Niech Was nie zmyli górnolotny tytuł tego wpisu. Bo to będzie wpis z gatunku mydło powidło, o wszystkim i o niczym. Ogólnie opowiem Wam trochę o tym, co się działo, odkąd przeprowadziliśmy się na Manhattan. O naszej dzielnicy, o nowej jedzeniowej rozrywce, o tym jak Książę poszedł na mszę, o zalążku życia towarzyskiego, o pracy, do której aplikowałam, o przejażdżce promem… Post w stylu “Drogi pamiętniczku…” kompletnie niespójny, zbierający ze sobą różne rzeczy, którymi chciałam się z Wami podzielić. Tak tylko ostrzegam, jeszcze możecie zrezygnować, uciec i nie czytać dalej.
Battery Park City
O naszej nowej dzielnicy pisałam już niby na Instagramie, ale ja nie jestem całkowicie oderwana od rzeczywistości i zdaję sobie sprawę z tego, że są na świecie (a nawet wśród moich Czytelników) osoby, które Instagrama nie mają. Serio! Normalnie nie mają Instagrama! Zastanawiacie się może, co te osoby robią ze swoimi telefonami, nadmiarem wolnego czasu i życiem w ogóle? Nie wiem. Może scrollują sobie hasła w Wikipedii, grają w pasjansa, albo może faktycznie mają jakieś życie poza internetem – zazdroszczę!
I ja właśnie, w ramach uznania, a nawet wdzięczności za to, że takie osoby jeszcze istnieją, postanowiłam, że nie będę ich dyskryminować. Na blogu również opowiem o Battery Park City!
Otóż jest to niesamowicie ciekawa dzielnica – jednocześnie najstarsza i najmłodsza na Manhattanie. To tutaj Holendrzy ustawiali sobie nad brzegiem rzeki działka (stąd nazwa Battery) w razie, gdyby ktoś chciał ich najechać i wyprosić z najechanej przez nich uprzednio wyspy. Bo widzicie, jak już się coś najeżdża (albo kupuje za garść paciorków, jak kto woli), to później sądzi się innych po sobie i żyje w nieustannym lęku, że inni najadą na nas. Poniekąd słusznie. Co ciekawe, nie ma to bezpośredniego przełożenia na relacje międzyludzkie – zawsze mnie zastanawiało, dlaczego kobiety, które odbiły mężczyznę innej kobiecie (od razu mówię, że jest to bardzo duże uproszczenie i bynajmniej nie uważam, że facet nie ma w takim wypadku nic do powiedzenia, określenie odbijać jest w tym wypadku dosyć niefortunne, ale nie analizujmy tego, bo już nigdy nie wrócimy do głównego tematu tego wpisu!) są zdziwione, kiedy już będąc w związku z tym odbitym mężczyzną, same zostają zdradzone. Wracając jednak do Holendrów, ustawili oni sobie te działka celem obrony wyspy i tym samym teren Battery Park był pierwszym zagospodarowanym sąsiedztwem Nowego Jorku (a właściwie Nowego Amsterdamu). Jeśli lubicie cyferki, to to było w 1624 roku.
Jak wiecie, nazwa Nowy Amsterdam pojawia się już tylko w książkach i na niektórych, historycznych budynkach, z czego można wnosić, że artyleria na wiele się nie zdała. W późniejszych stuleciach dolne nabrzeże Hudson River, w tym częściowy obszar dzisiejszego Battery Park City służyło jako port i dosyć dobrze prosperujące stocznie. Sytuacja zmieniła się jednak w latach 50., kiedy to wraz z rozwojem transportu lotniczego zmniejszyło się zapotrzebowanie na jednostki pływające. Okolica, delikatnie mówiąc, podupadła, zrobiło się tu tak bardziej obskurnie i nawet niebezpiecznie, ale już w latach 60. powstały plany rewitalizacji terenu. Plany zakładały między innymi poszerzenie lądu w tej części Manhattanu. Wykorzystano do tego ziemię wydobywaną przy budowie historycznego kompleksu World Trade Center i okolicznych budynków. Tuż przed naszym budynkiem znajduje się tablica pamiątkowa wyznaczająca linię grodziową (nauczyłam się nowego terminu!) z końca XIX wieku. Oznacza to, że my mieszkamy już na terenie usypanym w dawnym korycie rzeki. Nie wiem czemu, ale bardzo mnie ten fakt cieszy.
Podobnie jak cieszą mnie widoki z okien i z balkonu – naprawdę, za każdym razem, kiedy mój wzrok ucieknie w stronę okna, zaczynam się uśmiechać. A ilekroć wyjdę na balkon, mam ochotę robić zdjęcia. Nie zliczę, ile zdjęć Freedom Tower (znanej również jako One World Trade Center) mam na swoim telefonie*. Z drugiej strony, jej widok nie pozwala mi zapomnieć, że mieszkamy strasznie blisko miejsca tragedii z 11 września. Warto przy tym wspomnieć, że po zamachach na WTC znaczna część Battery Park City została oficjalnie uznana za miejsce przestępstwa, a jej mieszkańcy nie mogli wrócić do swoich mieszkań – nawet po to, żeby zabrać swój dobytek. Od tamtej pory mija już jednak 20 lat – w tym czasie sąsiedztwo odrodziło się z popiołów (również dosłownie) i aż się prosi, żeby w nim zamieszkać!
Przy okazji Wam się pochwalę, że wreszcie pokonałam swoje lęki (oczywiście nie całkowicie, nadal je odczuwam, po prostu postanowiłam być od nich silniejsza) i zapisałam się na wrzesień (tak, wiem, ale czas naprawdę szybko leci) na Weekend z Polką na Obczyźnie. I mam taki plan, że oprowadzę Was wtedy po “mojej dzielni”, pokażę linię grodziową, okoliczne parki, muzea, pomniki, kwiatki, bulwar, szklaną karuzelę… no po prostu wszystko. Dlatego dzisiaj już nie będę Wam tego wszystkiego wymieniać, bo w zamyśle miało być tylko kilka zdań o Battery Park City…
*Teraz już zliczę – zero. Od momentu, kiedy napisałam tamto zdanie, zdarzyło się dużo różnych rzeczy, trochę przyjemnych, ale też jedna prawdziwa katastrofa – zamordowałam telefon kawą mrożoną.
Przepis na soczewicę
(żartuję, to nie jest blog kulinarny)
Przeprowadzka ma to do siebie, że trzeba sobie na nowo pewne rzeczy wypracować. Znaleźć najbliższy sklep spożywczy (mamy pod samym domem, ale beznadziejny jest), zorientować się w okolicznych restauracjach, sprawdzić co nam dowożą… Być może pamiętacie, że podczas pandemii prawie całkowicie zrezygnowałam z prób gotowania, przerzuciliśmy się głównie na zamawianie jedzenia i miało to swoje plusy. Tutaj mamy trochę mniej opcji – jest to wypadkowa wielu czynników, ogólnie spora część restauracji jest czynna w godzinach funkcjonowania Dzielnicy Finansowej, a później już niekoniecznie, na ciut większe odległości niechętnie na Manhattanie dowożą, aczkolwiek różnie z tym bywa… Po prostu musieliśmy trochę zmienić nawyki.
Zanim przejdę do clou tej części wpisu, chciałabym w ogóle oświadczyć, że nauczyłam się gotować soczewicę. I tu nastąpi kolejna strasznie długa dygresja, ale skoro nie uciekliście po moim początkowym ostrzeżeniu, to chyba nie możecie mieć teraz pretensji.
Jakoś tak ze dwa lata temu, krótko po moim przyjeździe do Nowego Jorku, byliśmy z Księciem na zakupach spożywczych. Wiecie, takich dużych, co to się jedzie samochodem, bierze wózek i pakuje do oporu. I Książę wypatrzył soczewicę, stwierdził, że on soczewicę bardzo lubi, a jest łatwa do ugotowania (nie wiem, skąd on takie rzeczy wie, skoro sam nawet ryżu ugotować nie potrafi) i on życzy sobie tę soczewicę kupić. Kupiliśmy. Mieszkała z nami na Brooklinie i przeprowadziła się z nami na Manhattan. Z kolei jakiś czas temu nasza koleżanka (a.k.a Panna Młoda z Maroka) postanowiła założyć mikrodziałalność i tworzy własne subkontynentalne mieszanki przypraw. (Na razie wysyła tylko na terenie Nowego Jorku, ale i tak możecie do niej zajrzeć w poszukiwaniu ciekawych przepisów.) I wyobraźcie sobie, ona stwierdziła, że daal (danie z soczewicy) jest tak proste, że nawet ja (czyt. osoba znana w towarzystwie z kuchennego upośledzenia) sobie z nim poradzi. Wytłumaczyła, że jest różnica między daalem, który robi się dla siebie a daalem, który przyrządza się dla gości i ten pierwszy wcale nie wymaga tych wszystkich rzeczy, które wypisano na opakowaniu naszej współlokatorki Soczewicy. Postanowiłam stawić czoła wyzwaniu, a właściwie udowodnić koleżance, że się myli, właśnie że są osoby, którym nawet daal domowy nie wyjdzie. I niechcący okazało się, że to jednak ona miała rację, nie ja. Daal wyszedł, a mój mąż na nowo się we mnie zakochał.
Too Good to Go
Jednak nie samym daalem człowiek żyje (z drugiej strony, klasyka polskiego kina twierdzi, że nie można całe życie sushi wpie*dalać… A ja bym chyba mogła.) Postanowiłam wypróbować aplikację Too Good To Go – podobno jest też w Polsce, więc pewnie wiecie o co chodzi.
Jeśli nie wiecie – restauracje zgłaszają w aplikacji, czy zostanie im coś na koniec pracy. Użytkownicy appki wyrażają chęć przechwycenia tego czegoś za ułamek ceny. Wszyscy są zadowoleni i co najważniejsze walczą z marnowaniem jedzenia. A musicie wiedzieć, że to w Ameryce prawdziwa zmora. Szacuje się, że rocznie marnuje się około 30-40% wyprodukowanej żywności. Przykładowo, w roku 2017 było to 103 miliony ton. Przerażające, prawda? O przyczynach skali tego zjawiska jeszcze kiedyś Wam opowiem, ale to już nie w tym poście.
W każdym razie, założenia tej aplikacji są wyjątkowo zacne, poza tym motywują do wypróbowania nowych restauracji i przede wszystkim zmuszają do wyjścia z domu po odbiór. Dzięki temu prawie codziennie wychodzę na wieczorny spacer. Haczyk? Nigdy nie wie się, co zostanie i trafi do torby niespodzianki. Dlatego ja celuję głównie w restauracje wege i sushi, a mój mąż ma przykazane, żeby unikać restauracji chińskich i meksykańskich, w których istnieje duże prawdopodobieństwo spotkania z prosiaczkiem.
Po trzech tygodniach korzystania z tej aplikacji mam już swoje ulubione miejsca, w tym barek sushi, który mieści się w kompleksie World Trade Center. Kiedy pierwszy raz tam poszliśmy, kierowałam się wskazówkami aplikacji, która kazała mi wejść do Oculusa. Oculus to taki miks stacji pociągów i metra z centrum handlowym – gigantyczny, wygląda jak szkielet wieloryba i jest kompletnie nieczytelny w środku. Weszliśmy do tego przedsionka nawigacyjnych piekieł 15 minut przed końcem odbioru i zaczęliśmy szukać suszarni. Mój mąż się mądrzył, ciągnął mnie nie w tym kierunku, co trzeba, a potem jeszcze jak się zatrzymałam przed mapą, to nie zauważył, że już za nim nie idę (Arab jeden!) i mnie zgubił! Zegar tykał jak w Kapitanie Haku, a ja nie wiedziałam czy szukać męża, czy sushi, a w ogóle to gdzie są te cholerne schody! Wiecie, że prawie się popłakałam? Jeszcze trampki mi piętę obtarły. Argh.
W końcu mąż znalazł się sam, sushi znalazłam ja, było bardzo dobre (poza tym, oprócz sushi dają tam onigiri, takie owijane wodorostem trójkąty ryżowe z nadzieniem, a ja jestem od tego uzależniona) i od tamtej pory chodzę tam, ilekroć uda mi się upolować zestaw na aplikacji. I przy okazji jednej z tych wypraw – już bez przeszkadzającego męża – odkryłam, że ja się tam mogę dostać znacznie łatwiej, bo WSZYSTKO SIĘ ZE SOBĄ ŁĄCZY! A konkretnie – można wejść do Oculusa i przechodząc pod ziemią wyjść w centrum handlowym Brookfield Place, które jest właściwie tuż przy mnie (i w którym rosną palmy tak w ogóle, prawie jak na Atocha w Madrycie, mówię Wam, wszystko się ze sobą łączy!). Bardzo mnie to odkrycie zachwyciło, bo poczułam się, jakbym na własną rękę zaczęła odkrywać tajemnice tego miasta. Wiem coś, o czym Książę nie wie. Ha!
Anime
W poprzednim akapicie miałam nawiązać do tego, że takie podziemne przejścia, które teleportują w różne miejsca to specjalność japońskich stacji metra, np. Shinjuku, gdzie można nagle, bez ostrzeżenia, znaleźć się na terytorium yakuzy, ale zdecydowałam się jednak wspomnieć o palmach na Atocha, a to już byłby za duży galimatias geograficzny (z drugiej strony przecież mamy miłosną globalizację, więc jakby na temat). Ma to swój minus, ponieważ, gdybym jednak nawiązała do Shinjuku, yakuzy i w ogóle różnych japońskości, mogłabym płynnie i finezyjnie przejść do tematu anime. A tak, przejdę niepłynnie. Bez gracji.
Od jakiegoś czasu krąży mi po głowie, że może powinnam zacząć pisać coś po angielsku. Książę wizualizuje mnie sobie w New Yorkerze, ja tak średnio, ale od czegoś trzeba zacząć. W ogóle mam teraz wrażenie, że wpadłam do wylęgarni srok i próbuję je wszystkie złapać za ogony. Kiedy ogłaszałam Wam, że będzie mnie na blogu jakby mniej, to szczerze wierzyłam, że pozwoli mi to skupić się na pracy nad książką. Tymczasem książka leży (ale nie kwiczy), a ja co chwilę biorę się za coś innego. Ma to swoje plusy, bo trochę wychodzę ze swojej strefy literackiego komfortu i jest na przykład szansa, że będziecie kiedyś mogli przeczytać opowiadanie fantasy mojego autorstwa.
Wracając jednak do pisania po angielsku, chciałam zacząć budować sobie portfolio i odpowiedziałam na ogłoszenie (słuchajcie, czy ja mogę po prostu pisać, że aplikowałam? Ja wiem, że to słowo nie zostało jeszcze oficjalnie przyjęte w tym znaczeniu na łono polszczyzny, ale to całe “odpowiadanie na ogłoszenia”, “składanie podania” i inne poprawne formy mi nosem wychodzą!) serwisu, który szukał kogoś do pisania artykułów o anime. Cudna sprawa, mogłabym pisać. Nawet mnie zaprosili do drugiego etapu rekrutacji, kazali zrobić zadanie rekrutacyjne, nad którym długo myślałam, żeby na pewno było zachwycające i wskazujące na drzemiące we mnie pokłady geniuszu (Książę sprawdził i powiedział, że brilliant – prawda, że wspierający?), potem podziękowali za odesłanie, obiecali odezwać się nazajutrz i… i więcej od nich nie usłyszałam. Może jeszcze nie byli na mnie gotowi.
Take a ferry
Dlaczego wspominam o porażce? Po pierwsze, może jeszcze się odezwą. Wiecie, Ashley, która mnie rekrutowała mogła dzień po otrzymaniu mojego zadania rekrutacyjnego ostro zabalować, obudziła się na poboczu drogi w Death Valley, gdzie prawie nic nie jeździ i nie ma zasięgu i od tamtej pory idzie biedna tymi poboczami, próbując wrócić do cywilizacji. To jest możliwe, prawda?
Po drugie. Dzień po wysłaniu aplikacji spełniłam swoje małe nowojorskie marzenie (na tyle małe, że wcześniej jakoś nie mogłam się zmotywować) i przepłynęłam się promem z Manhattanu na Brooklin, do naszej starej dzielnicy, Bay Ridge. Uczyniłam to pod pretekstem zakupów – kończyła mi się herbata (do dostania w arabskich delikatesach przy 5th Ave – nie mylić z manhattańską Piątą Aleją, bo to zdecydowanie NIE to samo) i chciałam zajrzeć do polskiego sklepu (niby mogłam jechać na Greenpoint, ale wolałam przepłynąć się promem).
Uzbrojona w aplikację promową, udałam się do najbliższej przystani (w sensie najbliższej, z której odpływają promy na Brooklyn, bo bliżej mamy te do Jersey, na Staten Island i na Liberty Island). Pogoda trochę mi przeszkadzała, bo w powietrzu wisiała groźba ulewy, więc założyłam bluzę (to ważne) i kurtkę taką wiatrowodoodporną, a potem okazało się, że owszem coś lekko kropi, ale poza tym jest gorąco i nawet w samej bluzie było mi za ciepło. W dodatku mimo chmur raziło słońce. I tak stałam sobie na przystani, czekałam na prom, kontemplowałam meteorologiczny spisek i grupę dzieciaków z wczesnej podstawówki, która najwyraźniej czekała na mój prom. Nie tak to miało wyglądać.
Prom przypłynął, dzieciaki rzuciły się na górny pokład a ja za nimi, no bo przecież nie będę siedziała w środku. Na szczęście moi nieletni współpasażerowie wysiedli na stały ląd na pierwszej brooklińskiej przystani, zostawiając mnie kompletnie samą z przecudnymi widokami. Jednak w pewnym momencie, na schodkach pojawił się mężczyzna z załogi, ten sam, który wcześniej sprawdzał mój bilet. Zaczął mi się dziwnie przyglądać, więc uprzejmie spytałam, czy moja obecność na górnym pokładzie jest komuś nie na rękę. Zaprzeczył, ale nie przestawał się gapić. Trochę creepy. Po chwili zawołał kolegę. I spytał, czy mogę zaprezentować swoją bluzę… Bluzę z nadrukiem z kultowej animacji Księżniczka Mononoke. Potem zaczęło się testowanie kolegi na okoliczność znajomości produkcji Miyazakiego. Kolega miał zaniki pamięci i za Chiny (względnie, za Japonię) tytułu przypomnieć sobie nie mógł.
Kiedy później zeszłam na dolny pokład, miłośnik japońskiej animacji przysiadł się do mnie i zaczęliśmy rozmawiać o anime. Dzień po tym, jak wysłałam swoją aplikację do tamtego serwisu. Przekonałam sama siebie, że to znak, ale chyba jednak nie. W każdym razie, mój rozmówca zaczął wypytywać mnie o moje ulubione tytuły, a ja zaczęłam od: “Jestem sporo od ciebie starsza, więc na pewno nie kojarzysz tytułów z mojej młodości…” Jak się okazało, nie byłam. Kolega miał 37 lat i tylko wyglądał smarkato. A ja muszę w końcu pozbyć się tego okropnego przeświadczenia, że wszyscy są ode mnie młodsi! Mam takie odczucie już od jakiegoś czasu i jest naprawdę okropne…
Niebieski i fioletowy
Krótko po tym zdarzeniu byłam na pakistańskiej imprezie z okazji zakończenia studiów mojej szwagierki i jej przyjaciółki. Poznałam tam jej koleżankę z roku i słuchajcie! Przemiła dziewczyna! Długo nie chciała uwierzyć, że jestem tak stara, jak wskazuje na to mój dowód, spytała jak dbam o cerę i stwierdziła, że zupełnie nie wyglądam na auntie – pakistańską cioteczkę. Poczułam, że wygrałam życie!
Skoro już zrobiłam klamerkę między akapitami (w postaci wieku ta klamerka, jakby ktoś miał wątpliwości!) skupmy się na temacie imprezy. Ponieważ jedna z absolwentek kończyła uniwersytet “niebieski”, a druga “fioletowy”, komitet organizacyjny zarządził, że dekoracje i outfity gości też powinny być w tych kolorach. Najpierw wykrzyknęłam, że to cudownie, uwielbiam niebieski, a potem okazało się, że nie tylko nie mam żadnych desi ciuchów w tym kolorze, to jeszcze wszystkie “cywilne” ubrania zdecydowanie się na tę okazję nie nadają. Albo nie przejdą testu pogody (ponad 30 stopni), albo za mało efektowne (Książę wymyślił nawet w pewnym momencie, że powinnam założyć jego koszulę), albo – co najgorsze – okażą się zbyt szokujące dla stada pakistańskich aunties. (Aczkolwiek, kronikarka we mnie każe mi dodać, że na imprezie była jedna dziewczyna w krótkiej sukience na ramiączkach! Wyobrażacie sobie? Nie, nie była Pakistanką.)
Spanikowana wysłałam sms’a do Kiran, pytając, czy zupełnym przypadkiem ma cokolwiek niebieskiego, w co miałabym szansę się zmieścić. Normalnie zwróciłabym się z tym do Marii, bo Fahra nie miała nic o imprezie wiedzieć, ale odkąd przeprowadziliśmy się na Manhattan, bliżej mam do kiranowej garderoby. Moja najstarsza szwagierka zaprosiła mnie na następny dzień do siebie, na przegląd jej garderoby. O dziwo, miałam całkiem spory wybór. I o jeszcze większe dziwo, zrezygnowałam z księżniczkowego, błękitnego szyfonu na rzecz bawełnianej, fioletowej tuniki. I całe szczęście – prognoza pogody nie żartowała, było ponad 30 stopni (co przy nowojorskiej wilgotności sprawia pewne problemy – na przykład, nigdy nie wiem, czy to, co po mnie spływa to pot, czy wilgoć, która raczyła mnie oblepić) w dodatku to, co w mojej głowie miało być imprezą w ogrodzie, okazało się imprezą na wybetonowanym podwórku. Podobno dziewczyny musiały chować wcześniej balony do domu, bo pękały od upału.
Impreza była całkiem przyjemna, przestaję się już na takich zlotach czuć jak małpa cyrkowa. Pod koniec, gospodyni – mama drugiej absolwentki – wręczyła mi wielką torbę z prezentem. Za to, że uczyniłam jej przyjemność i przyszłam do niej do domu. Miło. Niezręcznie, ale miło.
Życie towarzyskie
W ogóle po dwóch szczepionkach odżyliśmy trochę towarzysko. Chciałabym powiedzieć, że rzuciliśmy się w wir życia społecznego, no ale bez przesady, to wciąż jesteśmy my. Byliśmy już na kolacji ze znajomymi Księcia, potem na drinkach z moją koleżanką i jej mężem. I to na Stone Street, a musicie wiedzieć, że na Stone Street zawsze są tłumy porównywalne z tymi na Jarmarku Dominikańskim. Ja w międzyczasie poznałam (na instagramie!) sąsiadkę z budynku po drugiej stronie ulicy. Pomachałyśmy sobie na linii dach-balkon i umówiłyśmy się na kawę, która okazała się herbatą. I przy okazji przez dwie godziny weszłam w większą ilość interakcji towarzyskich, niż przez cały ubiegły rok (przesadzam tylko odrobinę). O Marzenie – moja sąsiadka jest Polką, jeszcze Wam kiedyś opowiem, bo ma syreni głos i niedługo będzie sławna (dlatego proponuję zaobserwować ją już teraz, bo później będzie trzeba ustawiać się w kolejce). Poza tym ma cudowny dach z leżakami, na którym obiecała się ze mną czasami opalać (po pierwszej sesji opalania wyglądam trochę jak ugotowany homar), doskonale zna okolicę i zrobiła dla mnie lunch. A nie wiem, czy wiecie, ale mam słabość do ludzi, którzy mnie karmią. Wystarczy, że ktoś zrobi mi kanapkę, albo ugotuje warzywka i już patrzę na człowieka przychylniej.
Krakersy
Podczas gdy moje życie towarzyskie rozgrywa się w okolicznościach dosyć filmowych, mój mąż organizuje sobie całkiem inne atrakcje. Chociaż określenie atrakcje jest tu chyba nie na miejscu… Pewnego razu, Książę oświadczył, że musi iść na mszę. To długa historia, ogólnie smutna, dlatego bez wdawania się w te mniej zabawne szczegóły, skupię się na aspekcie rozrywkowym. Najpierw zostałam przepytana z tego, jak msze wyglądają i jak należy się na nich zachować. Poinformowałam męża, że przecież już na mszach bywał, tym razem po prostu nie będzie młodej pary, a poza tym strategia przeżycia taka sama: wstawać, kiedy inni wstają, siedzieć, kiedy siedzą, a kiedy klękają, siedzieć na brzegu ławki ze spuszczoną głową i nie rozglądać się jak Jaś Fasola. I absolutnie nie bawić się parasolką. (Jeśli nie wiecie, o co chodzi z parasolką, proponuję przeczytać o książęcych przygodach na polskich weselach.)
Książę wskazówki zapamiętał, ładnie się ubrał i poszedł. Po powrocie oświadczył, że cała msza była po chorwacku (i nagle określenie jak na tureckim kazaniu nie wydaje się najbardziej adekwatne) i rozdawali krakersy, ale on nie był głodny. Na chwilę zgłupiałam, a potem zrozumiałam, że chodziło o komunię. No nic, dobrze, że nie był głodny.
Skończyło się rumakowanie
I wreszcie, na zakończenie tego jakże chaotycznego wpisu – mój mąż wrócił do pracy. Na razie tak trochę na niby, bo raptem cztery razy w miesiącu, przez dwa tygodnie po dwa razy, ale jednak – skończyło się rumakowanie.
Pierwszego dnia zjawił się w domu w godzinie lunchu, kompletnie bez zapowiedzi. Nie znam dnia, ani godziny, nawet nie ma sensu rozglądać się za kochankiem. Kiran twierdzi, że lubi jak Shams wychodzi do pracy, bo przynajmniej ładnie wtedy wygląda. Shams jednak nie lubi ładnie wyglądać i ile tylko może, pracuje z domu. Kiran z kolei ochoczo biega do biura. Książę natomiast skarży się, że ludzie w pracy są głośni i mu przeszkadzają. Przywykł do swojej cichutkiej małżonki. A małżonka przywykła do sierściucha w domu i teraz jest tak trochę dziwnie…
Tutaj powinno się znaleźć jakieś zdanie podsumowujące, najlepiej mądre, ale jaki post, taka końcówka. Dajcie znać, kto dobrnął do końca, żebym wiedziała, czy w ogóle jest sens pisać takie nieskładne potworki.
To ludzie nie czytają Wikipedii dla rozrywki? Mi się zdarza 🙂 ostatnio popłynęłam z hinduską mitologią. Mają rozmach!
A twój groch z kapustą mi się podobał. Big city life w wersji light, ale jakoś słonecznie 🙂 Ostatnio wszyscy mają razę na anime: a to wspominki o „Generale Daimosie”, a to ślicznie narysowana Violet Evergarden. Mam nadzieję, że uda Ci się znaleźć twórczą, inspirującą pracę. Trzymam kciuki! Tylko pisz też po polsku, bo nie udźwignę dygresji :*
Ha! Ktoś przeczytał!!! Dziękuję :* A Generał Daimos był cudowny, do tej pory chcę być jak Erika 😉 To znaczy skrzydła chcę mieć, nie być omdlewającą mimozą… Violet Evergarden jeszcze nie próbowałam, jakoś mnie nie przekonuje.
Z tą pracą to jest tak, że trochę bym chciała, a trochę nie, bo zasmakowała mi ta twórcza wolność. Pisanie o anime byłoby całkiem spoko, już miałam milion pomysłów. A kciuki trzymaj, choćby za to enigmatycznie wspomniane opowiadanie fantasy B)
Po polsku będę pisać zawsze, żaden inny język mi tak pięknie w głowie nie szeleści 😀
xoxo
Dobrnęłam z przyjemnością 😉 zapowiada się wiele ciekawych manhatanskich wątków na Twoim blogu!
Dzięki za notkę „dla tych bez insta” 🤭
Tylko coś się ostatnio nie mogę zmobilizować do pisania dłuższych tekstów :/ Miasto mnie rozprasza. Pogoda chyba też. W ogóle dzisiaj czekamy na huragan Elsa, będziemy razem śpiewać „mam tę moc, mam tę moc!” xD
Przeczytałam. Z przyjemnością jak zawsze 🙂 I nie dlatego, że nie mam Instagrama :-D, ale dlatego, że lubię czytać Twoje historie 🙂
Dziękuję! Już miałam powoli obawy, że mi się blog zamienia w Detroit, albo jakieś inne miasto widmo 😀 A tu jak na filmie, wszędzie zombiaki i nagle trafia się prawdziwy człowiek 😀 Jest nadzieja…
Czyli nie tylko ja myślę, że wszyscy są ode mnie młodsi! Bardzo lubię pamiętniczkowe wpisy i mam nadzieję, że któraś książka będzie się działa w NYC, bo cudnie o nim piszesz ❤️
Nie, nie tylko Ty! I tak sobie myślę, że będę okropną staruszką. Tzn. już niby wcześniej to podejrzewałam, ale teraz w sumie jestem tego pewna! Będę z tych, co skrzeczą: „młoooode to, głupie takie!”
Ksiązka osadzona w Nowym Jorku chodzi mi trochę po głowie, na razie tak nieśmiało, pod ścianą, kryjąc się w cieniach, ale czasami ją tam widzę 😀 Najpierw muszę się rozprawić w końcu z tą, która dzieje się w Trójmieście, a trochę mam blokadę. Trafiłam na fragment, z którym nie potrafię sobie poradzić (nie wiem, co powinno się dziać kiedy) i jakoś tak przez to zeszło ze mnie powietrze i zamiast pisać, czytam…
Jestem tutaj pierwszy raz, na jakimś polskim portalu był z Tobą wywiad i z ciekawości weszłam na ig. Świetnie piszesz, masz genialne poczucie humoru, zostaję na dłużej 🙂
Nawet sobie nie wyobrażasz, jak miło mi to czytać! Moje połechtane ego bardzo dziękuje!
Ładnie poprawiona strona!
Dzięki! Fajnie, że Ci się podoba 🙂