze udekorowanym japońskimi akcentami – tradycyjnymi i popkulturowymi. Jedzenie było w miarę, ale samo miejsce nie do podrobienia!!! Udało nam się też zrealizować trzy krótsze wycieczki, w tym dwie dzięki mężowi Mariany.
Mariana wycieczek nie lubi, jej mąż owszem. Dlatego bardzo chętnie (podobno) zabrał nas najpierw do Parku Narodowego Sekwoi, a w następnym tygodniu nad jezioro Kaweah. Może trochę późno o tym wspominam, ale ten post nie będzie pisany chronologicznie, jak pamiętniczek. Szanujmy się, blog to przecież dojrzała forma literacka, czerpiąca z emocjonalnego chaosu twórcy. Z dobrodziejstw chronologii będziemy korzystać wybiórczo, a w tym konkretnym fragmencie skupimy się raczej na umiejscowieniu geograficznym, poczynając od sekwoi, do których z Lemoore jedzie się jakąś godzinę. W sensie do granic parku, bo później trzeba jeszcze trochę kilometrów (czy, jak kto woli, mil) przejechać. Jak wiecie, sekwoje to takie ogromne, bardzo stare drzewa, których kiedyś było na świecie całkiem sporo, ale w wyniku zmian klimatycznych i kapryśnego charakteru tych drzew, teraz rosną w nielicznych miejscach, które spełniają ich wygórowane, nomen omen, wymagania. Im lepsze warunki, tym większe sekwoje. I tak się składa, że w pewnym konkretnym miejscu w Sierra Nevada te warunki są tak optymalne, że rośnie tam największa sekwoja świata. Nie najwyższa, nie najszersza – największa. Ma 84 metry wysokości, 8 metrów średnicy i waży 1200 ton. Jak ją ważyli? Nie mam pojęcia. (Głupi żart, to oczywiście waga szacowana.) Nazywa się General Sherman na cześć generała wojny secesyjnej, w sumie niezbyt sympatycznego typa, ale niech będzie. Sam las gigantycznych sekwoi robi odpowiednie wrażenie, wokół pełno jest fajnych szlaków, z których skorzystaliśmy jednak dosyć skromnie – wszędzie leżał głęboki śnieg, a my przyjechałyśmy nastawione na kalifornijskie upały. Bynajmniej nie dlatego, że jesteśmy strasznymi ignorantkami, nawet sprawdzałyśmy pogodę, ale Mariana zarzekała się, że jest gorąco i mamy brać szorty. W efekcie prawie na wszystkich zdjęciach mam na sobie albo zabrane awaryjnie dżinsy, albo dresy samolotowe, a po śniegu chodziłam w adidasach. I boso – ale to tylko przez chwilę, bo zapragnęłam uziemiać się z naturą, czy jakoś tak, w miejscu w którym owa natura prezentuje się w całej swej chwale. Wiecie, czerwone giganty i bosostopa ja, dziko romantycznie. Ale tak zupełnie poważnie – to miejsce jest naprawdę niewiarygodnie piękne, a pewnie bym tam jeszcze długo nie pojechała, gdyby nie to, że mieliśmy do niego tak blisko. Zwiedzanie parków z oficerem marynarki ma też dodatkowy plus – darmowy wjazd (i na przywitanie podziękowanie za służbę).
Za drugim razem oficer postanowił nam sprawić jeszcze większą przyjemność i zabrał nas ze swoją łódką na znajdujące się u stóp Sierra Nevada (po drodze do sekwoi jezioro, a właściwie gigantyczny zbiornik retencyjny Kaweah.) Widoki zapierały dech w piersiach, radyjko na łódce grało radosne szlagiery typu Sweet Home Alabama, ja suszyłam zęby na dziobie i było nam absolutnie błogo. Wtedy chyba po raz pierwszy pomyślałam, że z moim nowojorskim życiem coś jest nie tak. Kończyć pracę o 14:30, pływać łódką, cieszyć się pięknem natury… Może tak właśnie wygląda American Dream? Jakby tego było mało, mąż Mariany spełnił moją absurdalną zachciankę. Kiedy w drodze nad jezioro po raz setny wyjęczałam, że to niesprawiedliwe, że w tych gajach te pomarańcze tak po prostu się marnują, leżą smętnie na ziemi, nikt ich nie zbiera, a tak kusi po prostu zatrzymać się i iść na pachtę, po prostu zjechał na pobocze i powiedział: to idź! Poszłam. Nakradłam całe cztery, dla każdego po jednej. Później Mariana powiedziała, że jesteśmy głupi, że to jest przestępstwo i powinniśmy wiedzieć lepiej. Wiem lepiej. To była przepyszna pomarańcza, mogłam ukraść więcej.
W ogóle strasznie fajne rzeczy rosną przy drogach w Kalifornii. Na przykład awokado, które gdzieś w górach w okolicach Bay Area sprzedają po dziesięć (raz widziałam piętnaście!) za dolara. Albo pistacje. Raz nawet przebijałyśmy się z Helen przez wertepy w pistacjowym gaju. A było to tak… Marzyła mi się kalifornijska plaża. Nawet nie w celach plażowania, opalania zadka i walki z falami Pacyfiku. Po prostu. Pojechałam do Kalifornii i życzyłam sobie w końcu zobaczyć plażę. Najbliżej znajdowała się położona jakieś dwie godziny drogi od Lemoore Pismo Beach. Mariana powiedziała, że mamy wziąć jej samochód i jechać, ona w tym czasie posprząta swój i tak nieskazitelnie czysty dom. Już się szykowałyśmy do drogi, kiedy okazało się, że są jakieś remonty, drogi pozamykane i zamiast dwóch godzin będziemy jechać trzy z kawałkiem. Nie zniechęciło nas to specjalnie, ale w momencie, kiedy wszystkie możliwe nawigacje zaczęły nas gorąco namawiać do wjechania w zamkniętą autostradę i odmawiały pokazania opcji alternatywnej, zrobiło nam się trochę głupio. Wreszcie jeden z telefonów się zlitował i kazał nam zjechać w jakąś podejrzaną boczną drogę, która, jak miałyśmy nadzieję, mogła okazać się objazdem. W rzeczywistości pomykałyśmy wąskimi tunelami między drzewkami, wzbijając za sobą tumany kurzu i śmiejąc się szaleńczo, tylko po to, żeby zrobić ogromną pętlę i wrócić do punktu wyjścia – zamkniętej autostrady. Tyle dobrego, że po drodze zobaczyłyśmy kukawkę kalifornijską. Co to jest, spytacie?
Teraz uważajcie, bo Wasze życie nigdy już nie będzie takie samo. Kukawka kalifornijska to Struś Pędziwiatr. Tzn. inaczej. Struś Pędziwiatr nie jest strusiem! Jest kukawką! I wierzcie mi, kukawka za diabła nie wygląda jak struś. No ni cholery. Całe życie nas okłamywali!
Już? Przetrawiliście tę szokującą informację? Nie? Trudno, i tak ruszamy dalej. W końcu udało mi się wydedukować z mapy, którędy powinnyśmy jechać. Już prawie na dojeździe, już czując słoną bryzę w powietrzu, natrafiłyśmy jeszcze na gigantyczny korek w górach, który do naszej podróży dodał niemal godzinę (w sumie jechałyśmy jakieś cztery). – To wypadek? – zapytała siedząca za kierownicą Helen. – Serio? Jeden wypadek i od razu wszystkie trzy pasy zablokowane? O co w ogóle chodzi? I chwilę później, kiedy naszym oczom ukazał się niemal hollywoodzki rozmach owej wypadkowej produkcji (dachująca forgonetka zamiast wypaść z drogi i spaść w zieloną przepaść, zdołała się utrzymać na jezdni i idealnie rozłożyć w poprzek wszystkich pasów): – Już nieważne, nic nie mówiłam. Ponarzekałyśmy sobie prawie po polsku, tylko że po angielsku, jacy ludzie z naprzeciwka są durni, że generują korki w drugą stronę, lampiąc się bezmyślnie na drogowe widowisko (mogę tak pisać, bo nie było ofiar) i krótko potem wyjechałyśmy z gór na trasę biegnącą wzdłuż oceanu. Rozpoczęłyśmy od eksploracji nabrzeża kawałek na północ od samego Pismo Beach, gdzie zgodnie stwierdziłyśmy, że właśnie o takiej Kalifornię marzyłyśmy. Bo to nie chodzi tylko o to, żeby była plaża, piasek i ocean. Wybrzeże Kalifornii słynie z dramatycznych klifów i formacji skalnych, które nadają Pacyfikowi jakiejś takiej egzotycznej dzikości. Wiosną dodatkowo wszystko pięknie kwitnie i uwodzi niesamowicie intensywnymi kolorami. Połaziłyśmy po piasku, poskakałyśmy po skałach celem zrobienia mi instagramowych zdjęć (wreszcie zamieniłam dresy na sukienkę), popisałyśmy po piasku i w ostatniej chwili uciekłyśmy spod skał przed przypływem. W Pismo zjadłyśmy lody – w końcu wakacje zobowiązują, zajrzałyśmy bez przekonania do kilku sklepów z pamiątkami i przeszłyśmy sie po molo. Tych ostatnich w Kalifornii dostatek i można z ich perspektywy robić iście pocztówkowe zdjęcia plaż. Droga powrotna rzeczywiście zajęła nam tylko dwie godziny…
Tu przerwę (lecz róg będę trzymać), ponieważ okazało się, że opisanie dwutygodniowego wyjazdu w jednym poście przerasta moje możliwości i jeśli chcę się łudzić, że ktokolwiek dobrnie do końca, to powinnam te wspomnienia grafomanki rozbić na dwie części. Jest cień szansy, że na tę drugą nie będziecie musieli zbyt długo czekać. A będzie o wycieczkach do San Francisco i Bay Area ogólnie, o Los Angeles wraz z okolicami oraz o jednym deszczowym dniu w San Diego, który uratowała wnuczka pewnej znanej pisarki… A także o Wielkanocy poza domem i tak, zgadliście, o tacos!