Były już Wakacje z Rodzicami i Wakacje z Księciem, czas na to, czego nie spodziewał się chyba nikt, czyli Wakacje z Teściową (i nie tylko). I od razu zaznaczam, bez zbędnego budowania napięcia, że nie będzie to post z gatunku survivalowych, ale za to zadbam o dramatyczny cliffhanger. Wybaczcie anglicyzm, zawieszenie akcji nie brzmi aż tak dobrze.
Do Meksyku (miasta), czyli CDMX, Ciudad de México, czy jak kto woli, Mexico City, chciałam pojechać od dawna. Nawet zgodziliśmy się z Księciem, że powinniśmy je przesunąć na samą górę listy, ze wskazaniem na początek listopada, żeby obserwować obchody Día de los Muertos (meksykańskiego Dnia Zmarłych). Potem nadeszły chwile zwątpienia, kiedy znajoma Polka w Meksyku powiedziała, że na Dzień Zmarłych bilety i hotele należy rezerwować z dzikim wyprzedzeniem, takie pół roku przynajmniej, a my do najbardziej zorganizowanych ludzi na świecie nie należymy. Jedyne, co planuję ze względnym wyprzedzeniem to mycie włosów, ale podobno nie tylko ja tak mam. W każdym razie przestałam wierzyć, że w najbliższym czasie trafimy do Meksyku.
Kiedy wróciłam do Nowego Jorku z europejskich wojaży, rozejrzałam się sceptycznie po szarym niebie i poinformowałam męża, że ja chyba w lutym będę leciała na chwilę do San Diego, bo mnie moja była szefowa zaprasza, a pogoda za oknem bardzo mnie do przyjęcia owego zaproszenia motywuje. Książę powiedział: aha! Właśnie!
“Właśnie..” przypomniał sobie, że miał mnie zapytać, czy bym nie chciała lecieć do Meksyku. Bo Maria leci służbowo do biura w CDMX, a że Teściowa ma w tym terminie urodziny, to pojadą we trójkę, z Fahrą (jeśli ktoś się gubi w zakresie dramatis personae, to taki już niezbyt aktualny, ale jednak znajdziecie TU) i my moglibyśmy na jeden tydzień dołączyć. Moje wymarzone Mexico City? Teraz? Zaraz? Jedziemy!
Podróż do Meksyku
Zacznijmy od narzekania. NIGDY nie latajcie American Airlines. Te linie to żart. Za bilety bezpośrednie zapłaciliśmy ponad tysiąc dolarów od osoby (więcej niż kiedykolwiek płaciłam za lot z Nowego Jorku do Polski!), zabrali mi moją ukochaną walizeczkę do bagażu głównego (a to taka walizeczka, którą kupiłyśmy z Mamą z piętnaście lat temu i ja do tej pory przeżywam katusze, że jej się kółka pobrudzą na ulicy – kiedy zobaczyłam jak nią bezlitośnie rzucają, prawie się popłakałam), rozsadzili nas, usadzając na środkowych miejscach w ostatnim rzędzie (kto wie, czemu nigdy nie należy siadać w ostatnim rzędzie, ten wie, kto nie wie, niech lepiej żyje w błogiej nieświadomości) i podczas ponad pięciogodzinnego (opóźnionego zresztą w obydwie strony) lotu zaserwowali jedynie słone precelki. Przypominam. Nie były to tanie linie lotnicze. Walizkę w Meksyku odebrałam poobijaną i brudną, w dodatku Książę nie wykazał nawet śladowej ilości empatii, mając wręcz pretensje o mój zły humor. Że to tylko walizka. Sam jest tylko walizek!
Od razu rada praktyczna. Lotnisko jest położone bardzo blisko centrum – jakieś 20 minut drogi, w dodatku ubery są tu naprawdę tanie – to był nasz podstawowy środek transportu. Jeszcze taniej można zwykle znaleźć kursy w aplikacji Didi, którą lokalni kierowcy zdają się faworyzować – zdarzało nam się, że w godzinach szczytu kilka uberów anulowało nasz kurs po dłuższym oczekiwaniu, a kierowca z Didi przyjeżdżał od razu – dlatego warto zawczasu zainstalować obydwie aplikacje.
Niespodzianka!
Wylądowaliśmy chwilę po północy, dokładnie w urodziny Teściowej, która o naszym przyjeździe nie miała pojęcia. Wszystko ustalaliśmy z Marią, która na spiskowca nadaje się równie dobrze, jak sito do zbierania deszczówki, ale jakimś cudem udało jej się nic nie zdradzić. Raz tylko chlapnęła przy mamie, że jej brat przyjeżdża, ale wykręciła się z tego jak niezbyt rozgarnięty węgorz – czystym fartem. Pierwsze dni mieliśmy spędzić we wspólnym mieszkaniu. Dziewczyny przez pierwszy tydzień zatrzymywały się w hotelu, później w bardzo dużym mieszkaniu w Roma Norte, a potem miały się przenieść do mniejszego w Condesie. Zważywszy na to, że te dwa mieszkania były oddalone od siebie może o 20 minut piechotą, nie do końca rozumieliśmy zasadność tej decyzji, ale mieliśmy swoje teorie. Na przykład, że ktoś powiedział Marii, żeby zatrzymała się albo tu, albo tu, a ona stwierdziła, że jeśli obie dzielnice są fajne, to czemu nie zatrzymać się w obu. My na drugą część przenieśliśmy się na stare miasto, ale o tym później. Najpierw niespodzianka!
W drodze z lotniska dałam Marii znać, że niedługo będziemy, żeby mogła nas po cichu wpuścić do mieszkania. Teściowa już spała. Książę włączył na telefonie pakistańskie sto lat, a następnie wparował (nie chciałabym być tutaj wulgarna, ale aż się kusi o tradycyjne polskie “na pełnej ku***e”) do mamusinej sypialni. To że moja biedna Auntie nie dostała zawału, świadczy dla mnie o kolejnym cudzie. Ewentualnie o pewnym zobojętnieniu spowodowanym życiem w Pakistanie i pokładaniem bezgranicznej wiary w boską opatrzność. Gdybym to ja obudziła się w środku nocy i zobaczyła wydzierającego się w niebogłosy wielkiego faceta nad moim łóżkiem, zapewne najpierw zneutralizowałabym zagrożenie, być może trwale (w zależności od dostępnych pod ręką narzędzi*), a następnie być może wpadła w panikę. Auntie uśmiechnęła się słodko, a o jej zaskoczeniu świadczyło jedynie nerwowe trzymanie się za serce. Co to macierzyństwo robi z ludźmi…
*Krótka, zupełnie, ale to zupełnie niezwiązana z Meksykiem dygresja. Niedawno pracowałam na targach optycznych (długa historia) i pierwszego dnia zostałam poproszona o przywiezienie żelazka, lakieru do włosów i śrubokrętów. Jadąc metrem, wpatrywałam się zafascynowana w zawartość torby i próbowałam zdecydować, czym się bronić, gdyby ktoś był na tyle głupi, aby mnie zaatakować. Stwierdziłam, że lepiej zadecydować wcześniej, bo w chwili ataku klątwa obfitości może doprowadzić mnie do kryzysu decyzyjnego i stanowić moją zgubę. Żelazkiem w łeb, lakierem po oczach, czy śrubokrętem w szyję? Na co byście się zdecydowali? Ja chyba na żelazko – z lakieru trzeba najpierw ściągnąć nakrętkę, a wbijanie śrubokrętów w tkankę miękką może być mniej intuicyjne, niż prosty zamach. Zaznaczam, że dywagacje są czysto teoretyczne, nadal twierdzę, że Nowy Jork jest bezpiecznym miastem.
Urodziny Teściowej
Po udanym rozpoczęciu świętowania poszliśmy spać (już bez nadprogramowych atrakcji), a rano (pojęcie umowne, z rodziną mojego męża łączy mnie między innymi przekonanie o tym, że dzień należy zaczynać o dwucyfrowych godzinach) poszliśmy na śniadanie do wypatrzonej wcześniej przez Marię cudnej kawiarni, którą od razu Wam tu polecę z uwagi na zachwycający, pełen roślinności taras: Bella Aurora (Roma Norte). Polecają tu ciastka z guawą, które faktycznie są całkiem spoko. Nie tak spoko jak wystrój, ale i tak warto.
Natychmiast po śniadaniu wsiedliśmy do ubera i ruszyliśmy zwiedzać. Z Księciem zwykle idziemy na żywioł, nie robimy przed wyjazdami researchu, nie oglądamy vlogów podróżniczych, nie spisujemy listy atrakcji do zobaczenia, po przyjeździe na miejsce po prostu dajemy się porwać jego atmosferze. Można powiedzieć, że pozwalamy miastom pokazać nam to, co mają ochotę przed nami odkryć. Z kolei Maria, chcąc wycisnąć każdą wycieczkę do samej skórki, jedzie przygotowana. Wie dokładnie, co chce zobaczyć i stara się wszystko jak najsensowniej zaplanować. Fahra planować nie lubi, ale chętnie z planów Marii korzysta, o ile nie są zbyt męczące. A Teściowa… chyba po prostu cieszy się, że jej dzieci są zadowolone. My postanowiliśmy przynajmniej przez jakiś czas spróbować turystycznego podejścia Marii. Czasami wychodziło nam to na dobre, czasami niekoniecznie…
Plan na ten pierwszy dzień zakładał wizytę na el Bazar Sábado (sobotnim bazarze) w dzielnicy San Angel. Podobnych rynków w Meksyku jest całkiem sporo, jednak tylko na tym trafiłam na przepiękną biżuterię robioną techniką filigranu. Teraz bardzo żałuję, że nie kupiłam kolczyków (nie mieliśmy przy sobie tyle gotówki, cena wydawała się wygórowana – później zweryfikowałam, że tyle właśnie kosztują, więc jeśli tam będziecie, nie zastanawiajcie się!), bo bazar sobotni, jak sama nazwa wskazuje, odbywa się jedynie raz w tygodniu. Warto tam jednak pojechać nie tylko w celach zakupowych. Cała okolica jest niezwykle urokliwa, a kawałek dalej znajduje się Klasztor Karmelitów i muzeum Del Carmen – poszliśmy tam głównie dlatego, że Maria i ja chciałyśmy z bliska podziwiać przepiękną architekturę budynku, a resztę wycieczki skusiła chyba perspektywa oglądania mumii – chociaż tej motywacji pewna nie jestem. Może po prostu nie chcieli się z nami kłócić.
Po freskach i mumiach przyszła pora na to, co w Meksyku według Fahry najlepsze. Mango.
– Tylko powiedz mu [sprzedawcy], że chcę ze wszystkim! – zaćwierkała – Bo ostatnio, jak próbowałam innemu wytłumaczyć, że chcę ze wszystkim, to się zirytował i zaczął machać ręką, że mamy już sobie iść!
– I niech potnie świeże! – dorzuciła entuzjastycznie Teściowa.
Pan sprzedawca wrogo rękami nie machał, po kolei nabijał małe, żółte mango na śrubokręt i zręcznie obierał je przypominającym małą maczetę nożem (nie, nie był to tasak). Chwilę później, zajadając się mango-bez-niczego-poza-limonką, zrozumiałam skąd u Fahry ten zachwyt. Meksykańskie mango są przepyszne!
Z San Angel pojechaliśmy prosto do starego miasta, a konkretnie do zbudowanego w XVI wieku Pałacu Hrabiów del Valle de Orizaba, znanego również jako Dom z Kafli (Casa de los Azulejos) – jednego z najbardziej znanych budynków w centrum CDMX. Od początku XX wieku mieści się tu flagowa restauracja sieciówki Sanborns. Jedzenie nie jest może wybitne, ale zachwycające wnętrza sprawiły, że to właśnie tu postanowiliśmy świętować urodziny Teściowej. Korzystając z jej nieznajomości hiszpańskiego, zupełnie otwarcie przedyskutowałam z kelnerką niespodziankę. Tym razem taką niezagrażającą prawidłowemu funkcjonowaniu jej układu krwionośnego. Teściowa dostała w prezencie ciastko, świeczkę-fontannę i występ kilkuosobowego zespołu przemiłych kelnerek, śpiewających dla niej meksykańską piosenkę urodzinową. Urodziny się udały.
Xochimilco
Kolejnego dnia, na fali planowania Marii i zapotrzebowania na instagramowalno-tiktokowalne miejsca Fahry, pojechaliśmy nad kanały Xochimilco. Dawniej osobne miasto położone nad brzegiem historycznego jeziora o tej samej nazwie, obecnie jedna z wielu dzielnic CDMX, jest popularne zarówno wśród miejscowych jak i turystów ze względu na możliwość wynajęcia kolorowych trajineras (takie tratwo-łódki), którymi pływa się (a raczej dryfuje w wielkiej ławicy innych trajineras) po kanałach i imprezuje. Można na nich organizować urodziny, imprezy kawalerskie i panieńskie, pikniki rodzinne – co się komu podoba. Wśród wielkich łódek pływają mniejsze, z zaopatrzeniem – jedzeniem (np. pyszną kukurydzą w kolbach, której później nijak nie da się wydłubać z zębiszczy), alkoholem i pamiątkami. Między tratwami zgrabnie przeskakują również bandy mariachi. Cytując Marię (która pewnie cytowała jakiegoś vlogera), to, jak dobrze będziecie się bawić, zależy tylko od Was. Dodatkowo łódka może się w każdej chwili zatrzymać, jeśli zdecydujecie się skorzystać z którejś z knajpek na brzegu, odwiedzić wystawę z wężami lub przywitać się z ikoną regionu, jednym z najsłodszych drapieżników świata – aksolotlem meksykańskim.
O czym nie wiedziałam wcześniej, osoby poszukujące mocnych wrażeń mogą również odwiedzić upiorną i rzekomo nawiedzoną Wyspę Lalek (La Isla de las Muñecas). Jeśli oczywiście traficie na przewodnika, który nie będzie zbyt przesądny – nie wszyscy godzą się przybijać do jej brzegów. Dawniej należała ona do Juliána Santany Barrera, który wierząc, że jego posiadłość nawiedza duch utopionej w kanałach dziewczyny, zaczął obwieszać swoje domostwo lalkami. Miały one odganiać zjawę. Jedna z wersji legendy głosi, że Santana powiesił pierwszą lalkę po tym, jak w pobliżu miejsca zatonięcia dziewczyny usłyszał żałosne wołanie: chcę moją lalkę! Kolejne lalki miały pojawiać się same, za każdym razem, kiedy wychodził z domu, znajdował nową. Jak było naprawdę? Któż to wie. Internety nie są zgodne nawet co do tego, jak Santana zginął. Jedni twierdzą, że był to atak serca, inni, że zatonął w tym samym miejscu, co wcześniej dziewczyna. A może miał atak i zatonął. Zapewne łatwo to zweryfikować, ale z premedytacją nie będę grzebać głębiej, wolę, żeby dla mnie Wyspa Lalek pozostała tajemnicą. Jeśli jednak zainteresował Was ten temat i lubicie mroczne historie, bez problemu znajdziecie sporo informacji. Od dawna cieszy się ona zainteresowaniem mediów, pojawia się również w różnych programach. Po chwili szczerej autorefleksji stwierdzam, że chyba dobrze, że nie znałam wcześniej legendy tego miejsca. Jeszcze by mnie jakieś licho podkusiło do wizyty, a potem przez długie lata napędzałabym się scenariuszami rodem z horroru Klątwa. Dziękuję bardzo, wystarczył mi widok wyspy z wody! Niemniej jednak, jeśli planujecie wizytę w Xochimilco, warto wcześniej poczytać o znajdujących się tu wyspach i przemyśleć, które z nich chcecie odwiedzić.
To teraz kilka słów o logistyce. Maria przygotowała się wybiórczo (kompletnie ignorując research na temat poszczególnych wysp), ale i tak lepiej niż ja. Zawczasu przeczytała, że jeśli kierowca będzie próbował nam wmówić, że główne kanały są zamknięte i zabierze nas nad inne, mamy nie ulegać. Rzeczywiście próbował, ale nie docenił stanowczości mojej szwagierki, która zgrabnie przeskoczyła barierę lingwistyczną i wymusiła swoją wolę na samochodowej nawigacji. Już tłumaczę, o co chodzi. W Xochimilco znajduje się jedenaście doków, przy których można wynająć łódkę na godziny. Powszechnie polecany dok to Embarcadero Nuevo Nativitas, natomiast właściciele łódek z pozostałych doków często blokują do niego dojazd, wymuszają skorzystanie z ich doków i zawyżają ceny. Nasz sterroryzowany przez Marię kierowca był już nawet gotów dowieźć nas do Nuevo Nativitas, niestety okolica była tak zakorkowana, że spędzilibyśmy w taksówce jeszcze przynajmniej godzinę. Dlatego zaryzykowaliśmy i wysiedliśmy przy jednym z wcześniejszych doków, licząc na to, że moja znajomość języka ocali nas przed bankructwem. I rzeczywiście, udało się. Najpierw dowiedziałam się w informacji, ile wynosi oficjalna rządowa stawka za wynajęcie łódki na godzinę (w lutym 2023 było to 600 Mex$ plus napiwek dla przewoźnika, zwykle wysokości stawki godzinowej) i dopytałam, na ile czasu najlepiej ją wynająć – podobno dwie godziny, żeby miało to jakikolwiek sens. Oficjalna stawka swoją drogą, ale cenę trzeba i tak negocjować indywidualnie. Udało się bez większych problemów i już po chwili siedzieliśmy na kolorowej tratwie, niepewni, na co właściwie się zdecydowaliśmy.
O dziwo było to niezwykle fajne doświadczenie, zupełnie inne, niż sobie wyobrażaliśmy. Zdecydowanie nie należy go przekreślać jako przereklamowanej atrakcji turystycznej – tak, jak wspominałam, trajineras są popularne przede wszystkim wśród miejscowych. My bawiliśmy się naprawdę wspaniale. Po zejściu z łódki postanowiliśmy pokręcić się jeszcze po okolicy i trafiliśmy na lokalny jarmark, taki w klimacie odpustowym. Dmuchane zamki dla dzieci, małe karuzele, upiornie głośna muzyka, automaty z grami, wata cukrowa, mango wycięte w kształt kwiatów i ociekające sosem chamoy wymieszanym ze sproszkowanym chili (nie pokusiłam się i później odczuwałam pewną satysfakcję patrząc jak całe towarzystwo dzielnie walczy z atakującą ich agresywnie czerwoną mazią), wybitne (i śmiesznie tanie) empanadas z krewetkami i ani jednego turysty oprócz nas.
Prawie jak w Madrycie
Być może z uwagi na ostatnią podróż do Madrytu i wieczną tęsknotę za Europą szczególną przyjemność sprawiało mi odnajdywanie śladów tego miasta w Meksyku. Czy to stricte wizualnych, jak Fuente de Cibeles (ufundowana przez hiszpańskich mieszkańców CDMX na znak braterstwa między dwiema metropoliami) czy też gastronomicznych. Pamiętacie wychwalane przeze mnie churros w madryckiej San Gines? “Rankiem” (już ustaliliśmy, że w rodzinie mojego męża to pojęcie umowne) w dniu wycieczki do Xochimilco postanowiliśmy uzupełnić śniadanie słynnymi rybnymi tacos z El Pescadito (polecam). Po drodze w oczy rzucił mi się znajomy miś a obok niego równie znajome logo – w Meksyku jest chocolateria San Gines! Natychmiast zaczęłam zachwalać wyższość hiszpańskich churros nad zagranicznymi podróbkami i przekonywać (specjalnie nie musiałam się starać) dziewczyny, że bezwzględnie muszą spróbować prawdziwych churros, bo to, co do tej pory jadły w Ameryce to jest jakaś kpina! Tego samego dnia, już po powrocie z łódek udaliśmy się prosto do raju obiecanego.
Muszę stwierdzić, że churros były prawie tak dobre jak w Madrycie, a czekolada być może nawet odrobinę lepsza. I kiedy tak rozpływałam się wraz z cieknącą po rurkach czekoladą, Teściowa zadała mi cios ostateczny – kupiła dla mnie bukiecik kwiatków z podziękowaniem, że przyjechałam. Ktoś mi jeszcze współczuje pakistańskiej Teściowej? Tak z ciekawości pytam.
A skoro już w temacie churros jesteśmy, to (otrzyjmy łzy wzruszenia i) załatwmy go hurtowo, bez podziału na dni – podczas naszego wyjazdu, niezależnie od siebie (po przeprowadzce, do której dojdziemy dopiero w następnym poście, zwiedzaliśmy miasto osobno – ja z Księciem, Teściowa ze szwagierkami) trafiliśmy również do ponoć najsłynniejszej w Meksyku churrerii El Moro. Tam, rozbestwiona San Gines, nieopatrznie zamówiłam klasyczny zestaw, czyli chocolate con churros. Nie przyszło mi do głowy zaznaczać, że churros mają być bez cukru, ani pytać, czy czekolada to czekolada, a nie kakao. Z bólem muszę jednak przyznać, że nawet tak sprofanowane, churros były bardzo dobre. Maria stwierdziła jednak, że nie umywały się do tych z San Gines. Może po prostu chciała mi zrobić przyjemność, a może tak skutecznie przeprałam jej mózg i kubki smakowe. Nigdy się nie dowiemy.
Starówka po raz pierwszy
Wróćmy do chronologii, inaczej nic więcej nie napiszę. Po pierwszej wizycie na starym mieście w dniu urodzin Teściowej postanowiliśmy, że właśnie tam zarezerwujemy hotel na ostatnie dni pobytu. Logicznie zatem byłoby poczekać ze zwiedzaniem starówki do tego czasu a wcześniej wykorzystać do końca pobyt w Roma Norte. Od początku naszej meksykańskiej przygody było jednak jasne, że logika będzie miała podczas niej znaczenie drugorzędne, a czasami żadne. I tak, poniedziałek rozpoczęliśmy od śniadania z widokiem. Na przeciwko Pałacu Sztuk Pięknych mieści się amerykański dom towarowy Sears – co ciekawe, zbankrutował on w Stanach Zjednoczonych, ale na obczyźnie radzi sobie całkiem nieźle. Dla mnie stanowi on swojego rodzaju relikt przeszłości, ale nie taki sentymentalny, raczej sprawiający, że czuję się niekomfortowo. Nie będę tego tłumaczyć, ale z niektórymi rzeczami tak po prostu mam. Działają na mnie jak trwała i poduszki na ramionach w starych filmach – dla niektórych mają swój urok, a we mnie na ich widok dzieje się coś złego. Dlatego najchętniej udawałabym, że Sears’a w centrum miasta nie widzę, ale Książę w tajemnicy przede mną oglądał po nocach vlogi (to wybiórczo rodzinne chyba) i dowiedział się, że na górze tego konkretnego domu towarowego mieści się kawiarnia z widokiem na Pałac. Widok rzeczywiście był przyjemny, a napoje i ciastka całkiem znośne. Najwyraźniej oglądanie vlogów czasami się opłaca, ale dobrze, że ja mam od tego ludzi.
Po śniadaniu przyszedł czas na krótką sesję zdjęciową na tle wykopków (nie pytajcie). Maria tego dnia pożyczyła ode mnie sukienkę i bardzo się cieszyła, że wygląda jak księżniczka. W ogóle, wiem, że już o tym kiedyś w jakimś poście wspominałam, ale jednym z niezaprzeczalnych plusów nabycia hurtem trzech sióstr jest to, że możemy pożyczać od siebie ubrania. Po raz pierwszy to ode mnie pożyczano, a ja z pewnym zdziwieniem zauważyłam, że zniknęła gdzieś moja “jedynacka” zaborczość, a zastąpiła ją radość, że moja garderoba też może się na coś przydać. Nie spodziewałam się tego. Może jeszcze będą ze mnie ludzie.
W pewnym momencie Książę zapytał się o dalsze plany (Maria chciała między innymi obejrzeć w środku starą pocztę i odwiedzić jeszcze kilka imponujących budynków) po czym stwierdził, że my się w takim razie oddzielimy. I ruszył w zupełnie innym kierunku, niż miałam to zaplanowane. Zamiast zagłębić się w odmęty starego miasta, ruszyliśmy szlakiem owianych spalinami arkad dla otaku. Moje protesty zostały zbyte stwierdzeniem, że czas doświadczyć autentycznego Mexico City. Jedno muszę przyznać – nastoletnia ja wydałaby tego dnia fortunę na liczne akcesoria z Czarodziejką z Księżyca. Takiego raju dla mangomaniaków nie znalazłam wcześniej nigdzie poza Tokio. Prawie dwie dekady później zamiast kupować sobie breloczki, kolczyki, kostiumy i napoje z sailorkami, przebierałam nerwowo nogami, zastanawiając się, czy zdążymy zobaczyć wszystko-co-Bogdan-mi-mówił.
Bo dzień przed wyjazdem do Meksyku spotkałam się na chwilę z moimi ulubionymi nowojorskimi kolegami, Bogdanem i Andrzejem (mam wrażenie, że powinnam kiedyś napisać osobny post – takie nowojorskie dramatis personae, żebym miała z Wami pełną płaszczyznę porozumienia, a potem rozwinąć go w książkę), którzy powiedzieli mi dokładnie co i gdzie muszę zobaczyć. Na liście znalazł (znalazła? Bez sensu, jak słowa polskie i hiszpańskie się ze sobą nie zgadzają rodzajowo) się między innymi Plac Santo Domingo, gdzie pod arkadami osoby nie potrafiące pisać mogły dyktować listy, restauracja Café De Tacuba i ulica pełna sklepów z sukniami na quinceañerę (uroczystość z okazji piętnastych urodzin) – już chyba rozumiecie, skąd moja niecierpliwość. Oczywiście, czysto teoretycznie wiedziałam, że będę miała jeszcze niejedną okazję to wszystko zobaczyć, ale ja chciałam natychmiast!
Irytacja trochę mi przeszła, kiedy dotarliśmy na rynek San Juan. Mówiąc rynek, nie mam na myśli wyspecjalizowanych stoisk z przysmakami gourmet, jak w Madrycie. Nie! Pomyślcie raczej o klimacie gdyńskiej Hali Targowej i jej odpowiedników, tylko zamiast pojedynczych budek z zapiekankami zwizualizujcie sobie wciśnięte między stoiska mini barki z lokalnymi potrawami. Jedzący przy nich miejscowi mogą czasami nawet liczyć na muzykę na żywo – między stoiskami występują piosenkarze, który korzystając z okazji, rozdają swoje wizytówki i polecają swój talent do wynajęcia na imprezy rodzinne. Z boku hali znajduje się również taka prawie-restauracja (mają nawet element dekoracyjny w postaci akwarium) z owocami morza – Marisqueria Playa Careyes. Za sześć najlepszych tacos, jakie jedliśmy podczas tej podróży i ponad dwa litry świeżego soku zapłaciliśmy tam równowartość 60zł. Spodobało nam się tak bardzo, że później jeszcze wróciliśmy. Chcąc przetestować teorię o istnieniu osobnego żołądka na rzeczy słodkie, na rynku kupiliśmy jeszcze lody. I to jakie! Ponieważ smaki nie były podpisane, pytaliśmy sprzedawcę o różne na wyrywki i Książę już za trzecim razem trafił w dziesiątkę – znalazł lody o smaku tequili. O ile ja się z tequilą zasadniczo nie lubię (chociaż w margaritach wchodzi mi nieźle), to taka w formie lodów mogłaby zmienić naszą relację. Ja zdecydowałam się jednak na krem irlandzki i miętę. W każdym razie, lody również polecamy.
I już wydawałoby się, że ten dzień będzie można zaliczyć do udanych, gdyby nie to, że mój ukochany mąż stanowczo odmawiał realizowania mojego planu, twierdząc, że będzie na to jeszcze czas, wałęsał się bez celu aż w końcu posunął się za daleko. Najpierw uparł się bezsensownie, że bezwględnie musimy znaleźć agrafkę (powodzenia), a potem, kiedy już z agrafką byliśmy dosłownie pięć minut od mojego upragnionego placu z “pisarzami”, poinformował mnie, że stopa boli go tak bardzo (wcześniej sygnalizował, że coś jest nie tak, co nie osłabiło jednak jego zapału do szukania agrafki), że on już nigdzie nie idzie. Pokłóciliśmy się. Tak dosyć spektakularnie. Dawno nam się to nie zdarzyło, więc walnęło dosyć solidnie. Tak bardzo, że obróciłam się na pięcie i ruszyłam w drugą stronę, nie oglądając się za siebie.
I to jest właśnie to “zawieszenie akcji”, z którym Was zostawię. Zawieszenie trochę lipne, bo przecież wiecie, że rozwodem się nie skończyło, ale może wystarczające, żeby Was skusić do lektury kolejnego posta.
C.D.N.
Głodna się zrobiłam od czytania, a ty mi jeszcze zdjęciem po oczach??? No wiesz!
A bukiecik od teściowej rozwalił mnie na łopatki <3
Daj spokój, ja jestem głodna cały czas!