Nasz dotychczasowy bilans to dwa śluby (i jakkolwiek mam szczerą nadzieję, że na tym się skończy, to mimo że od tamtych dwóch minęły już 4 lata, moja Teściowa wciąż przebąkuje, że podczas naszej następnej podróży do Pakistanu ona nam wyprawi Walimę), dwa szampany, które dostałam od (teraz już byłej) firmy z okazji zamążpójścia (za każdy ślub jeden Moët), zero wesel (przynajmniej własnych, cudzych kilka), za to trzy podróże poślubne. Osobiście uznaję taki bilans za dość korzystny. Podróże uwielbiam, własne śluby nie do końca.
W pierwszą podróż poślubną wyruszyliśmy krótko po ceremonii w Nowym Jorku, w drugą po ślubie cywilnym w Danii, a trzecią – mniej więcej rok po ślubie, chyba po prostu mieliśmy niedosyt.
Ale po kolei.
Kiedy przyjeżdżałam brać ślub meczetowy (bo nie kościelny, jeśli nie jesteście na bieżąco, możecie przeczytać o nim tu), musieliśmy zmieścić się z samym ślubem i krótką podróżą w kilku dniach urlopowych, zdecydowany minus pracy na etat. Swoją drogą związek na odległość i 26 dni urlopu w roku to jest jednak wyższa szkoła jazdy. Z perspektywy czasu taki rodzaj związku polecam jednak osobom pracującym na zlecenie, lub zdalnie. W każdym razie mogliśmy sobie pozwolić tylko na bardzo krótki wyjazd, relatywnie blisko Nowego Jorku. I teraz będzie nie tyle o różnicach kulturowych, co indywidualnych – o ile ja za każdym razem wybrałabym urlop nad morzem, lub oceanem, najchętniej z dużą ilością słońca i stopni Celsjusza, to mój mąż nie dość, że lubi jak jest chłodno, to jeszcze ciągnie bydlaka do lasu i gór. Żeby chociaż lubił po tych lasach i górach chodzić. Ale nie! On lubi siedzieć w chatce i grillować. Jest to dosyć zabawne, bo ja osobiście za grillami nie przepadam, mimo że wydają się być naszą polską tradycją*, a on nie może się doczekać, aż będzie mógł sobie i niestety też mi, coś pogrillować. Koszmar. Ale ponieważ miała to być nasza najkrótsza podróż poślubna, postanowiłam wykorzystać sytuację i udawać, że jestem dobrą żoną. Zapewniłam, że nie mam nic przeciwko chatce w lesie, wiedząc, że co by się nie działo, kolejne podróże poślubne spędzimy na plaży.
* Zanim przejdę dalej, znowu zmuszona jestem zacytować moją cudowną redaktorkę Kasię – naprawdę uważam, że powinna sama coś pisać, a nie tylko występować gościnnie, zresztą sami zobaczcie:
“O, gdzieżby tam! Polacy przy Szwedach to naprawdę dopiero szkółka niedzielna grilowania. Zimno? Mamy termos z kawą! Deszcz? Mamy parasol! Minus dziesięć i śnieżyca? To jeszcze nie powód by odwoływać grilla! Wichura taka że kiełbaski zwiewa z rusztu? Nie ma sprawy, przypniemy klamerkami! Balkon? Sven,* podaj no podpałkę bo coś się słabo hajcuje, pewnie ta ściana bloku hamuje przewiew! Jedyne co faktycznie skłoniło Szwedów do zaprzestania grillowania, to spowodowany suszą i pożarami latem 2018 zakaz obłożony, jak to w Szwecji, groźbą drakońskiej kary finansowej i pewność, że sąsiedzi podkablują, bo podkablowują zawsze.
*postać kultowa, szwagier siostry, dentysta z Oslo i gwiazdor norweskich filmów takich jak „Gorące dłonie dentysty z Oslo” i „Plomby namiętności””
A teraz wracając do moich podróży poślubnych, bo to jednak mój blog!
Studio C – Wells, NY
Niestety mojemu mężowi coś się z radości w głowie poprzestawiało i z rozpędu zarezerwował nam chatkę w lesie z łazienką na zewnątrz. Nie wiem do końca jak to miało wyglądać, jakiś prysznic na świeżym powietrzu, toaleta mogła być nawet klasycznym wychodkiem, na samą wieść o tym szlag mnie trafił kosmiczny, przecież nie będę podczas własnego miesiąca (kilkudnia) miodowego biegać po nocy do lasu za potrzebą. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem, jak to moja koleżanka z liceum miała kiedyś czelność mnie nazwać, hermetycznym mieszczuchem, zdarzało mi się jeździć na spływy i myć w rzece, ale przecież nie podczas podróży poślubnej, którą w obliczu niesprzyjającego otoczenia zamierzałam spędzić w wannie jedząc truskawki i pijąc szampana! Odpowiednio zbesztany małżonek szybciutko anulował rezerwację i zaczął rozglądać się za bardziej akceptowalną opcją. W efekcie zarezerwował nam w pobliżu George Lake piękne studio (do tej pory pamiętam jak cudownie było urządzone, jak z grupy Domy Marzeń!) przerobione z budynków starego młyna w historycznym kompleksie należącym do John’a i Caroline, pary artystów rzeźbiarzy, którzy stworzyli tam park rzeźb. Miejsce było szalenie urokliwe. Nad samą rzeczką, był grill, było ognisko, nie było zasięgu komórkowego, do najbliższego miasteczka jechało się ponad 40 minut, a gospodarze po przywitaniu się z nami zniknęli w swoim studio i aż do wyjazdu ich nie widzieliśmy. Warunki byłyby idealne, gdyby nie pogoda – z około 30 stopni, które panowały w Nowym Jorku trafiliśmy do niecałych 10 i to też w ciągu dnia, w słońcu. W nocy temperatura wahała się w okolicach zera. Musieliśmy pojechać do outletu GAPa kupić dresy. I do sklepu wielobranżowego po sprej na komary, bo mój bohaterski, kochający surwiwal mężczyzna nienawidzi komarów. Ma ku temu pewne podstawy, bo jest prawdziwym magnesem na te bzyczące zmory, kiedy jestem przy nim, ignorują mnie kompletnie. Widać wolą specjały kuchni pakistańskiej od polskiego pierożka.
Przez kilka dni po prostu odpoczywaliśmy. Patrzyliśmy w gwiazdy, siedząc w nocy przy ognisku i jeździliśmy na przejażdżki po okolicznych lasach. Ponieważ, jak może pamiętacie, Książę miał dzień przed ślubem wypadek, więc zamiast jego obciachowo-gangsterskim audi (to prawda, nie przepadam za audi, sam w sobie samochód nie był zły, prowadziło się go jak marzenie, ale do końca życia będę pamiętać, jak podjechaliśmy pod klub, otworzyłam drzwi, wystrojona jak lala w złotą kieckę od Cavalliego, a projektor z drzwi audi wyświetlił na chodniku logo czterech kółek… co za wstyd!) jechaliśmy do ślubu samochodem z wypożyczalni. Chyba jakimś nudnym nissanem, nawet nie pamiętam. Za to w dzień wyjazdu, poszliśmy do wypożyczalni wymienić samochód na coś… weselszego. Podczas gdy pracownik namawiał nas na jakieś paskudne SUVy (ilekroć widzę SUVa przypomina mi się Gałczyński i jego “Satyra na bożą krówkę” – “Po cholerę toto żyje?”), ja rozglądałam się sceptycznie, aż mój wzrok padł na idealny samochód poślubny.
– To chcę! – wykrzyknęłam z szalonym uśmiechem wskazując na srebrnego Dodge’a Challengera.
Ja wiem, amerykańskie muscle cars to nie jest to, co każdy lubi. I zdecydowanie nie jest to coś, czym chciałabym jeździć na co dzień (aczkolwiek kiedyś będę miała pięknego Mustanga z 69 roku i będę go karmić, wyprowadzać na spacery i w ogóle dobrze się nim opiekować, mogę???), ale mają swój niezaprzeczalny urok. Uwielbiam to jak głośno i długo się namyślają, kiedy pedałem gazu prosi się je, żeby pokazały co potrafią. Naprawdę? Jesteś tego pewna? Bo jak już ruszę, to ruszę… No wiesz, może nie ma sensu. Co? Naprawdę mnie do tego zmuszasz? No niech ci będzie… Awrrrrrrrrrrr! Tak, Dodge Challenger to było to, czym chciałam pojechać w moją pierwszą podróż poślubną, bez dwóch zdań! Małżonek upewniał się tylko chwilę krócej niż muscle car i wreszcie z rozbawieniem przystał na moją zachciankę, podkreślając tylko, że to naprawdę zły samochód i muszę zdawać sobie z tego sprawę. Miałam to gdzieś. Samochód był cudowny! Zresztą, gdzie tym jeździć, jak nie w Ameryce? Awrrrrrrrrrrr!
Mój mąż jest nerdem
Na koniec pierwszej podróży poślubnej, w dzień mojego odlotu, spełniłam marzenie mojego męża (tzn. ja sobie tłumaczę, że to było jego marzenie) i poszłam z nim do kina na Warcrafta. Koszmarny film (chociaż podobno bił rekordy oglądalności w Azji), ale doświadczenie bezcenne. Na widowni było raptem kilka osób, głównie pryszczatych młodzian, którzy tego dnia pierwszy raz od imprezy z okazji ósmych urodzin kolegi z podstawówki wyszli z domu. Jeden z nich był w towarzystwie matki. Do tego mój przystojny Książę, który podjechał pod kino Challengerem i poszedł na seans w towarzystwie swojej zaobrączkowanej samicy. Myślę, że tego dnia nieświadomie stał się bohaterem garstki nieprzystosowanych społecznie otaku świata online gamingu. Po seansie niestety nadszedł czas pożegnania na lotnisku – pierwszego, ale niestety nie ostatniego po ślubie.
Lanzarote – druga podróż poślubna
Kolejny nie-miesiąc miodowy, ten po ślubie cywilnym w Danii (mogliście przeczytać o nim w poprzednim wpisie), był prezentem od moich rodziców. Długo starałyśmy się wybrać z mamą idealne miejsce. Znowu musiało być w miarę blisko, żeby nie tracić zbyt wiele czasu na lot, poza tym musiało mieścić się w strefie obejmowanej wizą Schengen, ponieważ mój mąż nie miał jeszcze amerykańskiego paszportu, jego wiza była na jednorazowy wjazd, a miał wracać do Stanów z Polski. Wahałyśmy się między Kretą, Maderą i Lanzarote, ostatecznie wybierając tę kanaryjską wyspę. Rodzice byli na niej lata temu i byli zachwyceni, opowiadali o niej w samych superlatywach.
Sam wyjazd wspominam dosyć dobrze, natomiast wybrany przez nas hotel, Bahía Playa Blanca, okazał się absolutnym nieporozumieniem (przyzwyczajcie się, będę tu sobie czasami narzekać). Na takich wyjazdach, kiedy i tak jestem nastawiona na zwiedzanie, nie przykładam do zakwaterowania zbyt wielkiej wagi, ważne, żeby było czysto i, żeby była łazienka. Ten hotel niby spełniał te założenia, ale biorąc pod uwagę, że Rodzicom zależało na tym, żeby było absolutnie super, to muszę być obiektywna i stwierdzić, że zarówno biuro podróży, jak i sam hotel dali ciała. Po pierwsze, sam hotel nie do końca miał swoją recepcję, to znaczy niby miał, ale służyła tylko do pewnych, nie do końca jasno określonych celów, a ogólnie należało korzystać z recepcji drugiego hotelu. Cały myk polegał na tym, że w każdej z recepcji słyszeliśmy, że tą konkretną sprawą zajmuje się akurat druga recepcja, biegliśmy przez cały teren hotelu na dół, dowiadywaliśmy się tego samego, tylko odwrotnie i biegliśmy dla odmiany hotelowym labiryntem do góry. Po drugie, dostaliśmy dwa łóżka pojedyncze (a ja głupia poprosiłam o ujęcie w szczegółach rezerwacji notatki o tym, że jest to nasza podróż poślubna, licząc na darmowy upgrade, lub chociaż szampana!), kiedy po kilku sprintach w górę i w dół dowiedziałam się, która recepcja raczy się tym zająć, okazało się, że w całym hotelu nie ma łóżek podwójnych. Wszystkie są pojedyncze. W sam raz na podróż poślubną. Niestety od czasów, kiedy obydwoje mieściliśmy się w małym, wąskim łóżku akademickim trochę się pozmieniało, na przykład objętościowo. A dwa łóżka zestawione razem mają to do siebie, że lubią się rozjeżdżać, zwykle w niezbyt odpowiednim momencie. Czarę goryczy przelał, nomen omen, basen. Ogólnie bardzo ładny, spełniający moje wymagania, ale czynny tylko od 11.00 do 16.00. Nie mówię, że miałby być całodobowy, ale pomijając już to, że w takich godzinach to ja zwiedzam, plażuję, albo piję wino, to jeszcze mam takie perwersyjne upodobania, że lubię sobie popływać wieczorem, kiedy już jest ciemno, a ja mogę się rozłożyć na basenowej tafli i patrzeć w gwiazdy. O. Ogólnie z basenu udało mi się skorzystać raz.
Całe szczęście (i pół biedy) nie planowaliśmy spędzać całego czasu nad basenem, Lanzarote jest chyba najciekawszą z Wysp Kanaryjskich i nie chcieliśmy niczego przegapić. Na cały pobyt na wyspie mieliśmy wynajęty samochód, więc mieliśmy okazję zjeździć wyspę we wszystkich kierunkach, docierając do najdalszych zakątków i odhaczając wszystkie obowiązkowe punkty zwiedzania i mniej popularne lokalizacje rekomendowane przez innych podróżników, a także odwiedzić miejsca, które tyle lat wcześniej zachwyciły moich Rodziców (koniec końców odpuściliśmy sobie ku rozpaczy mojej Mamy ogród kaktusów). Wszystko wskazywało na to, że od ich wizyty wyspa trochę się pozmieniała. I tak na przykład prowizoryczny grill w Timanfaya zmienił się w gigantyczną restaurację, a sam park mogliśmy oglądać tylko przez okno wycieczkowego autokaru. Okolice Playa Blanca, gdzie znajdował się nasz hotel były w miarę ładne, chociaż zdecydowanie bardziej urokliwe wydawało mi się Puerto del Carmen – oczywiście do bólu turystyczne, ale w nocy, rozświetlone światłami niezliczonych restauracji, było odpowiednio wakacyjne.
Największym rozczarowaniem okazała się sama stolica, Arrecife, ale trafialiśmy też do małych, zapomnianych miasteczek, na malowniczne plaże, zatracaliśmy się wsród niemal bezkresnych księżycowych krajobrazów i wreszcie dojechaliśmy do miejsca, które do tej pory uważam za jedno z najpiękniejszych na ziemi – Jameos del Agua. Cudownego tunelu wulkanicznego, zaaranżowanego na centrum sztuki, z nieziemską salą koncertową. Zaraz po wejściu do groty znajdują się tam piękna restauracja i wielopoziomowy bar, w którym wieczorem można posłuchać koncertów na żywo. Było to dla mnie niesamowite doświadczenie, czułam się totalnie odrealniona. Miejsce było bez wątpienia magiczne, przyciągające i hipnotyzujące. I boleśnie romantyczne – idealne na podróż poślubną. Gdybym miała komuś polecić jedno, jedyne miejsce na całej wyspie, bez wątpienia byłyby to właśnie Jameos del Agua, aczkolwiek szalenie podobał mi się również teren Papagayo – według mojej oceny najlepsza, obok pobliskiej Playa de Mujeres, plaża na wyspie i cudowne krajobrazy.
Dlatego pomijając fiasko z hotelem, uważam, że była to naprawdę udana podróż poślubna, a Lanzarote, mimo że jak większość pięknych miejsc na ziemi stało się już ofiarą komercjalizacji, nadal pozostaje jedyne w swoim rodzaju!
Kilka dni w raju
Wcześniej wspomniałam o tym, że odczuwaliśmy pewien niedosyt i dlatego wybraliśmy się niemal rok później w kolejną podróż poślubną, która chyba miała nam zrekompensować brak podwójnego łóżka, a może krótko czynny basen? Dość powiedzieć, że zdecydowaliśmy się na jedno z najbardziej skomercjalizowanych, turystycznych, ale też rozpieszczających miejsc na ziemi – Cancún. I skoro już do tego doszło, musiało być idealnie. Nie wchodził w grę żaden moloch z tysiącem gości i tłumami drących się i sikających do basenów bąbelków wszelkiej narodowości. Po bardzo wnikliwym researchu mój mąż wybrał dla nas Le Blanc – i poza wyborem partnerki życiowej, był to chyba najlepszy wybór w jego życiu.
Należący do Palace Resorts Le Blanc nie bez powodu został uznany za jeden z najlepszych resortów typu all-inclusive na świecie. Ja stałam się gorliwą wyznawczynią już od hasła adults only – perspektywa ogromnych basenów bez śladu bachorów wydawała się zbyt piękna by być prawdziwa. Do tego sam hotel należy do jednych z najmniejszych wśród miejscowych resortów, a dość wysokie ceny sprawiały, że zdarzało się nam być jedynymi osobami w basenie. Liczne restauracje, barki i 24-godzinny room service serwowały naprawdę bardzo dobre jedzenie i pyszne wino, łącznie z moim ulubionym chilijskim carménère. Osobisty kamerdyner był na każde zawołanie, korzystając z aplikacji wybieraliśmy o której godzinie mają nam napełnić jacuzzi w pokoju, jaką aromaterapię chcemy na wieczór, co życzymy sobie do kąpieli (szampana i truskawki w czekoladzie). W SPA poznałam wyższy standard korzystania z sauny. Na plaży zorganizowano dla nas prywatną, romantyczną kolację w cabanie. Książę do tej pory nabija się ze mnie, że wśród tych wszystkich luksusów i rozpusty i tak najbardziej cieszyłam się z menu poduszkowego. No cóż… Miło spać na poduszce pachnącej lawendą!
Podczas całego pobytu prawie nie ruszaliśmy się z hotelu, mimo że trafiliśmy akurat na te kilka dni, kiedy zacinały okrutne deszcze – siedząc w ciepłym hot tubie na zewnątrz, sącząc drinki i patrząc na szaleńczo wzburzony ocean, usłyszałam chyba najpiękniejszy komplement z ust mojego męża. W przypływie romantyzmu, a może odurzenia alkoholowego stwierdził wtedy, że mój wygląd tak bardzo przypomina mu ocean, że jestem taka piękna, ale od razu widać czyhające tuż pod powierzchnią niebezpieczeństwo. I, że tak jak ocean nie daję szans, przyciągam do siebie mimo grozy, którą wzbudzam. Tak, wiem, cukrzyca. Sama bym takich bredni nie wymyśliła, ale mój sierściuch ma swoje momenty. Zastanawiam się, czego ich uczą w tym Pakistanie. Wracając do meksykańskiej strefy czasowej, jak już zauważyliście, napisałam, że prawie się nie ruszaliśmy, ale jednak był taki moment, że instynkt podróżniczy kazał nam wystawić czubek nosa poza rozrywkowy Cancún. W okrutnej ulewie, ślizgając się na całkowicie pustych drogach, udaliśmy się na podbój prekolumbijskiej cywilizacji Majów.
Chichen Itza
Oczywiście mogliśmy pojechać na jedną z organizowanych wycieczek, ale… Nie, właściwie nie mogliśmy. Prawda jest taka, że gdyby nie wynajęty samochód, żadne z nas by się nie zdecydowało. Nie ma takiej siły, która zmusiłaby nas do trwającej dłużej niż pół godziny wycieczki zorganizowanej. Dlatego walcząc o życie w ledwo trzymającym się drogi malutkim samochodziku, pędziliśmy ku własnej zagładzie. Na szczęście, kiedy już dojechaliśmy na miejsce, ulewa ustąpiła miejsca niemrawo siąpiącemu deszczykowi, który nie będąc wcale uciążliwym dawał wytchnienie od upału.
Miasto Majów mnie chyba trochę zawiodło. Sama osada i górująca nad nią świątynia Kukulcan były oczywiście imponujące, zwłaszcza biorąc pod uwagę jak dawno temu powstały, ale spodziewałam się jakiejś aury tajemniczości, tymczasem było to kolejne miejsce całkowicie opanowane przez turystów. Nawet długi marsz do świętego cenote (naturalna studnia) przyniósł bardziej rozczarowanie niż mroczny dreszczyk związany z pradawną magią i duchami ofiar topionych w studni. Podobne odczucia towarzyszyły mi kiedyś podczas wizyty w Pompei, gdzie tony kolorowych śmieci pozostawionych przez turystów i radosne instagramerki pozujące do zdjęć w miejscu masowej zagłady, obdzierały tą scenę starożytnej tragedii z całego majestatu. Tak wiem, sama będąc turystką nie powinnam narzekać na to, że inni turyści psują urok zwiedzania. Aczkolwiek… Słyszeliście o grupie turystów aresztowanych za to, że postanowili uczcić swoją wizytę w Machu Picchu defekując w miejscowej świątyni? No właśnie, są turyści i turyści. Myślę, że można zwiedzać różne miejsca nie odmawiając im przy tym należnego szacunku. Naszą wizytę zakończyła naturalnie powracająca wzmożona ulewa, ale nim to się stało, udało nam się zobaczyć praktycznie cały teren osady.
Poza wyprawą do Chichen Itza, z hotelu wynurzyliśmy się tylko kilka razy, do centrum rozrywkowego Cancún, rozejrzeć się i kupić pamiątkowe magnesy – kiedyś zbierała je tylko moja Mama, ale jej zięć szybko podłapał bakcyla i obawiam się, że uczeń przerósł mistrza. Kiedyś pokażę Wam jego kolekcję, jest imponująca i przerażająca jednocześnie. Sama mam zapędy do zbieractwa, ale ile razy się na tym złapię, przypominam sobie dom Pabla Nerudy w chilijskiej Isla Negra. Nie chciałabym, żeby po mojej śmierci, poprzedzonej pełną sukcesów karierą pisarską oczywiście, turyści zwiedzali mój dom i oglądali wszystkie dziwne rzeczy, które zbierałam, zastanawiając się, jak ktokolwiek mógł funkcjonować w takim śmietniku (według mnie Pablo posiłkował się niebiańskim widokiem za oknem, dom w Isla Negra położony jest na skałach nad samym oceanem).
W samym centrum miasta Cancún nie byliśmy. W centrum rozrywkowym po zmroku również nie. Przedłożyliśmy relaks w hotelowym spa i przepyszne kolacje nad zatłoczone imprezy, na których ecstasy spada z nieba i można się o nie potknąć na przepełnionym parkiecie. Takie życie po trzydziestce (no dobra, nasze życie po trzydziestce).
Meksykański raj opuszczałam z bólem w sercu, nie tylko dlatego, że oznaczało to również kolejne rozstanie z moim mężem. Do tej pory czekam, aż znowu tam pojedziemy, a ja będę się zastanawiała, na jakiej poduszce najlepiej mi się zaśnie.
Co sądzicie? Które z opisanych przeze mnie miejsc najbardziej do Was przemawia? Jak najchętniej spędzilibyście swoją podróż poślubną? Odpoczywając na łonie natury, intensywnie zwiedzając nowe miejsca, czy może oddając się skrajnemu hedonizmowi w jakimś resorcie all-inclusive? A jeśli jesteście już po swoim miesiącu miodowym – dajcie znać na jaki kierunek się zdecydowaliście!
Tymczasem, jeśli któreś z Was chciałoby wybrać się w któreś z opisywanych przeze mnie miejsc, przedstawiam kilka informacji praktycznych – nie przewodnik per se, ale parę uwag, które mogą Wam się przydać!
Stan Nowy Jork
Nie sądzę, żeby ktokolwiek z Was kiedykolwiek wybierał się do stanu Nowy Jork w innym celu, niż zwiedzanie miasta Nowy Jork, jednak gdyby tak się przypadkiem stało, to bardziej niż okolice jeziora George, gdzie spędziliśmy pierwszy miesiąc miodowy, polecam przede wszystkim parodniowy pobyt w rejonie Finger Lakes – bardzo blisko jeziora Ontario i granicy z Kanadą. Urokliwa sceneria jezior gęsto otoczonych niezliczonymi winnicami stanowi wymarzone miejsce na relaks. Region znany jest głównie z dobrego rieslinga, ale innych win również warto spróbować. Oprócz wielodniowych degustacji, Finger Lakes to także gratka dla amatorów antyków – w okolicy jezior pełno jest sklepów sprzedających różnego rodzaju antyki i pamiątki z minionych czasów. Można tam upolować prawdziwe skarby. Wielbiciele przyrody i spacerów z pewnością zachwycą się okolicą bogatą w piękne wodospady (pływając kiedyś pod jednym z nich niemal umarłam na zawał, kiedy zobaczyłam płynącego kilka centymetrów ode mnie węża, na pewno jadowitego!), np. niesamowicie wysoki Taughannock Falls (który zimą potrafi kompletnie zamarznąć!), czy cały park małych kaskad w Watkins Glen – niewiarygodne widoki. Z Finger Lakes jest już zresztą blisko nad Niagarę, którą warto obejrzeć ze strony kanadyjskiej (przypominam, że właściciele paszportów biometrycznych nie potrzebują wizy).
Z lokalnych atrakcji na uwagę zasługują jeszcze opuszczone, popadające w ruinę wille, ogromne tereny pełne starych, zardzewiałych samochodów (ogólnie lekko post-apokaliptyczny klimat) i… lokalna społeczność Amiszów, których spotkacie na drogach, gdzie wozami zaprzężonymi w koniki dowożą wyhodowane przez siebie warzywa na małe ryneczki.
Zwykle zatrzymujemy się w hotelu Ramada Plaza w miejscowości Geneva, ponieważ jest położony nad samym jeziorem Cayuga i oferuje niezrównane widoki z okiem. Jeśli jednak przeznaczycie na zakwaterowanie większy budżet, a chcielibyście doświadczyć odrobiny butikowego luksusu w prowincjonalnym (raczej w dobrym tego słowa znaczeniu) amerykańskim stylu, może Was zainteresować willa Geneva on the Lake.
Koniecznie zjedzcie kolację w Ports Cafe – ulubionej resturacji miejscowej ludności i nie wyjeżdżajcie bez walki o honor w lodziarni Cayuga Lake Creamery – nie bądźcie zbyt ambitni i nie bierzcie więcej niż dwóch gałek. Obowiązkowo spróbujcie lodów o smaku wina – różnych szczepów, dostępnych w każdej miejscowej lodziarni.
Jeśli interesują Was bliższe okolice Nowego Jorku, dajcie znać, z przyjemnością kiedyś napiszę o pobliskich atrakcjach!
Wracając na chwilę na terytorium Europy, przynajmniej administracyjnie:
Kilka rad na temat Lanzarote
- Wyspa nie słynie z miliongwiazdkowych resortów i najpiękniejszych plaż (z tego co wiem, w tej kategorii wygrywa Fuerteventura), a z niesamowitych, kosmicznych krajobrazów. Dlatego nie nastawiajcie się na relaks, tylko na uczciwe zwiedzanie i chłonięcie naturalnego piękna. Zdecydowanie warto wynająć samochód, żeby bez problemu dotrzeć w najdalsze zakamarki.
- Znając już wyspę, szukałabym zakwaterowania w Puerto del Carmen, wieczorami panuje tam naprawdę przyjemna atmosfera.
- Jak już wspomniałam, dla mnie absolutny must see to przede wszystkim Jameos del Agua, jeśli musicie wybierać, to koniecznie odwiedźcie to miejsce wieczorem, podczas koncertu. W ciemności Jameos zmieniają się nie do poznania i naprawdę ma się wrażenie, że trafiło się na jakąś inną planetę, pokazywaną na filmie science fiction.
- Po piękne zdjęcia w sam raz na Instagrama, jedźcie do Papagayo – skaliste wybrzeże połączone z piaszczystymi plażami zapewni bezkonkurencyjną scenerię.
- Mimo że Timanfaya jest potwornie skomercjalizowana, w dalszym ciągu warto zrobić sobie wycieczkę po tej ziemi ognistej – pamiętajcie o związaniu włosów, strasznie wieje!
- Księżycowych krajobrazów szukajcie w okolicach Salinas de Janubio i po drodze do Charco Verde.
I znowu musimy zrobić przeskok przez Atlantyk i wrócić na chwilę do ostatniej podróży poślubnej, a właściwie podróży z okazji rocznicy ślubu.
Cancún
1. Jeśli jedziecie akurat do Cancún, to znaczy, że albo lubicie bardzo mocną zabawę (ale wtedy łatwiej i taniej dostać się na Ibizę), albo marzy Wam się idealny, rajski relaks. Jeśli szukacie tego drugiego, to przy wyborze hotelu musicie zwrócić uwagę na dwie rzeczy:
- Jak duży jest sam hotel? – przebywanie w ogromnym molochu z tysiącem innych ludzi brzmi raczej jak koszmar, niż wakacje marzeń.
- Czy hotel przyjmuje dzieci? – jeśli sami dzieci nie posiadacie, albo wybieracie się na wakacje, żeby od nich odpocząć, raczej nie chcecie, żeby biegały Wam nad głowami, kiedy się opalacie, oddawały mocz do basenu, w którym się relaksujecie, lub rozrzucały w restauracji resztki jedzeniowe. I to wszystko podczas gdy ich rodzice konsekwentnie udają, że dzieci nie ma. Bo mają wakacje.
To prawda, że takie hotele są zwykle droższe, ale nie oszukujmy się – za wycieczkę do Meksyku i tak zapłacicie dużo. Jeśli interesuje Was coś innego, niż sam relaks, to i tak nie będziecie się zatrzymywać w Cancún. A jeśli inwestujecie już w odpoczynek, to nie warto próbować oszczędzić relatywnie niewiele, a przez to nie skorzystać w pełni z wakacji.
2. Cancún nocą nie należy do najbezpieczniejszych miejsc na świecie. Jeśli zdecydujecie się poimprezować, to trzymajcie się w grupie.
3. Jadąc do hotelu pamiętajcie o tym, żeby mieć przy sobie plik jednodolarówek – będziecie ich potrzebowali naprawdę dużo na napiwki dla barmanów, pokojówek, kamerdynera, kelnerów, dziewczyn podających Wam ręczniki nad basenem – innymi słowy prawie każdego pracownika hotelu.
4. Zastanówcie się nad sensem wynajmu samochodu. Jeśli chcecie tylko zobaczyć Chichen Itza, nie bawić się za bardzo w nieustraszonych odkrywców, a nie macie nic przeciwko wycieczkom zorganizowanym, to wynajem samochodu jest nieopłacalny. Niewykluczone, że rezerwując hotel i lot zobaczycie ofertę wynajmu za jednego dolara na cały pobyt. Niestety nie jest w to wliczone obowiązkowe ubezpieczenie (bez względu na to, czy Wasz dostawca karty kredytowej oferuje własne, czy nie, w Meksyku jest ono nieważne), które wynosi około 20$ dziennie.
Jeśli pominęłam jakąś istotną kwestię, albo chcielibyście się dowiedzieć czegokolwiek więcej o wspomnianych w tym poście miejscach, koniecznie dajcie znać. Ja i moje grafomańskie zapędy jak zwykle z ogromną przyjemnością odpowiemy na Wasze pytania! Zajrzyjcie też na mojego Instagrama i FB @miloscwczasachstrefowych – publikuję tam więcej zdjęć!
Trzy podróże poślubne! 🙉 Tak trzeba żyć. 😀 Czytając o Szwedach, którym to warunki atmosferyczne nie są straszne, przypomniało mi się, jak daaaaawno temu, kiedy byłam z rodzicami na wakacjach we Włoszech trafiliśmy na feralny okres, podczas którego praktycznie codziennie padał deszcz, a podobno taka sytuacja nie zdarza się tak często w okresie letnim…To było akurat dwa tygodnie naszych wakacji. 😂 I pewnego pięknego, mało słonecznego dnia postanowiliśmy mimo wszystko wybrać się na plażę, no bo trochę kiepsko, pojechać nad morze i nie móc z niego korzystać. 😂 No i posiedzieliśmy tak sobie ze dwie godzinki, praktycznie sami na plaży. Temperatura powoli spadała, ale co tam… Dopiero jak naciągnęły czarne chmury i zaczęła się burza stwierdziliśmy, że to chyba ten czas, żeby się zbierać. 😂
A Meksyk to jeszcze niespełnione marzenie jednej z nas. 🙂 Mam nadzieję, że kiedyś je spełnimy. 🙂
Pusta plaża ma swoje uroki 😀 Nawet, jeśli pogoda nie sprzyja! Podziwiam determinację 😀 😀 😀 Kiedy mieszkałam w Gdyni i akurat była latem paskudna pogoda, zawsze się zastanawiałam, jak czują się ludzie, którzy przez kilka miesięcy planowali przyjazd nad morze, dotarli z południa Polski, a tu zamiast słonecznego plażowania strugi deszczu. Dzień w dzień.
Co do samego Meksyku – mam wrażenie, że mnie tam nie było. Bo wakacje w Cancun, to nie Meksyk. Jeśli tej jednej z Was (wiecie jakie to jest dziwne, kojarzyć Wasze twarze i nie wiedzieć, która z Was pisała komentarz? 😀 Nie mówię, że złe, ale dziwne!) uda się spełnić marzenie, oczekuję pełnej relacji!
Oj tak! Dla mnie plaża zawsze ma swój urok, niezależnie od tego czy jest piękne słońce, czy pada deszcz. Ja jestem taką miłośniczką morza, że kocham je zawsze, tak samo. 😀 I nie wiem czy to wynika z faktu, że jestem właśnie z południa i nad morze trochę jest mi daleko, a jak to często bywa, tych co mają blisko góry ciągnie do morza i na odwrót. Tak czy siak, zawsze morze mnie baardzo uspokaja i mogłabym siedzieć na plaży godzinami i tylko patrzeć w morze. 😉
To może Ty też jeszcze do Meksyku powrócisz. 😀 No dobrze! To wyjdziemy z trybu incognito 😂 Jak spełnimy marzenie Karoli to na relacje spokojnie możesz liczyć. 🙂
Ja się urodziłam i wychowałam nad morzem i na studiach też starałam się za bardzo od większych zbiorników wodnych nie oddalać (parę razy się nie udało, ale na szczęście to były jedno-semestralne wypadki), góry podziwiam, ale nigdy mnie do nich specjalnie nie ciągnęło. Książe podobnie – wychował się u podnóży Himalajów i najchętniej zamieszkałby w jakiejś górskiej chatce. Więc to chyba nie działa na zasadzie odwrotności. Dla mnie brak morza jest wręcz klaustrofobiczny, a jego obecność mnie ogromnie uspokaja (co w moim przypadku jest na wagę złota).
Do Meksyku na pewno jeszcze wrócimy i to nie raz. Stąd jest całkiem blisko 😀 I na pewno za którymś razem pojedziemy tam na zwiedzanie, nie na relaks.
Btw, doceniam wyjście z trybu incognito! Niby podobała mi się ta zgadywanka, ale teraz się czuję, jakbyście wyleczyły mi mentalnego zeza 😀
No właśnie! A ja zawsze słyszałam, że gdybym mieszkała nad morzem, to by mi się znudziło. A ja wiem, że tak by nie było. 😀❤️
A w życiu! Znudzić to się może piosenka w radiu, albo owsianka na śniadanie, ale nie morze!!!
Ja Ci zazdroszczę, nie miałam obrączki,morza,ślubu z prawdziwego zdarzenia,nawet bukiet był pożyczony,buty i sukienka. Dawno, minęło,rozwód też dawno.
Fajnie się czyta o takich historiach.
Szczęścia życzę 🙂
Gdybym miała wybierać, to zdecydowanie wybrałabym Lanzarote. Byłam już na Gran Canarii (w listopadzie) na 20 rocznicę ślubu 🙂 Nie pogardziłabym Lanzarote na 25 rocznicę 😀 Do Meksyku też bym się chętnie wybrała, ale raczej na zwiedzanie, trochę bez sensu byłoby nam jechać na drugi koniec świata, żeby tylko wypoczywać w hotelu. Na taki wypad chętnie wybrałabym się gdzieś znacznie bliżej domu. A grillowanie to już w ogóle bym odpuściła 😉
Na Gran Canarii jeszcze mnie nie było, za to bardzo podobała mi się Teneryfa. Lanzarote jest chyba najciekawsze i najbardziej wyjątkowe, także trzymam kciuki, żeby udało Ci się tam pojechać z okazji rocznicy, czy jakiejkolwiek innej 🙂 Meksyk pod kątem zwiedzania też kiedyś odwiedzimy, zapewne nie raz. Dla nas jest relatywnie blisko i są bezpośrednie połączenia, więc to był optymalny kierunek na leniuchowanie.
Grillowania nie cierpię, ale miłość to podobno sztuka kompromisów 😉
U nas wszystko było (poza bukietem, którego nie było wcale) na wariackich papierach. Rozwodu na razie w planach nie mamy, zresztą, obawiam się, że gdyby był, to też nie byłoby łatwo.
Patrząc na Twojego bloga (pamiętam, że strasznie podobał mi się wpis o Iranie!) miałaś wiele okazji, żeby nadrobić podróże 🙂 A w sumie to jest w tym wszystkim najfajniejsze 🙂
Trzymaj się!
Podróż poślubna jeszcze przede mną. Narazie mamy przed sobą tylko te przedślubne i nie wiem gdzie zdecydowałabym się pojechać po. W sumie- nie wiem czy to taka duża różnica? 🙂
Zależy, czy przywiązujesz wagę do tych wszystkich ślubnych tematów, czy nie. My mieliśmy do tego bardzo luźny stosunek (patrz pomysł z wychodkiem na zewnątrz) i dla nas to były kolejne wakacje po prostu. Kiedyś słyszałam, że jak mówisz w hotelu, że jesteś w podróży poślubnej, to dostajesz upgrade, w naszym przypadku to się nie sprawdziło.
Jestem zwolenniczką miejsc adults only, ale te bąbelki i bachory trochę mnie zabolały :p
Dobrze, że tylko trochę! Kilka słów wyjaśnienia, żeby już w ogóle nie bolało 🙂
Ogólnie dzieci już powoli toleruję (głównie za sprawą moich przyjaciółek, które zostały mamami i wykonują świetną robotę), płaczące dzieci w samolocie ciężko znieść, ale uważam, że należy raczej współczuć ich rodzicom, niż robić afery. Trochę inaczej sprawa wygląda z dziećmi w teatrze, czy na koncercie. Wtedy uważam, że jeśli dziecko nie przestaje zawodzić, jedno z rodziców powinno z tym dzieckiem na chwilę wyjść (nie mówię o przedstawieniach dla dzieci).
Niestety są jeszcze dzieci, które są kompletnie niewychowane, a ich rodzice nie poczuwają się do odpowiedzialności. Kiedyś w samolocie dziecko siedzące za mną zaczęło bardzo mocno kopać mój fotel. Mimo że bolała mnie głowa, starałam się to zignorować, to był krótki lot. Dzieciak niestety robił to celowo i kiedy nie doczekał się mojej uwagi, wspiął się na fotel i chamsko uderzył mnie w głowę (miał jakieś 4 lata, takiemu dziecku już można wytłumaczyć, że takie zakochanie jest niewłaściwe). Odwróciłam się i grzecznie poprosiłam matkę dziecka, żeby je opanowała, bo to już jest przesada. Usłyszałam, że jak mi się coś nie podoba, to mam sobie latać klasą biznes…
I tak sobie myślę, że gdybym zapłaciła kilkanaście tysięcy za parę dni w miejscu, gdzie podobnie (nie)wychowane dziecko zakłócałoby mi odpoczynek, byłabym wkurzona. I oczywiście wakacje uznałabym za zmarnowane 😉 Z drugiej strony, gdybym miała na przykład spędzić kilka dni nad jeziorem ze znajomymi i ich dziećmi, pewnie nawet bym się dobrze bawiła.
W czwartek byłam w Cancun / mapy Google/ tylko nie zapisałam hotelu , krajobrazy niesamowite. Właśnie czytam z uwagą jeszcze raz i zapisuję. Dalej będę podróżować.
Pozdrawiam.
Przynajmniej takie podróżowanie jest teraz możliwe 🙂
Jak zwykle pięknie opisane podróże w bajecznych sceneriach.
O takich podróżach można tylko pomarzyć, o księciu też 😉
Dziękuję! W najbliższych tygodniach trochę odejdziemy od podróży, ale tylko na jakiś czas 😉
A ja byłam na Warcrafcie z własnej i nieprzymuszonej woli, a chłop pękał z dumy, że nawet mi się podobało 😉
Już to pewnie mówiłam, ale zazdroszczę Wam wspólnej pasji do podróży! Ah, jak mi się marzy tyle miejsc zwiedzić z partnerem… który ma niestety do tego zgoła inne podejście 🙁
Wciąż jednak wierzę, że trochę więcej świata uda mi się zobaczyć, najwyżej na własną rękę!
Czekam na dalsze opisy Waszych wspaniałych przygód i świąt muzułmańskich <3
Ale nawet Książę stwierdził, że film był słaby! 😀 Ja się w ramach praktykowania wspólnych zainteresowań nauczyłam grać w DOTA Underlords (czyli DOTA dla idiotów) i jest problem, bo mam dużo wyższą rangę niż mój luby 😀
Co do podróży – Sierściucha owszem nosi, żeby jeździć, ale jak już gdzieś jesteśmy to ze zwiedzaniem ciężko, bo to leniwy egzemplarz. Nie ma mowy o przejściu kilometrów po prostu włócząc się po mieście, co chwilę trzeba siadać w kawiarni i odpoczywać, a w ogóle to pogoda nie taka, słońce za bardzo świeci, a czemu musimy wstać na śniadanie, a w ogóle, to po co zwiedzać świat za dnia, skoro można w nocy. Wyszłam za wampira. A wyglądał jak normalny wilkołak…
Ja jestem pewna, że zwiedzisz wszystkie cudowne miejsca, o jakich marzysz! Z narzekającym kompanem u boku, lub bez! :*
No dobra, nie był jakiś super (nie ma podejścia do Avengers, czy nawet ich spin-offów!), ale ja tam się całkiem nieźle bawiłam ;-). A z Ciebie super dziewczyna i bardzo dobrze, że przebiłaś Księcia! Bo kurcze, czemu to jest tak, że właśnie prędzej kobieta podłapie jakieś zainteresowanie lubego, a nie odwrotnie? U nas też tak było, że chłop starał się mnie namówić do czegoś, co on lubi – po paru kłótniach zaznaczyłam, że ja lubię mieć swoje zainteresowania i przecież dobrze się czujemy w takim układzie. Każdy ma „swoje” rzeczy, hobby, pasje, a w ramach wspólnego spędzania czasu zawsze się znajdzie serial czy film, gra (no dobra, oboje lubimy grać w gry, to już coś!), spacer, kolacja… Nigdy nie rozumiałam par, które mają potrzebę spędzenia 24/h razem, nawet, kurna, w toalecie – sorki za małą dygresję, tak jakoś wyszło 😉
A ze „zwiedzaniem” Sierściucha – no cóż, dogadaliby się z moim, zdecydowanie! 😉 Wymarzone wakacje to odpoczynek spod znaku All Inclusive do góry brzuchem (co dla mnie na przykład nie byłoby odpoczynkiem, ino katorgą i zakładam, że dla ciebie też).
Coś na pewno jeszcze zwiedzę – muszę pogadać z Kasią nad ewentualnym Niu Jorkiem w tym roku, jak tylko będzie info o otwarciu granic!
Co do podłapywania zainteresowań. Mój mąż muzułmanin przechodzi fazę fascynacji winem. Pije od dawna, ale teraz zaczął czytać na ten temat i się mądrzyć. Nie wiem, ile to wytrzymam, dobrze chociaż, że skupia się głównie na porto. Przyłapałam go w ogóle na powtarzaniu moich opinii i przedstawianiu ich jako swoje: wieczorem zaczęliśmy oglądać Contratiempo, rzuciłam parę uwag na temat tego, że hiszpańskie kino jest raczej dziwne, film się rozpoczął, zorientowaliśmy się, że znamy już tą historię z filmu z Amitabh Bachchan, więc drugi raz nie ma sensu oglądać. Zaczynamy rozważać kolejny film, Książę proponuje dziewczynę ze smoczym tatuażem, ja mam króki wywód na temat tego, że amerykańską wersję zaczęłam kiedyś oglądać, nie podpasowała mi, za to szwedzka była świetna itp. itd. Następnego dnia rano mój mąż w rozmowie ze współpracownikiem: „wiesz, hiszpańskie kino jest dosyć specyficzne, nie każdemu pasuje, ale ten film mogę ci polecić. Co? Dziewczyna ze smoczym tatuażem? Tak, tak, ale szwedzka wersja jest znacznie lepsza…” >.< Prawa autorskie damm it! A w temacie podróży i all inclusive - w dobrym miejscu to absolutnie nie jest dla mnie katorga. Jeśli mogę spędzić dzień leżąc na słońcu jak jaszczurka, czytając książki, wskakując do wody w dowolnym momencie, nie martwiąc się przygotowaniem kolacji, to jestemm bardzo szczęśliwa. Oczywiście po pewnym, dość krókim czasie mi się to nudzi. Z drugiej strony, jeżeli nie jedziemy do resortu, tylko do chatki w lesie, albo do jakiegoś miasta, to każdą chwilę spędzoną w chatce, lub kurorcie uznaję za straconą. Sierściuch nie. Po latach stwierdzam, że najlepszym kompanem podróży jest dla mnie moja Mama <3 Do Niu Jorku się nie spiesz. Nie wiem, kiedy wróci do formy 🙁
Czytając o Upstate NY trochę głupio mi się zrobiło, że (poza krótkim spotkaniem z Wami) nigdy dobrze nie dojechałam do Finger Lakes. Słyszałam dużo dobrego, ale bez samochodu i dobrego kompana w ROC nie starczyło motywacji. Na szczęście mam Twój post, żeby móc pozwiedzać wirtualnie 🙂
Spa w Cancun brzmi bosko i absolutnie jestem w stanie zrozumieć fascynację zapachowymi poduszkami – dostałam kiedyś w prezencie takie wypełnione wiorkami sosnowymi i spało się na nich jak w lesie (tylko dużo wygodniej).
W sumie z braku perspektyw na SPA może powinnam po prostu zamówić sobie takie poduszki 😀 Jeszcze bym jacuzzi wstawiła, ale w łazience się nie zmieści, a większy salon jednak się przydaje 😀
Myślę, że Finger Lakes bardzo by Wam się spodobało, szczególnie Watkins Glen 😉
Czytając o Upstate NY trochę głupio mi się zrobiło, że (poza krótkim spotkaniem z Wami) nigdy dobrze nie dojechałam do Finger Lakes. Słyszałam dużo dobrego, ale bez samochodu i dobrego kompana w ROC nie starczyło motywacji. Na szczęście mam Twój post, żeby móc pozwiedzać wirtualnie 🙂
Spa w Cancun brzmi bosko i absolutnie jestem w stanie zrozumieć fascynację zapachowymi poduszkami – dostałam kiedyś w prezencie takie wypełnione wiorkami sosnowymi i spało się na nich jak w lesie (tylko dużo wygodniej).
W sumie z braku perspektyw na SPA może powinnam po prostu zamówić sobie takie poduszki 😀 Jeszcze bym jacuzzi wstawiła, ale w łazience się nie zmieści, a większy salon jednak się przydaje 😀
Myślę, że Finger Lakes bardzo by Wam się spodobało, szczególnie Watkins Glen 😉
Calkowicue sie identyfikuje z Twoim bolem kombinacji (juz przeszlej, na szczescie) zwiazku na odleglosc i pracy na etat.
Od grudnia 2018 do czerwca 2020 bylam w Tunezji 13 razy. Moj szef slyszac, ze potrzebuje dlugi weekend rwie wlosy z glowy. Do tego nie mieszkam w Polsce, a byl moment, ze musialam tam co kilak miesiecy latac, wiec ilosc dlugich weekendow prawie wpedzila go do grobu…
Nasza podroz poslubna to tez bedzie Tunezja. Choc moje serce placze za Tajlandia. W kazdym razie moj przyszly Maz ma juz zapowiedziane, ze pierwsze wakacja poza Tunejza to bedzie Tajlandia. I tu nie ma miejsca na kompromisy.
Marzy mi sie romantyczna wycieczka samochodem na poludnie Tunezji, kazda noc w innym hotelu i mnostwo zwiedzania. Na szczescie nasze preferencje sa tu zbiezne (albo on juz wie czym grozi objekcja…;) Jedyna roznica, ze ja wole lezak na plazy, a on przy basenie. Notomiast nawet na to znalazlam rozwiazanie: przepiekny hotel La Badira (ADULTS ONLY!!!), gdzie wybieramy lezaczki na trawie, dokladnie pomiedzy plaza i basenem:)
Bombelkom i rozwydrzonym rodzicom mowie stanowcze NIE!
13 razy?! Wow. My spotykaliśmy się na dłużej, ale znacznie rzadziej.
A Tajlandia marzy mi się od lat. Powinnam była jechać, jak jeszcze mieszkałam w Europie, teraz to jakaś kosmicznie długa podróż. I zdecydowanie szukałabym adults only B)
Calkowicue sie identyfikuje z Twoim bolem kombinacji (juz przeszlej, na szczescie) zwiazku na odleglosc i pracy na etat.
Od grudnia 2018 do czerwca 2020 bylam w Tunezji 13 razy. Moj szef slyszac, ze potrzebuje dlugi weekend rwie wlosy z glowy. Do tego nie mieszkam w Polsce, a byl moment, ze musialam tam co kilak miesiecy latac, wiec ilosc dlugich weekendow prawie wpedzila go do grobu…
Nasza podroz poslubna to tez bedzie Tunezja. Choc moje serce placze za Tajlandia. W kazdym razie moj przyszly Maz ma juz zapowiedziane, ze pierwsze wakacja poza Tunejza to bedzie Tajlandia. I tu nie ma miejsca na kompromisy.
Marzy mi sie romantyczna wycieczka samochodem na poludnie Tunezji, kazda noc w innym hotelu i mnostwo zwiedzania. Na szczescie nasze preferencje sa tu zbiezne (albo on juz wie czym grozi objekcja…;) Jedyna roznica, ze ja wole lezak na plazy, a on przy basenie. Notomiast nawet na to znalazlam rozwiazanie: przepiekny hotel La Badira (ADULTS ONLY!!!), gdzie wybieramy lezaczki na trawie, dokladnie pomiedzy plaza i basenem:)
Bombelkom i rozwydrzonym rodzicom mowie stanowcze NIE!
13 razy?! Wow. My spotykaliśmy się na dłużej, ale znacznie rzadziej.
A Tajlandia marzy mi się od lat. Powinnam była jechać, jak jeszcze mieszkałam w Europie, teraz to jakaś kosmicznie długa podróż. I zdecydowanie szukałabym adults only B)
I to jest ten moment kiedy po poleceniu Cię przez perfect_Basic na Instagramie, rozpoczęciu studiowania Twojego bloga od samego początku, poruszona malowniczością komplementu małżonka Twego, rozmiękczona przez poobiedni deser i wino, obiecuję sobie i Tobie przeczytanie każdej Twojej literki💕
Najchętniej wydrukowałabym Twój komentarz i położyła przy łóżku, żeby czytać codziennie rano na dobry początek dnia! DZIĘKUJĘ! (I lecę podziękować Perfect Basic!)