Nie wiem, czy wiecie, ale ostatni raz byliśmy z mężem na wspólnych wakacjach jesienią 2019 roku. Czyli tak jakby dawno. Nie liczę wspólnego pobytu w Polsce, bo to jednak inna kategoria. I tak, pamiętam, że obiecałam Wam wpis o tym jak było w Polsce, czy podobało mi się spotkanie autorskie w Warszawie i wszelkie towarzyszące mu atrakcje (gościna u Marokańskiej Zołzy, beforek i afterek z reprezentacją Klubu Polek na Obczyźnie, spotkanie przy smażonym serze z Taką Jedną, Co Się Mnie Czepia O Posty Na Blogu), jak wyglądała kolejna wizyta Księcia w nadwiślańskim kraju, wielkie Marysine wesele i inne takie. Ale skoro tyle czekaliście, to jeszcze chyba trochę wytrzymacie (ja w międzyczasie wszystko zapomnę i będę zmyślać a koloryzować), a ja tymczasem, niejako w afekcie napiszę Wam o Wakacjach z Księciem!
Jak radzić sobie z pechem
O tych wakacjach, na które koniecznie musimy w końcu pojechać to rozmawiamy tak od lata zeszłego roku chyba. Nawet próbowałam się wycwanić i pojechać na influencera. Serio, nie wiem, jak ci wszyscy content creatorzy płci obojga załatwiają sobie pobyty w luksusowych hotelach w egzotycznych miejscach, mnie się nie udało, może to wszystko Wasza wina, bo nie jesteście Amerykanami. Wspominam o tym, żebyście wiedzieli, jak bardzo zdesperowana byłam. A to był dopiero początek! Z czasem desperacja rosła i w lutym nawet przez chwilę myślałam, że wyjazd z całą rodziną Księcia na Puerto Rico może stanowić namiastkę wakacji. Ale nawet to nam się nie udało. A to dlatego, że od początku tego roku, tak dosłownie, od pierwszego stycznia, prześladował mnie pech. Taki prawdziwy, absurdalny pech. Nawet jak sama nic nie robiłam, to coś robiło się samo. Pojawiała się znikąd jakaś możliwość i wyglądało to tak:
– Cześć, jestem Możliwość, pogadamy?
– Cześć… Wiesz, to chyba nie jest dobry moment i tak nic z tego nie będzie.
– Nie no, słuchaj, wszystko jest ogarnięte, tylko się zgódź!
– No dobra. Dajesz.
– Ha ha ha, mam cię! Tylko żartowałam!
Serio! Ghostowali mnie ludzie, którzy sami do mnie przychodzili, rzeczy, które nie miały prawa się nie udać, to prawo sobie skutecznie wywalczały, a prace, które miałam dostać z palcem w nosie, tylko średnio byłam do nich przekonana szły do kogoś innego. W związku z czym zrobiłam to, co każda rozsądnie myśląca kobieta uczyniłaby na moim miejscu. Zapaliłam kadzidełka. Być może przeszłam się też klaszcząc po wszystkich kątach mieszkania, celem wypędzenia złych mocy, ale przecież do tego Wam się nie przyznam.
Zaskakujący ciąg przyczynowo skutkowy
Zaryzykuję stwierdzenie, że owe kadzidełka to była dobra inwestycja. Ta praca, której najpierw za bardzo nie chciałam, potem jej nie dostałam i uświadomiłam sobie, że jednak bardzo ją chcę, magicznym sposobem się sklonowała. Odpuścili mi pierwszy etap rekrutacji, drugi poszedł mi bardzo dobrze, a trzeci był w zasadzie formalnością, po której jedna z przepytujących niby nic mi nie obiecała, ale powiedziała, że ma nadzieję ze mną niedługo pracować.
W międzyczasie ustaliliśmy z Księciem, że jak tylko się dowiem, czy mam pracę, kupujemy bilety i jedziemy na wakacje. Zakodowałam sobie Gwadelupę, już sobie nawet śpiewałam pod nosem, że jestem pudlem z Gwadelupy, nogi proste mam jak słupy… Oczywiście to nie Maleńczuk mnie zainspirował, tylko mój nowy nowojorski kolega Bodzio, o którym już Wam ostatnio wspominałam. Po powrocie z Polski spotkaliśmy się z Marzeną i Bodziem w ramach obchodów Chińskiego Nowego Roku, poszliśmy na kawę do jakiejś szwedzkiej kawiarni udekorowanej owcami i Bogdan (sam już szykując się do wyjazdu do mojego wymarzonego Buenos Aires) zaczął nam opowiadać jaka Gwadelupa piękna. Jakie plaże, jaka przyroda, wodospady, jaki klimat, że nie ma komarów, że on może nam polecić piękny bungalow na samej plaży, że są teraz tanie bezpośrednie loty (tanie w rozumieniu nowojorskim to 200-300$ w obie strony – przypomina redakcja), no nic tylko lecieć na Gwadelupę. Bodziowy bungalow na Plage de la Perle był już niestety niedostępny, ale znalazłam całe mnóstwo godnych zamienników. Bilety rzeczywiście oscylowały w okolicach 250-300$. Czekałam tylko na potwierdzenie, kiedy miałabym zacząć pracę…
Tymczasem w eterze zapadła cisza, a rekruter nie odpowiadał na mojego sms’a (jednego, spokojnie). W końcu zadzwonił. Chcieli mnie, tylko sami nie wiedzieli od kiedy, a określić się mieli choćby na następny dzień, ale może dopiero za dwa tygodnie. No nic. Jak kochają, to poczekają. Wysłałam sms’a do męża, że w sumie chyba-prawdopodobnie-być-może-na-99% dostałam pracę. Książę w ciągu pół godziny przybiegł z biura, od progu krzycząc, że jedziemy na wakacje. Następnie obwieścił, że on pewne rzeczy sobie przemyślał, sporo przekalkulował i czy pamiętam, jak dobrze było mi w Le Blanc. Pamiętałam. W związku z tym Książę proponuje, żebyśmy odpuścili sobie dżungle tudzież inne wodospady i udali się, jak na parę emerytów przystało, do jakowegoś resortu. Przypomniałam sobie te lawendowe poduszki, te sauny z mrożonymi ogórkami i deszczowe dnie spędzone w ciepłym jacuzzi i zgodziłam się z mężem.
Trudna sztuka wyboru
Le Blanc nie wchodził w grę, trzeba było poszukać czegoś mimo wszystko lepiej mieszczącego się w naszym budżecie. Każde z nas podjęło swój własny research, ja natrafiłam na cudowny hotel w Meksyku, w którym prosto z pokoju można było wchodzić do basenowej rzeki, której rwący nurt miał nas przenosić prosto do baru. Książę zaczął kręcić nosem, że w Meksyku już byliśmy, więc może coś innego. Nie wiem po co, skoro nie planowaliśmy zwiedzania, tylko obrzydliwie leniwy wypoczynek. Jednak moje wymagania ograniczały się w sumie do jednego – hotel miał być tylko dla dorosłych. Jego lokalizacja była mi całkowicie obojętna. I tak stanęło na resortowym raju, ulubionej destynacji leniwych wakacjowiczów – mieliśmy jechać na Dominikanę.
Zanim przejdziemy do konkretów, chciałabym podzielić się z Wami nowo nabytą wiedzą. Może Wy to wszystko już wiecie a ja jestem ostatnia naiwna, a może i dla Was to będzie nowość. Kto wie, może kompletnie odmieni Wasze postrzeganie świata i rozumienie pojęcia aktywnego wypoczynku. Okazało się, że jest coś takiego jak orgy resorts. Oczywiście orgie są tam opcjonalne, można jechać i tylko patrzeć – wtedy jest mniej aktywnie. Po czym je poznać? Przede wszystkim są tak z pięć razy droższe niż normalne, ale to żaden wyznacznik, bo w sumie Le Blanc też jest dużo droższy, a orgii tam ani nie zauważyłam, ani nie doświadczyłam. To co jeszcze? W opisie hotelu wspominają o tym, że można chodzić topless i nadużywają słowa kluczowego “lifestyle”. To właśnie ten odpowiednio nomen omen pozycjonowany “styl życia” jest główną wskazówką. Tak tylko mówię, jakbyście chcieli w przyszłości uniknąć niespodzianek. Albo w pełni świadomie skorzystać. Nie oceniam. Nam w każdym razie zależało na jak najmniej aktywnej formie wypoczynku, więc opcja “lifestyle resort” (ach, już sobie wyobrażam, co ten wpis zrobi z pozycjonowaniem mojego bloga!) niespecjalnie nas kusiła.
Wczasy na Dominikanie
Nie wiem, czy już kiedyś o tym wspominałam, ale Książę jest mistrzem wyszukiwania rzeczy w Internecie. Mieszkania, restauracje, najlepsze sposoby na pozbycie się cellulitu, bilety lotnicze (no teraz akurat mu nie wyszło, ale o tym zaraz), hotele… Jakimś cudem załatwił nam hotel za mniej niż połowę regularnej ceny – a nie jest influencerkiem! Chwilę podumaliśmy nad tym, dlaczego to takie tanie i gdzie jest haczyk, po czym stwierdziliśmy, że przecież aż tak źle być nie może, a kto nie ryzykuje, nie pije szampana. W tym wypadku akurat niedobrej, słodkiej cavy, ale wiadomo, o co chodzi. Recenzje hotelu były wyjątkowo zachęcające, 4.8/5 i za największy minus uznające spokojny charakter resortu (że mało imprezowy), który może nudzić młodszych ludzi (ewidentnie się już do nich nie zaliczamy) i średnio urodziwą plażę, na której jest za dużo palm. Jak na plaży może być za dużo palm? Poza tym hotel znajdował się na kompletnym odludziu – najbliższym większym miastem było La Romana, położone dostatecznie daleko od wybieranej przez większość turystów Punta Cany, żeby pojawiła się nadzieja na pustawe baseny. Zdecydowanie zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.
Problem pojawił się, kiedy Książę zarezerwował nam pokój i otworzył zakładkę z biletami lotniczymi. Coś mu się musiało wcześniej przewidzieć, bo bilety do Punta Cany w wybranych przez nas dniach kosztowały mniej więcej tyle, co do Polski i to w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Wskazówka na przyszłość? Nie pozwalać sierściuchowi klikać guziczków dopóki nie upewnicie się, że w wybranych przez Was dniach są dostępne dobre bilety. Nie wierzyć na słowo. Wydawać to się mogą różne rzeczy i różne książki, nie wszystkie słusznie. Na szczęście obyło się bez płynięcia wpław i za połowę ceny polecieliśmy do Santo Domingo.
Z lotniska do hotelu dostaliśmy się uberem, aczkolwiek nie było to tak proste, jak zakładaliśmy. Pierwszy kierowca napisał do nas, pytając wprost dokąd zmierzamy, a następnie zaczął negocjacje. I to tak z fantazją. Za kurs mieliśmy zapłacić niecałe 40$, kierowca powiedział, że nas zawiezie, ale poza aplikacją i za 130$. Bo inaczej mu się nie opłaca. Książę wspiął się na wyżyny znajomości hiszpańskiego i odpisał: “No”. Kierowca odparł, że jak tam sobie chcemy, wszyscy powiedzą nam to samo. Ale jednak nie. Kolejny uber należał do starszego pana, który woził w bagażniku roślinkę. Pan rozczulił mnie całkowicie, był niesamowicie sympatyczny i bez żadnych kombinacji dowiózł nas na miejsce. To znaczy zatrzymał się raz na stacji benzynowej i kazał nam wysiąść z samochodu. Książę za najciekawszą rzecz z całej wycieczki uznaje to, że na Dominikanie wszystkie samochody są na gaz i że faktycznie przestrzega się wysiadania z samochodu na czas tankowania. Wyobraźcie sobie, jakie te nasze wczasy musiały być ciekawe… W drodze powrotnej musieliśmy wezwać zwykłą taksówkę, ale i tak wychodziła taniej niż transfer oferowany przez hotel, o uberowym negocjatorze nie wspominając.
Zasada Pareta
Jak zwykle wstęp zajął więcej niż clou wpisu, przyzwoitość wymaga, żeby przejść już do tego drugiego. I przy okazji wytłumaczyć, co ma zasada Pareta do wakacji all inclusive. Kierowca wwiózł nas na ogromny teren strzeżonego ośrodka, w którym mieściły się dwa duże resorty, prywatne wille (osoby, które zdecydują się na zakup mogą dożywotnio korzystać z przywilejów gości hotelowych), prywatny klub plażowy a to wszystko otoczone mnóstwem wypielęgnowanej zieleni – z przeróżnymi palmami na czele – przetykanej interesującymi pomnikami. Sam hotel okazał się naprawdę piękny, chociaż w (częstych) porywach kiczowaty. Niska, zaledwie trzypiętrowa willowa zabudowa, duże pokoje, łóżka z baldachimami, marmurowe łazienki, dwa ogromne baseny (jeden “happy”, drugi cichy) plus jedna sadzawka z dwoma zimnymi jacuzzi. Na plaży oprócz palm leżaki i ogromne łoża. Do dyspozycji gości kilka barów, trzy restauracje bufetowe i pięć à la carte, z czego cztery całkiem dobre – nie zachwycające, ale na pewno lepsze, niż się obawialiśmy. Dużo owoców morza, pyszne ceviche, genialne owoce, w tym moja ulubiona marakuja, a mój mięsożerny małżonek był bardzo zadowolony z brazylijskiego grilla.
W pewnym momencie, sącząc drinka w hotelowym barze, Książę stwierdził, że jest to doskonały przykład zasady 80/20, znanej również jako zasada Pareta. W tym wypadku chodziło o 80% doświadczenia za 20% ceny. Na początku próbowałam się kłócić, że jest to trochę mniej niż 80%, przynajmniej porównując do naszego pobytu w Le Blanc, który w naszych wspomnieniach urósł już do raju obiecanego – nie bez powodu jest uznawany za jeden z najlepszych hoteli na świecie. Być może nie powinniśmy byli zaczynać naszej przygody z resortami od najwyższej półki. Na Dominikanie zabrakło nadskakującego kamerdynera, który odgadywałby wszystkie moje zachcianki, nie dało się zamówić napełnienia wanny i dostarczenia do niej szampana i truskawek w czekoladzie przez aplikację, obsługa była miła i sympatyczna, ale często mało profesjonalna, ręczniki mało puchate, drinki nie do końca takie jak powinny… No i nie było lawendowych poduszek. Gdyby jednak dobrze się nad tym zastanowić, rzeczywiście było to zaledwie dwadzieścia procent, które podniosłoby cenę o osiemdziesiąt (tak, wiem, matematycznie to trochę inaczej wygląda, ale wiecie, o co chodzi).
Jesteśmy na wczasach
Byliśmy okropni. Nie opuściliśmy ośrodka ani na chwilę. Nie wybraliśmy się nad wodospad el Limón, ani na wyspę Sanoę. Każdy nasz dzień wyglądał mniej więcej tak samo. Śniadanie, kawa w barze przy lobby, smażenie (w moim przypadku) i unikanie słońca (to Książę) nad basenem z częstymi zanurzeniami, dużo drinków, lunch, więcej basenu i drinków, spacer plażą o zachodzie słońca (największa przygoda to spotkanie z wrednie wyglądającym krabem na skałkach), krótki powrót do świata żywych w pokoju, kolacja i podziwianie gwiazd na plaży zamiennie ze słuchaniem muzyki na żywo w barze. Pozostałe zmienne dotyczyły wyboru basenu, rodzaju zamawianych drinków i rezerwowanej restauracji. Dokładnie tyle decyzji dziennie byłam skłonna podejmować.
Przez pierwsze dni konsekwentnie instalowaliśmy się przy cichym basenie. Któregoś dnia Książę, być może zaatakowany przez podstępne słońce, wpadł na straceńczy pomysł – powinniśmy spędzić cały dzień nad wesołym basenem. Po to, żeby się przekonać, że na pewno nam się nie spodoba. Tak też uczyniliśmy. Wesoły basen był z jednej strony absolutnie przerażający – dudniąca z głośników muzyka, agresywne animacje, lekcje bachaty. Ale też serwowana przy samych leżakach paella i lody. Może nie do końca nasza bajka, ale nie było aż tak źle. W każdym razie, następnego dnia wróciliśmy na spokojne wody basenu emeryckiego i pewnie zostalibyśmy tam do końca, gdyby nie grupa rodaków, którzy nieświadomi, że ktokolwiek może ich rozumieć, bardzo obrazowo opisywali swoje problemy gastryczne. Zmotywowali mnie, żeby ostatni dzień również spędzić w królestwie animacji. Jeśli to czytają, chciałabym im (i ich jelitom) bardzo podziękować – dzięki nim załapałam się na swoje pierwsze basenowe foam party. I wiecie co? Sama nie mogę w to uwierzyć, ale podobało mi się szalenie! Piana leciała, Don Omar śpiewał o jeszcze jednej nocy, Książę sączył drinka, a ja odkrywałam uroki tańczenia reggaetonu w basenie. Zdecydowanie kiedyś to powtórzę, myślcie sobie o mnie, co chcecie.
W dniu wylotu przed śniadaniem poszliśmy robić testy. Dla osób zaszczepionych nie były wymagane przy wjeździe na Dominikanę, ale Stany Zjednoczone są bezlitosne. Na szczęście na terenie hotelu (w prześlicznym, żółtym domku) znajdowało się laboratorium, a testy antygenowe kosztowały zaledwie 16$. Wyniki na mailu w ciągu niecałej godziny. Jak zwykle byliśmy negatywni, nie było więc wymówki, żeby przedłużyć pobyt w 80-procentowym raju.
Pracująca dziewczyna
I na tym mogłabym skończyć, ale być może umieracie z ciekawości, jak dalej potoczyła się kwestia mojego zatrudnienia. Rekruter zadzwonił w połowie naszych wakacji – rzeczywiście dostałam pracę, mam zacząć w najbliższy poniedziałek, więc chyba mogę już Wam coś na ten temat powiedzieć. Będę pracować dla Google przy reklamach. Na razie jest to pozycja kontraktowa, ale i tak jestem bardzo zadowolona – wreszcie, po prawie trzech latach od przeprowadzki do Nowego Jorku będę miała regularne zajęcie. Nie znaczy to jednak, że przestanę pisać! Na razie umówiłam się na pracę zdalną, dzięki czemu nie będę bezsensownie tracić czasu na dojazd do biura, makijaż i inne głupoty. Poza tym, jak już wrzucę mózg na wyższy bieg, jest szansa, że paradoksalnie będę bardziej produktywna. Tego mi proszę życzyć! Gratulacje wysyłać można razem z czekoladkami.
Gratulacje🥰❤️🥰czekoladki będą czekały w RP /przesyłka droższa niż towar😕/. Świetny tekst, prawie „byłam” z Wami. Zawsze bardzo obrazowo i z humorem opowiadałaś i pisałaś i tym razem także. Czy myślałaś żeby cały blog „ubrać” w książkę? Pozdrowienia❤️
Bardzo się cieszę, że jeszcze pamiętasz drogę na bloga 😀 Oczywiście, że o tym myślałam, nawet jeśli nie cały, to jakąś sensowną część, ale wydawnictwa nie są chętne na materiały, które już gdzieś zostały opublikowane, a selfpublishing do mnie nie przemawia z bardzo wielu względów. Może kiedyś, jak będę bardzo bogata, będzie mnie stać na założenie własnego wydawnictwa z najlepszym możliwym zespołem 🙂
Gratuluje! Czekoladki raczej osobiście 😂
Może być osobiście, byle były 😀
Tęskniłam! I nie to, że się czepia tylko motywuje do pisania, proszę mi tu nie imputować 😜 aż ci muszę opowiedzieć o moich wakacjach 😁 tańców w pianie nie przebiję, ale też mam palmy i mordercze gołębie. Daj mi kilka dni 😉 a w ogóle to przeogromne GRATULACJE! Fiu fiu, Google 😍
Mordercze gołębie brzmią jak godny przeciwnik dla piany. Naprawdę godny.
No dobrze, niech będzie, że motywujesz, aczkolwiek motywacja w dzisiejszych czasach może się źle kojarzyć, np. z rozwojem osobistym. Czepianie wydawało mi się jakieś takie sympatyczniejsze. A o imputacji i amputacji chyba właśnie rozmawiamy prywatnie 😀
Ciesze sie, ze trafilam na bloga innej rodaczki zmagajacej sie (nawet jesli tymczasowo) z Hameryka. 😉 Podoba mi sie Twoj styl pisania.
Heh, my tez bylismy na Dominikanie, choc juz 3 lata temu, jeszcze przed pandemia. Mielismy pecha, bo w osrodku byl tylko jeden (co prawda ogromny) basen, wiec caly byl „happy” i nie dalo sie uciec. Dzieciaki zachwycone, my mniej bo cenimy sobie raczej spokoj. 😀 I co oni maja z tym zimnym jacuzzi?! Poszlam raz wieczorem zeby sie porzadnie wygrzac, a tu woda… letnia! Jak zyc?! 😀
Pozdrawiam serdecznie z sasiedniego Stanu!
Jak miło! Dziękuję za odwiedziny i dobre słowa! Hameryka jest bardzo specyficzna, mam wrażenie, że przeżywam tu większy szok kulturowy, niż np. w Japonii, a to o czymś świadczy…
A zimne jacuzzi powinno być po prostu prawnie zabronione i tyle! 😀
Pozdrawiam sąsiedni stan <3
ooo a ja czytam oba Wasze blogi, choć „Agatę” dłużej:) pozwolę sobie tu napisać, wiem że prawie lipiec……
bardzo ciekawie obie Panie piszą i zawsze czekam na nowe wpisy:D
pozdrawiam serdecznie z Polski, małopolski:)
Aneta
Bardzo, bardzo dziękuję! I przepraszam, że czas oczekiwania na nowe wpisy uległ takiemu wydłużeniu 🙈
Serdeczności z Nowego Jorku!