…dlatego pomyślałam, że może Was interesuje, co u nas słychać. Inaczej. Podejrzewam, że wcale Was to nie interesuje, ale może mielibyście ochotę coś poczytać. Będzie kompletnie bez ładu i składu, mydło, powidło, groch fasola, silna wola, ale jeśli kochacie, to przeczytacie.
Spotkanie w Warszawie
Zacznijmy od tego, że przyjeżdżam do Polski na Święta. Co więcej, Książę nawet do mnie w tym roku dołączy. Stęsknił się za nurkowaniem pod choinką i odpakowywaniem prezentów. Co z kolei spędza sen z powiek mojej Mamusi, bo żadna z nas nie wie, co mojemu małżonkowi kupić. Zwłaszcza, że ostatnio miał urodziny, co oznacza, że pomysły prezentowe zostały zużyte. Do tematu urodzin, a właściwie tego, co robiłam, żeby za prezenty jednak nie płacić kartą podpiętą pod konto głównego zainteresowanego jeszcze wrócimy, prawdopodobnie nawet w grudniu. Na razie pozostawię Was w stanie niezdrowej ciekawości, bo nie o tym miało teraz być. Spotkanie w Warszawie. Otóż po jakże spektakularnym sukcesie spotkania autorskiego w Krakowie, postanowiłam podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej i przyjeżdżam przed świętami do Warszawy, spotkać się z niektórymi z Was w Klubokawiarni Tam i z Powrotem. 17. grudnia o godzinie 19.00. Proszę sobie zapisać. Na pewno będzie superfajnie i arcyinteresująco. Spotkanie poprowadzi Grażyna Latos – dziennikarka, która przeprowadziła ze mną mój pierwszy wywiad, tym samym przyczyniając się do mojej jakże błyskotliwej kariery w telewizjach śniadaniowych i przyciągając tysiące ciekawskich na mojego instagrama. Ach, żeby nie było, że coś zasugerowałam i później będziecie zawiedzeni – Książę przylatuje do Polski w Wigilię, więc w Warszawie nie będzie mi towarzyszył.
Wyprawa w góry
Jak już ostrzegałam, ten post będzie prawie całkowicie bez ładu i składu, ale postaram się przynajmniej pogrupować różne zdarzenia, opowiastki i inne duperele chronologicznie. Z kilkoma wyjątkami, bo przecież perfekcyjny porządek jest nudny. Zacznę może od “rodzinnej” wyprawy w góry.
Kiedy tylko liście zaczęły szeptać między sobą, że to już jesień i wartoby zmienić barwy garderoby, rozpoczęłam kampanię manipulacyjną. W oparciu o wieloletnie już obserwacje wytypowałam sojuszniczkę – Marię (środkową szwagierkę) i zasugerowałam, że fajnie byłoby powtórzyć zeszłoroczną wyprawę “na liście”. W Ameryce funkcjonuje pojęcie leaf peeping, czyli podglądanie liści. Po angielsku brzmi ono dosyć perwersyjnie, dlatego wzbudza ogromną radość (maskowaną udawanym zakłopotaniem) w prezenterach telewizyjnych – szczególnie tych bardziej konserwatywnych, dla których wypowiedzenie słowa peeping na wizji stanowi szczyt wyuzdania i erotycznych fantazji. Oj niegrzeczni, niegrzeczni. Nie wierzycie mi? Proszę bardzo:
Ja w każdym razie zamierzałam po prostu podziwiać pozamiejskie krajobrazy, rozognione tysiącami odcieni zółci, pomarańczy i czerwieni. Bez żadnych perwersyjnych podtekstów. I przede wszystkim miałam ochotę na uczciwy spacer po górach, stąd wybór sojuszniczki – Maria chyba jako jedyna z rodziny, może oprócz Teściowej, lubi chodzić na spacery. Natomiast moja wizja zakładała jednodniowy wypad do Bear Mountain State Park, a reszta rodziny postanowiła przy okazji nadrobić wrześniową wyprawę, która nie doszła do skutku, bo Kiran (najstarsza szwagierka) z Shamsem (mąż tejże, zwany również Szwagierkiem) utknęli w Paryżu, dowiedziawszy się dzień przed wylotem, że gdzieś na francuskiej ziemi dopadła ich corona.
Dlatego, zamiast jednodniowej wycieczki, czekała nas prawdziwa wyprawa w góry Pocono. Rodzina mojego męża działa trochę jak ta sójka, co próbowała się wybrać za morze. Jeśli planujemy wyjazd o pierwszej, to jest szansa, że z Miasta wydostaniemy się około piątej. Tak też było tym razem. Na miejsce dotarliśmy niemalże późną nocą, zjedliśmy, trochę się posocjalizowaliśmy i poszliśmy spać. W nocy mój mąż próbował mnie zamrozić – wyłączył ogrzewanie i otworzył okno, ale jakimś cudem przeżyłam. Może uratowały mnie polskie geny, nie wiem. A już w ogóle nie mogę zrozumieć, dlaczego ja obudziłam się w środku nocy, czując się jak mrożony zielony groszek, a temu podłemu sierściuchowi było całkiem dobrze. Gruboskórny bydlak.
Następny dzień również nie miał spełnić moich oczekiwań w zakresie chodzenia po górach. Wybraliśmy się do Blue Mountain Resort, właściwie tylko po to, żeby przejechać się wyciągiem krzesełkowym w tę i we w tę. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o tzw. mountain coastera, czyli taki jakby tor saneczkowy z atrakcjami halloweenowymi. Główną atrakcją, poza moją kochaną Teściową pomykającą na saneczkach niczym prawdziwy zawodowiec, okazały się zdjęcia, szczególnie moje i Księcia. Ja na swoim wyszłam niczym kosmiczny krasnal na misji ocalenia wszechświata. Ostatnia nadzieja ludzkości. Tak było.
Niestety na tym wyczerpał się limit atrakcji tego dnia, a wyjazd tak jakby zmierzał ku końcowi. Na szczęście, zupełnie nieoczekiwanie, to właśnie ostatni dzień okazał się najciekawszy. Po pierwsze – pojechaliśmy z Księciem do kompresora śmieci. Bo widzicie, w górach nie zostawia się śmieci w śmietnikach, żeby nie kusić misiaków. Po wymeldowaniu należy udać się do takiego specjalnego miejsca, gdzie wrzuca się śmieci do czegoś, co wygląda jak sejf, przyciska guzik, a potem z wnętrza kontenera zaczynają wydobywać się zachwycające dźwięki czystej destrukcji. Fantastyczna sprawa, tylko szkoda, że bez segregacji. (Ja wiem, że upatrywanie atrakcji w wyrzucaniu śmieci może świadczyć o tym, że ten wyjazd nie za bardzo przypadł mi do gustu, ale zapewniam, że nie było tak źle. Po prostu nigdy wcześniej z kompresora śmieci nie korzystałam, a ja naprawdę lubię zbierać nowe doświadczenia.)
Na śniadanie pojechaliśmy do sklepu z bajglami. Tuż obok znajdowały się polskie delikatesy z koszulkami Lewandowskiego, płytami Sławomira i podobno prawdziwymi Polish pączki. Delikatesy były nieczynne, ale jak się okazało, dużo nie straciliśmy. Wszyscy pracownicy sklepu z bajglami również byli z Polski – jakieś polskie zagłębie – i właściciel powiedział mi, że tam to absolutnie, że strasznie tam jest, a pączki na pewno stare i niedobre. Nie wiem, czy to taka sąsiedzka sympatia, czy faktycznie było tak źle, ale pan bardzo stanowczo przestrzegał mnie przed tym miejscem…
Jeśli zaś chodzi o góry i piękne widoki, to nawet dostałam lekką namiastkę, taką nagrodę pocieszenia za brak pączków chyba – zatrzymaliśmy się przy Narodowym Obszarze Rekreacyjnym Delaware Water Gap, a konkretnie przy Dingmans Falls. Nie powiem, żeby była to szalenie ekscytująca wyprawa na górskie szlaki, raczej niespełna kilometrowy spacer po szlaku przystosowanym dla osób na wózkach inwalidzkich, ale widoki były całkiem urokliwe, wodospad robił swoje. No i teoretycznie były tablice przestrzegające przed spotkaniem niedźwiadków.
Urodziny Księcia
Dużo bardziej ekscytujący okazał się wypad do Six Flags (być może pamiętacie z poprzednich wpisów, że jest to jeden z najfajniejszych parków rozrywki w tej części Stanów Zjednoczonych). Nie było nas tam od początku pandemii, więc mimo dość srogiej aury i zamknięcia większości rollercoasterów, bawiliśmy się cudownie. Teściowa znowu udowodniła, że jest najtwardszą sztuką z całej rodziny i przejażdżkę Nitro – naszą ulubioną kolejką – zaliczyła w całości z rękoma w górze. Do tego świąteczne dekoracje, grające wszędzie kolędy i zapach pieczonych na ogniskach s’mores – wróciliśmy szczęśliwi, chociaż tak wyziębieni, że następny dzień – faktyczne urodziny, spędziliśmy zagrzebani pod kocami. Na urodzinową kolację poszliśmy z Księciem dopiero w grudniu, do fantastycznego irlandzkiego pubu Dead Rabbit – jeśli kiedyś będziecie w Nowym Jorku, jest to zdecydowanie miejsce godne polecenia. Wystrój, atmosfera, drinki i najlepsze fish and chips, jakie w życiu jedliśmy. Serio! I jeszcze ciekawostka – w 2016 roku Dead Rabbit trafił na listę 50 najlepszych barów świata.
Odkrycia gastronomiczne
Jak już jesteśmy przy polecajkach gastronomicznych, są jeszcze dwa miejsca, które w ostatnim czasie zrobiły na mnie (bardzo) dobre wrażenie.
Przede wszystkim słynne Serendipity 3. Pamiętacie taki piękny film z Kate Beckinsale i Johnem Cusackiem? Polski tytuł to Igraszki losu. Bohaterowie spotykają się tam po raz pierwszy podczas świątecznych zakupów w domu towarowym Bloomingdale’s a następnie idą do Serendipity 3 na “mrożoną gorącą czekoladę”.
Odkąd przeprowadziłam się do Nowego Jorku, strasznie chciałam tam pójść i w końcu udało mi się wyciągnąć męża na randkę. Kiedy czekaliśmy na stolik (mimo bardzo później godziny, jakieś 40 minut oczekiwania), zatrzymał się przy nas samochód, przez okno wyjrzał jakiś konkretnie podpity chłopak i spytał, czy to to miejsce, z tego filmu. I jaki ten film był romantyczny, a ta scena, jak oni się ponownie spotykają… Książę spojrzał wtedy na mnie z konsternacją i spytał, o jaki film chodzi. No cóż.
Frrrozen hot chocolate jest rzeczywiście jedną z najlepszych inwestycji kalorycznych na świecie (w sensie inwestowania potencjalnej nadwagi celem uzyskania czystego szczęścia) a wystrój Serendipity jest przeuroczy. Zdecydowanie fajnie jest zajrzeć do tego miejsca w sezonie świątecznym – nie tylko po to, żeby poczuć się jak bohaterowie filmu. W pobliżu znajduje się wiele słynnych nowojorskich dekoracji świątecznych. My załapaliśmy się tego wieczora na montaż światełek na fasadzie sklepu Cartiera. Zrobiłam nawet zdjęcia, ale od razu Wam powiem, że ich raczej nie zobaczycie. To teraz krótka dygresja i zaraz wracamy do drugiej polecajki gastronomicznej.
Na początku wakacji zamordowałam swój ówczesny telefon kawą. Straciłam wtedy bardzo dużo zdjęć i czekając na premierę nowego modelu, cierpiałam męki piekielne korzystając ze starego ziemniaka mojego męża. Nowy telefon dostałam na początku września, stwierdziłam, że skoro jest nowy, to nie muszę się na razie martwić backapem danych (Google bardzo sprytnie zmieniło politykę i już nie ma “darmowej chmury”), pomyślę o tym później, jak Scarlett O’Hara. A trzeba było wybrać sobie inną inspirację, taką jakąś bardziej życiową, ponieważ mój nowy telefon zbuntował się podczas wizyty na piętrze świątecznym w Macy’s. Macy’s to największy sklep na świecie. Przynajmniej tak twierdzą. Co roku na jego ostatnim piętrze otwierają Holiday Lane, gdzie można spełnić marzenia o dowolnej choince – sportowej, podróżniczej, podmorskiej, psiej, nowojorskiej, fashion – co tylko chcecie. W każdym razie, podczas robienia drugiego zdjęcia, telefon zamarł, a następnie się wyłączył i odmówił dalszej współpracy. No taki Grinch po prostu.
Przy okazji katastrofy telefonicznej miałam okazję przekonać się jak Nowy Jork traktuje niezaszczepionych “pariasów”. Byłam wtedy z Magdaleną Żelazowską (jeszcze do niej w tym poście wrócimy), która nie wzięła ze sobą karteczki ze szczepieniem, bo w New Jersey nie potrzebowała. Moje zaświadczenie mieszka z kolei bezpiecznie w domu, a ja na mieście posługuję się cyfrowym. W rezultacie żadna z nas nie miała certyfikatu szczepień, telefon Magdy nie chciał ściągnąć wymaganej aplikacji i pozostało nam poszukiwanie restauracji z ogródkiem na zewnątrz. Zimą. Znalazłyśmy jakiś uzbecki przybytek z ogrzewanym pawilonem na zewnątrz. W kurtkach było całkiem znośnie, przynajmniej do momentu, w którym zaczęły się przerwy w dostawie prądu, a co za tym idzie, ogrzewania. Nigdy więcej!
Dobra, drugie miejsce. Moja cudowna sąsiadka Marzena jest moim dokładnym przeciwieństwem, przynajmniej jeśli chodzi o interakcje społeczne. Ona rozmawia z ludźmi. Ze wszystkimi. Z sąsiadami, portierami, ochroniarzami i sprzedawcami w sklepach, przypadkowymi ludźmi na ulicach i w metrze – no po prostu ze wszystkimi. Dlatego też, w przeciwieństwie do mnie, ma całkiem sporo znajomych. Między innymi równie uspołecznionego Bogdana, który wymyślił, że zorganizuje spęd polski na Greenpoincie. Marzena powiedziała mi, że idę, że wcale nie boli mnie brzuch i że będzie mi się podobało. O dziwo miała rację, podobało mi się bardzo. Zarówno towarzysko jak i lokalizacyjnie. Bogdan wybrał cocktail bar Diamond Lil. Dla nas to cała wyprawa, ale za to koktajle pyszne i tanie (przynajmniej dla osoby, która już się przyzwyczaiła do cen na Manhattanie), a wystrój absolutnie urzekający. Później zobaczyłam, że miejsce jest często wykorzystywane do sesji modowych i bardzo słusznie, nawet tapeta w toalecie była piękna. A ponieważ Greenpoint i tak wypada podczas zwiedzania Nowego Jorku odwiedzić, to równie dobrze możecie później uporządkować emocje przy dobrym drinku w pięknej scenerii. Polecam.
Społecznie niezręczna dygresja
Marzena twierdzi, że ja sobie wmawiam, że jestem społecznie upośledzona i towarzysko niezręczna. Tymczasem ja po prostu wyciągam wnioski. I w ramach tego podzielę się z Wami pewną historią. Pisałam już o tym na instagramie, ale ten post jest z założenia dla tych, którzy Instagramem bardzo słusznie gardzą.
Podobno w Stanach nie dostaje się pracy bez networkingu. A networking to takie słowo, które sprawia, że mi niewydepilowane włosy dęba stają, przechodzi mnie zimny dreszcz i czuję tyleż irracjonalną, co nieodpartą potrzebę sprawdzenia, czy na pewno zamknęłam wszystkie zamki w drzwiach. I pewnie dlatego jeszcze nie dostałam tu dorosłej pracy.
Ale zdarzyło się, że dostałam maila od mojej Alma Mater – Cardiff University, że organizują w Stanach wydarzenie networkingowe i może bym chciała. Pomyślałam, że oczyyywiiiście, już lecę, ale pewnie to wydarzenie jest gdzieś daleko, najlepiej na drugim końcu kraju, na przykład w San Francisco. Potem zobaczyłam, że wydarzenia są dwa. Pomyślałam, że mogłyby być w San Francisco i nie wiem, no powiedzmy w Seattle, też bezpieczna odległość. Ale jednak nie, jednak Nowy Jork. Na pewno bilety są bardzo drogie. Za darmo. No to może… O. Będzie darmowe jedzenie i picie (moja mentalność nie zmieniła się dużo od czasów studenckich) – idziemy! Tak, tak, mój małżonek pójdzie ze mną, też jest absolwentem, a poza tym idealnie się sprawdza jako koło ratunkowe.
Poszliśmy. Na kilkanaście osób oprócz mnie były dwie kobiety, jedną od razu sobie zaadoptowałam, bo ładna, miła i pracuje w fashion. Trochę porozmawiałyśmy, próbując się nawzajem przekonać, że jednak powinnyśmy pouskuteczniać ten networking, bo po to tam poszłyśmy. W pewnym momencie podszedł do nas jakiś młodziutki chłopak, nawet nie absolwent, tylko syn absolwenta, zapewne skuszony zachwycającą aparycją mojej towarzyszki. Porozmawialiśmy chwilę o niczym, po czym ruszyłyśmy z moją nową koleżanką na podbój salonów (bardzo ładnych zresztą, przynajmniej pod względem widoków – panorama Manhattanu z czterdziestego-któregoś piętra wiele wynagradza). I jakoś tak każdy z panów, z którym rozmawiałam po dość krótkim czasie sprawiał wrażenie, jakby chciał szybko znaleźć się gdzie indziej. Byle dalej ode mnie. Ewidentnie pozostali odporni na mój urok osobisty, a studia w Wielkiej Brytanii nie zrobiły z nich koneserów wytrawnego poczucia humoru. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę. Ale zupełnie serio – to była porażka.
Targowisko dziwactw
Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała na Oddities Flea Market – nowojorskim targowisku dziwactw, przyciągającym czarownice, fanów zwierzęcych czaszek, gotyckie lolity i różne takie podejrzane elementy z całych Stanów Zjednoczonych. Być może zastanawiacie się teraz, co ja tam robiłam. Pozwólcie, że wyjaśnię. Chronologicznie.
Krótko po przeprowadzce do Nowego Jorku udałam się na wykład Stephena Dirkes’a – filmowca, kompozytora i perfumiarza Euphorium Brooklyn (chociaż lista jego talentów i zainteresowań jest znacznie dłuższa) – o jego perfumach inspirowanych kwiatami japońskiej śliwy. Okazało się, że Stephen o perfumach może mówić w nieskończoność, czyli podobnie jak ja słuchać, a do tego jego partnerka Tal Shpantzer robi przepiękne zdjęcia (docenione m.in. przez włoskiego Vogue’a) i tak jakoś z miejsca ich polubiłam. W dodatku wcale nie próbowali przede mną uciekać. Swoi ludzie.
Jakiś rok później dostałam od Stephena propozycję pracy przy reklamie nowych perfum. Byłam przekonana, że mam być asystentką na planie, biegać po kawę itp. (co i tak chętnie bym zrobiła, byle być w pobliżu, kiedy rodzi się kolejne arcydzieło – musicie wiedzieć, że Stephen sam reżyseruje, kręci i wyposaża w piękne dźwięki reklamy swoich perfum – dostając później za nie – zarówno perfumy jak i filmy – prestiżowe nagrody), a okazało się, że mam de facto zostać twarzą nowego zapachu. Projekt wciąż jest w realizacji (brakuje nam aktora do głównej roli męskiej), ale już teraz, jeśli wejdziecie na stronę Euphorium Brooklyn, powinniście zobaczyć moje zdjęcie. Ale miało być targowisko dziwactw, a nie próżności. Do tematu wrócimy może po premierze “mojego” zapachu.
W tym roku dostałam z kolei propozycję pracy na stoisku Euphorium Brooklyn i Talfoto podczas Oddities Flea Market. Innymi słowy miałam przez osiem godzin rozmawiać z czarownicami i innymi takimi o perfumach. Okazuje się, że jestem zdolna do nieprzerwanej, ośmiogodzinnej interakcji z obcymi ludźmi. Po prostu muszą to być bardzo specyficzni ludzie. Z góry narzucony temat również bardzo pomaga. I te czarownice mnie rozumiały, kiedy tłumaczyłam, że ten czekoladowy zapach to żaden budyń, tylko pierwotna meksykańska czekolada okupiona krwią niewinnych. Żeby nie było, te perfumy naprawdę tak pachną. Taka krwiożercza milka.
Nie była to jednak jedyna rzecz, której nauczyłam się tego dnia o sobie. Wyobraźcie sobie, że jestem w stanie nie oddychać przez kilkanaście godzin! Dosyć odważnie zdecydowałam się tego dnia na założenie gorsetu (Książę przez sen sznurował, bo jeszcze nie opanowałam sztuki samodzielnego wiązania tego dziadostwa – a podobno się da, z pomocą klamek u drzwi. Nie pytajcie.) Z każdą godziną było coraz trudniej, ale najgorszy okazał się moment zdjęcia gorsetu. Zamiast spodziewanej ulgi przeżyłam małą śmierć (bynajmniej nie w rozumieniu francuskim, z orgazmem to miało naprawdę niewiele wspólnego) w chwili, kiedy wszystkie narządy wewnętrzne poczęły z siłą Niagary wracać na swoje miejsca i obijać mi po drodze żebra.
A tak jeszcze luźno nawiązując do dziwactw, przemycę tu pewną informację – długo zastanawiałam się, czy tego nie zataić, ale o traumach należy mówić. Dostałam propozycję udziału w “programie dokumentalnym” Królowe życia. Zanim coś sobie ze śmiechu zrobicie, od razu wyjaśniam, że propozycji nie przyjęłam i nie musicie sobie wyobrażać, jakbym wyglądała, gdyby zabrali się za mnie charakteryzatorzy odpowiedzialni za aspekty wizualne tego widowiska.
Powrót upiora
To skoro o upiorach mowa… (sprytne przejście, prawda?) Wcześniej wspomniana Magdalena zażądała Broadway’u. Mój mąż stwierdził, że chętnie do nas dołączy, ale tylko jeśli pójdziemy na Upiora w Operze*. Jeśli śledzicie mojego bloga od początku, jest szansa, że pamiętacie, że mój mąż miał już kiedyś iść na Upiora – ze mną, z moją Rodziną i z moją Anią. Niestety w ostatniej chwili zdecydował się na inne rozrywki i miał wypadek samochodowy. Od tamtej pory bardzo chciał to nadrobić, Magdzie było obojętnie, a ja Upiora mogę oglądać bez końca**. Tym sposobem wróciliśmy na Broadway, pierwszy raz od wybuchu pandemii (podobnie jak wcześniej do Six Flags) – przyznam Wam, że kiedy pracownicy obsługi witali nas słowami Welcome back, prawie się lekko wzruszyłam.
Chociaż w sumie to o niczym nie świadczy, bo parę dni temu popłakałam się oglądając nowy Seks w Wielkim Mieście, który nawiasem mówiąc, jest po prostu fatalny. Starzeję się i mięknę na starość. Za parę lat będę się wzruszać czytając etykiety produktów w sklepach spożywczych.
*Ej, a wiecie w ogóle, że w 1999 Forsyth napisał kontynuację Upiora w Operze i nazwał ją Upiorem Manhattanu? Książka była fatalna, ale tak się dzielę ciekawostkami.
**Z drugiej strony tym razem zauważyłam, że to, co w liceum uważałam za szalenie romantyczne, teraz zaczęło mnie strasznie irytować. To jest jednak bardzo toksyczna historia.
Nowojorska Biblioteka
To teraz bez sprytnych przejść, całkowita zmiana tematu. Odwiedzałam ostatnio Nowojorską Bibliotekę. Nawet dwa razy, bo chciałyśmy z koleżanką zwiedzić The Rose Main Reading Room (nazywaną przeze mnie Różaną Czytelnią), a to jest możliwe tylko o określonych godzinach i z przewodnikiem.
Wspominam o tym, ponieważ chciałabym Wam gorąco zarekomendować zwiedzanie Biblioteki, najlepiej od razu całościowe (trwa ono około godziny, podczas gdy wycieczka po niedawno odrestaurowanej Różanej Czytelni raptem piętnaście minut). Podczas wizyty dowiedziałam się mnóstwa wstrząsających rzeczy – na przykład tego, że pod sąsiadującym z Biblioteką Bryant Parkiem znajduje się magazyn z czterema milionami książek! Czyli chodząc po parku, chodzicie nad “głowami” bezcennych białych kruków.
Co ciekawe, wcześniej nie byłam wielką fanką tego słynnego parku. Jakoś w ogóle nie robił na mnie wrażenie. Polubiłam go trochę w tym sezonie, kiedy siadałyśmy z koleżanką przy lodowisku i zachwycałyśmy się nowojorskim duchem świąt. Natomiast teraz, mając świadomość, że pod moimi stopami leżą najcudniejsze nowojorskie skarby, będę zaglądać tam zdecydowanie częściej.
Skoro już o książkach mowa…
Prawie przegapiłam pierwsze urodziny Pakistańskiego wesela. Serio, nie mam pojęcia, jakim cudem ten rok tak przegalopował. Miałam już dawno oczekiwać publikacji drugiej książki, a tymczasem moje plany literackie przypominają plac budowy. I to taki średnio zorganizowany. Jeśli mieszkacie w Gdyni, to pomyślcie na przykład o Estakadzie Kwiatkowskiego… Albo lepiej nie myślcie, bo zwątpicie całkowicie. Obecnie pracuję chyba nad czterema książkami, chociaż tylko jedną indywidualną.
Oczywiście cały czas piszę. Głównie artykuły dla Klubu Polek na Obczyźnie i na Onet.pl. Część została już opublikowana – na przykład mój cudowny felieton o nowojorskich konsjerżach, część grzecznie czeka na swoje chwile nieuniknionej chwały.
Ale porażki też mi się trafiają. W czerwcu wysłałam opowiadanie na konkurs o wiedźmach. Niestety, albo się na mnie nie poznali, albo rzeczywiście byli lepsi ode mnie, bo Satyra na kocią wiedźmę niestety się w konkursowej antologii nie ukaże. Ale ja się do mojej wiedźmy bardzo przywiązałam i nie wykluczam, że kiedyś przywrócę ją do życia. Jeszcze nie wiem w jakiej formie, ale będę myśleć. Może napiszę książkę fantasy?
Zanim jednak te wszystkie moje arcydzieła się ukażą, w księgarniach pojawi się inna książka zdecydowanie warta Waszej uwagi – Magdalena Żelazowska, moja nowojorska towarzyszka i koleżanka z Klubu Polek na Obczyźnie napisała wspaniałą książkę “Nowy Jork. Opowieści o Mieście”. Ja już ją przeczytałam (Wy niestety musicie czekać do stycznia, ale już możecie składać zamówienia, klikając TU) i spodobała mi się tak bardzo, że zapragnęłam objąć ją matronatem. Ja wiem, że książek o Nowym Jorku jest od diabła i trochę, również tych pisanych przez polskich autorów, ale Magda udowadnia, że można napisać ich więcej i wcale nie będzie nudno. Wręcz przeciwnie. Co więcej, napisała to tak dobrze, że ja już chyba nie muszę. Chociaż trudno będzie nie ulec pokusie, bo to miasto nie tyle inspiruje, co nachalnie się domaga, żeby o nim pisać. Na razie postaram się jednak poprzestać na felietonach.
Uff! To z grubsza tyle. Wytrwaliście?
Uwielbiam Twój styl pisania poprawia mi zawsze nastrój 🎄👏💙
Bardzo się cieszę, że przynajmniej styl przez tę przerwę nie ucierpiał 😀 Ściskam przedświątecznie i jeszcze nowojorsko!
Jupi! Jest! 😀 (czy to już zabrzmiało maniakalnie, czy jeszcze mieszczę się w normie? Byłaś na zlocie fanów czaszek, więc granica może być przesunięta…) Po pierwsze, jaram się piątkiem 🙂 Mam nadzieję, że nie będę na poziomie interakcji kartofla, bo byłoby to najbardziej niezręczne spotkanie ever 😛 Po drugie – prawie posikałam się ze śmiechu na myśl o „Królowych życia”. Całe szczęście, że prawie. Inaczej pozwałabym Cię po amerykańsku, że nie było ostrzeżeń i musiałabyś mi bulić za pranie tapicerki. Co wzniosłoby niezręczność na wyższy poziom, skoro się jeszcze nie znamy (patrz: piątek :D) Btw, inflacja już dotarła, więc ceny będą manhattańskie 😛
A poza tym ja też kocham „Upiora”! Jak w Warszawie już nie grali, to specjalnie do Białegostoku pojechałam 🙂 Swoją drogą fajną mają tam operę. Czekam na Twoje książki. I tylko troszkę zżera mnie zazdrość, że się z tym ogarniasz, a ja nie mam czasu.
Coś czuję, że to będzie wybitne spotkanie! 😀
Co do Królowych… nawet sobie nie wyobrażasz, jaką miałam minę czytając tego maila i jakie dźwięki wydało z siebie coś w moim środku. Nie wiem, czy dusza, czy wątroba, ale to było taki ni to skrzek, ni to jęk, a trochę świński kwik z nutą czkawki. Długo też nie mogłam dojść po tym do siebie. Zwłaszcza, jak zaczęłam googlować, co to dokładnie jest.
Serio sprawiam wrażenie, jakbym COKOLWIEK ogarniała? :O
Wchodzę na bloga, bo dawno mnie tu nie było i takie zdziwienie 😁 Nie tylko mnie 😉
Siedząc w domu na macierzyńskim, pod obcasem pandemi, dobrze poczytać o Twoich wyprawach 😁 Cieszę się że NYC wraca już do życia po pandemi, u nas jakoś to topornie idzie. Czekam na następne notki, Twój Styl jest świetny 😉
Słusznie gardząca instagramem czytelniczka 😉😁
Bardzo dziękuję i przepraszam za karygodnie późną odpowiedź – przez cały pobyt w Polsce unikałam komputera, jak tylko mogłam. Mam nadzieję, że wybaczysz <3 Następne notki będą, jak tylko minie mi jet lag 🙂
Wytrwałem … medal poproszę, odznaczenie, platkietkę, może być z BeeCool 😀
Możesz ją sobie zacząć projektować xD