Większość kartonów została już spacyfikowana, mój mąż nawet ogarnął wreszcie głośniki, telewizory, konsole i inne takie (przy okazji dochodząc do wniosku, że ma strasznie dużo rzeczy), więc najwyższy czas rozprawić się z tematem przeprowadzki.
Jak być może pamiętacie, ostatnią uskutecznialiśmy dwa lata temu, w maju 2019 roku. Przybywałam wtedy na skrzydłach miłości (lekko zabarwionej irytacją i chęcią mordu) do Nowego Jorku, instalowałam się tymczasowo w domu Teściowej i czekałam, aż Książę sfinalizuje wynajem naszego pierwszego wspólnego mieszkania. Mieliśmy tam zostać tylko przez rok a następnie przenieść się bliżej Manhattanu i książęcego miejsca pracy. Ale jakoś tak się rozleniwiliśmy, do tego zdarzyła się pandemia i postanowiliśmy zostać w Bay Ridge dodatkowy rok. Podobne pomysły mieliśmy w tym roku, ale wzięliśmy się w garść i podjęliśmy decyzję – ruszamy na Manhattan. O polowaniu na mieszkanie, o tym jak je wynająć i co wspólnego mają z tym wszystkim nosorożce, mogliście przeczytać w poprzednim poście. Dzisiaj opowiem Wam o tym, co się dzieje, kiedy już podpisze się z trudem wywalczoną umowę i stanie w obliczu rzeczy najtrudniejszych. Mianowicie spakowania wszystkiego, przewiezienia tego na drugą wyspę i zainstalowania się do życia na nowo.
Przy okazji będę trochę narzekać na męża, żebyście nie myśleli, że zawsze jest tak cukierkowo, że spijamy sobie miód z dziubków, śpimy na tęczowych chmurkach, a budzą nas śpiewające jednorożce. Co to, to nie!
Jak się pakować
Tydzień przed nami przeprowadzała się Kiran. Kiran jest mistrzynią. Kiran ma excelowe tabelki dotyczące każdej dziedziny życia, każdego przedsięwzięcia i każdego drobiazgu. Dlatego, Kiran rozpoczęła przygotowania do przeprowadzki już kilka miesięcy temu. Planowanie budżetu, rozpisywanie tego, na czym najbardziej jej zależy, poszukiwanie firmy przeprowadzkowej, tworzenie listy rzeczy do przeprowadzki niezbędnych. Kartony w różnych rozmiarach, kilka rodzajów folii bąbelkowo-ochronnej, specjalna folia do owijania (taka jak na lotniskach do walizek), różne taśmy. Kiedy już nastał czas pakowania, Kiran podpisała pieczołowicie każdy karton, ze szczegółami opisując jego zawartość, zaznaczając, czy jest delikatny, czy nie i do którego pomieszczenia w nowym mieszkaniu powinien trafić.
Kiedy już wszystko trafiło tam, gdzie miało, zostało starannie i efektywnie rozpakowane, a mamroczący pod nosem Shams porozklejał posłusznie wszystkie folie, akcesoria do pakowania trafiły do nas. Uważamy, że Kiran zawsze powinna się przeprowadzać tydzień przed nami. Niestety ma inne plany, więc naprawdę nie wiem, jak ja sobie poradzę za 15 miesięcy.
Jak się nie pakować
Zaopatrzona w zdawałoby się nadmiar kartonów, folii, taśm i innych fascynujących drobiazgów, rozpoczęłam pakowanie w moim stylu. To znaczy – o tu się jeszcze coś zmieści, może to? O, dociśniemy jeszcze tym i będzie jak znalazł. Tutaj kilka szachownic Księcia, dorzucimy jeszcze ozdobną narzutę na łóżko z Pakistanu i może zapasową kołdrę, ale głupio tak, trzeba jeszcze coś, żeby za bardzo nie latało, o, wezmę zapas ręczników papierowych z kuchni. To wszystko do kartonu z napisem buty Shamsa, będę wiedziała, o co chodzi, a w sumie i tak trzeba wszystko rozpakować, więc co za różnica.
Książę został poinformowany, że ma się nie wtrącać, do jego obowiązków będzie należała formalna strona przedsięwzięcia, czyli m.in. załatwienie ekipy przeprowadzkowej (w tym pomagałam!), zakończenie kontraktów na internety, gazy, prądy i inne takie plus rozpoczęcie nowych na nowe mieszkanie, skoordynowanie wszystkiego z nowym budynkiem (rezerwacja windy, depozyt na poczet potencjalnych szkód, niezależny od ubezpieczenia firmy przeprowadzkowej, czek z opłatą za dezynfekcję budynku po wprowadzeniu do niego ekipy przeprowadzkowej i różne inne rozkoszności) – ogólnie wszystko to, co wymaga interakcji międzyludzkich. Do tego ma pościągać wszystko ze ścian, powyciągać śrubki i w ogóle zająć się swoją ukochaną elektroniką. I nie pytać się mnie pod żadnym pozorem, gdzie jest jego kurtka zimowa, skoro mamy maj, a kurtka już mieszka na dnie kartonu. Być może tego podpisanego jako kosmetyki. A może torebki? Potulnie poprosił, żebym zostawiła mu czyste majtki i T-shirty i faktycznie ani razu się nie zająknął, że miałby ochotę założyć coś, czego od dwóch lat nie nosił, ale akurat sobie o tym przypomniał.
Stos kartonów zapełnionych rósł w przyzwoitym tempie, a ja z furią przerzucałam je z jednego miejsca na drugie, za nic mając jęki swojego kręgosłupa. W pewnej chwili, kiedy już całkiem sporo było zapakowanych a nawet zaklejonych, Książę spytał niewinnie, czy pilnuję tego, żeby żaden z nich nie przekraczał piętnastu kilogramów. Nie pilnowałam. Nie po to mam do dyspozycji pudła XLarge, żeby się ograniczać. Z godnością odparłam, że skoro ja jestem w stanie je unieść, to chyba panowie od przeprowadzki tym bardziej, a poza tym, czemu mówi mi o tym dopiero teraz?! Od tamtego momentu zaczął mi się wtrącać i mnie ograniczać, przez co musiałam na przykład rozbić jeden karton z butami na dwa, po tym, jak już go spakowałam! Bez sensu.
Zmiana planów
Czas złośliwie przyspieszył i nagle okazało się, że jest już 5. maja, a my się następnego dnia od ósmej rano przeprowadzamy. Dreszcz mnie obleciał skrzydlaty, stwierdziłam, że niby wszystko już jest spakowane, ale jednak coś dużo rzeczy zostało, na przykład kuchnia. Wcześniej ustaliliśmy ogólnie, że jak przyjadą panowie od przeprowadzki, to dajemy im wszystkie duże rzeczy, meble, kartony, walizki – co tylko zmieszczą, a po resztę tak zwanych drobiazgów, przyjeżdżamy później. Niestety, okazało się, że tego samego dnia Marii będzie potrzebny samochód, więc jeśli nie zdążymy czegoś zabrać, to przeprowadzkę będziemy musieli dokończyć Uberem… W końcu nadszedł ten moment, żeby wpaść w panikę. Ja miałam plany! Ja chciałam na spokojnie, sprzątnąć wszystko i w ogóle! Może zostać jeszcze w tym mieszkaniu przez dzień, dwa, ogarnąć to wszystko starannie, a nie tak o!
5. maja stał się nagle bardzo nerwowym dniem. Rozpoczęłam zgodnie z planem od rozmontowywania łóżka. To była dla mnie sprawa honoru. Jak być może pamiętacie z ostatniego wpisu, nasze łóżko jest dosyć duże. Nie dość, że king size, to jeszcze z bardzo szeroką ramą. Oznacza to problemy nie tylko przy poszukiwaniu mieszkania (większość pośredników, pokazując nam manhattańskie klitki, zachwalało, że “sypialnia jest wyjątkowo przestronna, mieści się w niej bez problemu łóżko w rozmiarze queen!”), ale też przy transporcie i oczywiście montażu.
Sprawa honoru
W ogóle z łóżkiem mieliśmy niezłe przejścia, najpierw bardzo długo wybieraliśmy, potem przyszło, okazało się, jak już wszystko rozpakowaliśmy, że w rozmiarze queen, a nie king, musieliśmy je zwracać, zamawiać nowe, bo tego jednak w odpowiednim rozmiarze nie było i w efekcie ponad miesiąc byliśmy bez łóżka… Ale to nieistotne. Istotne jest to, że kiedy już to łóżko przyszło, z dzikim entuzjazmem rzuciłam się je montować. Ja bardzo lubię montować rzeczy, zaczęło się chyba od szkoły dla kucyków, jak miałam cztery, czy pięć lat. W każdym razie, w tym łóżku jedna śrubka nie chciała się wkręcić – złączka, czy jak-to-tam-się za bardzo odstawała, nie było jak docisnąć. Ponieważ jestem człowiekiem szalenie kreatywnym, myślącym bardzo nieszablonowo i nie bojącym się śmiałych rozwiązań, stwierdziłam, że to wszystko kwestia kąta montażu i w sumie, gdybym ja tę część ramy postawiła, tu lekko przytrzymując, grawitacja by mi pomogła i śrubka byłaby chętniejsza do współpracy.
– Mężu, jak wrócisz z pracy, to Ty się zajmiesz tym cholernym łóżkiem!
– Dobrze. A co się stało?
– To bydle spadło mi na głowę!!!
– …jak?
Normalnie. Grawitacja zadziałała, owszem, ale w sposób możliwy do przewidzenia, a nie w taki, jaki bym sobie życzyła.
Od tamtej pory mamy z łóżkiem na pieńku i chociaż jest bardzo wygodne i cieszy oko, nie zapomniałam mu, że próbowało mnie zabić. Dlatego rozmonotowywanie i montowanie na nowo tego potwora stało się moją obsesją. Dzięki temu nabrałam nieludzkich sił i podczas gdy Książę odbywał poranną konferencję, ja niczym prawdziwa Horpyna rozczłonkowałam wroga, włożyłam ciężkie ramy do szafy, pieczołowicie zapakowałam deseczki i śrubeczki, a gigantyczny materac oparłam siłą woli o ścianę. Byłam z siebie nieziemsko dumna. Następnego dnia nawet panowie od przeprowadzki byli w szoku, że tak ładnie sobie z tym poradziliśmy. (Taa… my…)
Wariactwo
Po spacyfikowaniu łóżka miotałam się jak dzika po całym mieszkaniu, zalepiając ostatnie kartony i próbując ogarnąć kuchnię. Przeszkadzał mi mój mąż, który uparcie twierdził, że przecież ustaliliśmy, że tu wrócimy i mam kuchnię zostawić w spokoju. W ogóle mam nic nie robić, wystarczy, mam się uspokoić.
Około godziny siedemnastej obydwoje padliśmy, przy czym mój kochany mąż stwierdził, że on może paść, bo on nie będzie spał w nocy, w nocy będzie pakował elektronikę, ja natomiast padać nie powinnam, bo w nocy nie zasnę i podczas przeprowadzki padnę. Oświadczyłam z godnością, że ja również spać w nocy nie zamierzam, chciałam jeszcze zrobić pranie i on mi nie będzie mówił, czy ja mogę padać, czy nie mogę.
Wstaliśmy około dziewiątej wieczorem, mój szanowny małżonek zaczął pakować głośniki, co chwilę mnie do tego angażując i histeryzując, że nie ma czym czegoś tam zabezpieczyć. Ja w tym czasie rozmontowywałam i myłam stoliczki, co chwilę przytrzymując coś tam. Około czwartej w nocy odebrałam z pralni ostatnią partię ubrań i postanowiłam, że jednak się ze dwie godziny prześpię (ten, co się zarzekał, że nie będzie w nocy spał, padł już wcześniej, po pierwszym wyjściu do pralni)…
Dzień zero
Panowie od przeprowadzki pojawili się równo o ósmej. Książę akurat przeparkowywał samochód, bo wiecie, w Nowym Jorku parkuje się za pomocą czarnej magii, przy odpowiedniej fazie księżyca i czasami o wschodzie słońca, kiedy poranna rosa pada na pentagramy opon, trzeba samochód przeparkować, inaczej wyparuje w oparach siarki i później jest problem. Panowie przeprowadzacze wysłali najpierw czujkę, czujka przyszedł, przywitał się, ocenił ogrom pracy, pokiwał głową z uznaniem na widok rozmontowanego łóżka, a następnie na chwilę zniknął, aby wrócić z pomocnikami.
Trafili nam się Rosjanie. Z jednej strony trochę się przestraszyłam – nie, nie z powodów rasistowskich, po prostu Kiran również miała ekipę rosyjską, która w pewnym momencie rozpętała dziką awanturę z portierem i ochroną jej starego mieszkania, Shams niepewnie próbował uspokoić obydwie strony, a skończyło się tak, że dzieła dopełnialiśmy hondą – a z drugiej, podejrzewałam, że te wszystkie ciężkie kartony będą podnosić małym paluszkiem.
Tutaj, starym zwyczajem, historia gratisowa. Książę czasami wychodzi z wieży swojego biura i udaje się na inspekcje w terenie. Podczas jednej z takich inspekcji, zauważył, że pracownicy różnych narodowości noszą trójkami takie duże belki. Byli też pracownicy z Polski – każdy jeden brał po dwie, trzy belki na raz. Nasi rodacy potrafią być wydajni, a ja miałam nadzieję, że jest to wspólna cecha narodów wschodnich.
Miałam rację. Ledwo panowie się zjawili, łóżko, sofa, meble, kartony, wszystko zaczęło latać w imponującym tempie. Nie zdążyłam nawet ich powstrzymać przed zabraniem rzeczy, które miały jechać z nami. Kiedy zjawił się mój mąż, stwierdził, że szybciutko pakujemy kuchnię, bo panowie przyjechali gigantyczną ciężarówką i szkoda nie skorzystać. Z obłędem w oczach zaczęłam wrzucać wszystko jak leci do kilku pozostałych kartonów i toreb. Pakowanie naszego mieszkania do ciężarówki zajęło około trzech godzin. Ale to po części wina super powolnej windy (na piąte piętro wjeżdżała kilka razy dłużej, niż winda w nowym na jedenaste) i tego, że w budynku była tylko jedna i nie mogliśmy jej zarezerwować.
Droga na Manhattan
Po trzech godzinach ruszyliśmy wszyscy – panowie ciężarówką, a my hondą – na Manhattan. Relatywnym plusem lokalizacji naszego nowego mieszkania jest bliskość tunelu łączącego Brooklyn z Manhattanem. Dzięki temu, mimo że załapaliśmy się na typowe dla Nowego Jorku korki (żeby ich uniknąć, musielibyśmy chyba przeprowadzać się w środku nocy), ominęła nas wątpliwa przyjemność dodatkowego stania w okolicach Mostu Brooklińskiego. Prawie jakbyśmy strzelili obcasami czerwonych bucików i och! Toto! Nie jesteśmy już na Brooklynie.
Wcześniej, kiedy Książę zachwalał mi naszą potencjalną nową dzielnicę, twierdził, że nigdy nie będziemy tu mieli problemów ze znalezieniem parkingu przy ulicy. A tu psikus. Panowie przeprowadzacze postawili normalnie, na awaryjnych, przy wejściu technicznym do budynku, a my spędziliśmy piętnaście minut, krążąc dookoła i szukając miejsca. Nie znaleźliśmy. Książę postawił samochód za ciężarówką przeprowadzkową, również włączył awaryjne i razem udaliśmy się na górę, wpuścić panów do mieszkania. Ja zostałam w mieszkaniu doglądać, dyrygować i ogarniać, mąż wrócił po niecałych pięciu minutach do samochodu. Już dostaliśmy mandat – tak na powitanie na nowym.
Panowie znowu uwijali się jak Flash, a ja kontemplowałam nasze nowe lokum. W trakcie oglądania na wiele rzeczy nie zwróciłam uwagi, na przykład na piękne parkiety, czy zachwycające lustra w łazience. Z każdą chwilą podobało mi się coraz bardziej. Kiedy panowie skończyli, zeszłam z nimi na dół. Rozliczyliśmy się (wyszło dużo taniej niż przeprowadzka Kiran, mimo że mieliśmy więcej rzeczy i jednak przenosiliśmy się z Brooklynu na Manhattan, a nie w obrębie jednej wyspy) i ruszyliśmy do naszego starego mieszkania.
Zbieramy się
Dzięki temu, że skończyliśmy dużo wcześniej, niż się obawiałam, mieliśmy jeszcze czas do końca ogarnąć kuchnię i trochę posprzątać nasze już-poprzednie mieszkanie. W międzyczasie przyszedł zarządca budynku, który kazał mi natychmiast przestać sprzątać – przecież on ma od tego ludzi, a ja się mam tym w ogóle nie przejmować.
Myślałam, że przeprowadzka zajmie nam 2-3 dni. Tymczasem po siedmiu godzinach było po wszystkim. W tym całym zamieszaniu zapodziały się raptem dwie rzeczy – duża butelka płynu antybakteryjnego i jedna choineczka do samochodu od Yankee Candle. Uważam, że to całkiem niezły wynik.
Ze starego mieszkania pojechaliśmy do Teściowej, oddać Marii samochód. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze, posiedzieć chwilę w parku i pożegnać się z cieśniną Narrows. Obydwoje stwierdziliśmy, że bardzo dobrze nam się tam mieszkało. Później Maria odwiozła nas z powrotem na Manhattan. Należało zacząć kolejny etap.
Rozpakowywanie
Po wejściu do mieszkania, Książę uwalił się na kanapie i w ciągu dwóch minut zasnął snem kamiennym. Ja miałam inne plany. Porachunki z łóżkiem jeszcze nie zostały wyrównane. Przez godzinę walczyłam z ramą, deseczkami, śrubokrętami i materacem. W końcu mi się udało. Łóżko zostało zamontowane. Można było mieszkać.
Następne dwa dni spędziłam na wojnie z kartonami. Książę miał znowu miał zakaz wtrącania się. Musiałam dobrze rozplanować, jak zagospodaruję szafy. Co nie zmienia faktu, że nic tak nie wyprowadza z równowagi, jak widok zwłok zalegających na kanapie, kiedy człowiek ciężko pracuje. Przecież mógł skręcać stoliczki, ogarniać fotele, albo to swoje cholerne kino domowe, prawda?
W końcu nie wytrzymałam i wyznaczyłam bydlakowi konkretne zadanie. Niech idzie do łazienki i zainstaluje bidetkę. (Dla niewtajemniczonych, bidetka, zwana również muzułmańskim prysznicem, to taki wąż z wodą, który montuje się przy toalecie, coby się po muzułmańsku, czyt. higienicznie, podmywać po siusianiu i nie tylko. Fajna sprawa, jestem ogromną fanką.) Poszedł. I tak nastąpiła pierwsza katastrofa.
Potop biblijny
Kombinował, kombinował, kręcił, stękał i w końcu rozwalił jakąś uszczelkę, przejściówkę, czy innego diabła. Woda trysnęła z podejrzanym entuzjazmem i bardzo ochoczo zaczęła zalewać całą łazienkę. Książę zadzwonił na recepcję, spytał, czy mają zapasowego diabła (w sensie tę część, co to nie wiem, jak ona się nazywa). Nie mieli. Zaczął szukać całodobowych sklepów hydraulicznych. Po jakimś czasie nawet znalazł, a następnie udał się na misję. Po raz pierwszy od ponad roku wsiadł do metra i pojechał zdobyć niezbędne ustrojstwo. Ja tymczasem zostałam w domu, obarczona zadaniem opróżniania co pięć minut wiaderka z wodą. Przy okazji miałam wymyślić, co począć z sięgającą kostek wodą, zalegającą na łazienkowej podłodze. Nawet mopa nie miałam, bo Książę kazał wyrzucić, bo kupimy nowy. Akurat mop był bardzo w porządku. Nie wiem, czy w tej sytuacji na wiele by się przydał, ale na pewno byłoby mi lepiej, raźniej, gdybym została z mopem.
Jakimś cudem udało mi się zebrać wszystko na raty ręcznikiem. Wiaderka opróżniałam. A w międzyczasie starałam się nas dalej rozpakowywać. Po ponad godzinie mąż wrócił z upragnionym ustrojstwem, naprawił, co zepsuł, zainstalował cholerną bidetkę i… oczekiwał pochwały. Jeszcze się go żarty trzymały:
– Ta toaleta to dobry chrześcijanin. – powiedział – Bardzo nie chciała przejść na islam.
– You had one job. – odpowiedziałam.
Jaki z tego wniosek, drogie Panie? No? Jaki?
Przypomniało mi się od razu takie jedno opowiadanie Katarzyny Grocholi, z tomu Pocieszki, o tym jak pan zadeklarował, że “on ugotuje”. Może kojarzycie?
A on mnie nadal wkurza
Lista przewinień przeprowadzkowych mojego męża jest dłuższa. Co więcej, potop bynajmniej nie zajmuje na niej pierwszego miejsca.
Kiedy już wszystko rozpakowałam – ubrania, buty, perfumy, biżuterię zegarki, książki, kosmetyki, wszystko kuchenne, wszystko łazienkowe, kiedy skręciłam wszystkie stoliczki, naprawiłam biurko, któremu odpadła noga, wrzuciłam upiornie ciężkie walizki na samą górę szafy, zadzwoniłam po portiera, żeby zabrał wszystkie, pracowicie przeze mnie złożone kartony (kolejna rzecz, którą mógł robić mój mąż, teoretycznie bez szkody dla ogółu) i ogólnie wykonałam potężny kawał nadludzkiej roboty, postanowiłam odpocząć. Wiecie, jak ten stwórca, co siódmego dnia odpoczywał, tylko że ja wyrobiłam normę w dwa dni. Należało mi się. Mój mąż stwierdził, że czas ogarnąć kino domowe. I ja rozumiem, że potrzebował mojej pomocy do zawieszania telewizora. Nawet do wyciągania głośników z kartonów. Ale wiecie, co on zrobił?!
Przyszedł do mnie i spytał, czy mogłabym w wolnej chwili umyć stolik telewizyjny (którego nie umył przed przeprowadzką, co samo w sobie uważam za skandaliczne). Uprzejmie zapytałam, czy istnieje jakiś powód, dla którego sam tego nie może zrobić. Wiecie co odpowiedział? Że powinniśmy dzielić się pracą…
KURTYNA.
No dobra. Nie zostawię Was tak. Książę przeżył, nie wypadł niechcący z balkonu, nie nabił się dwadzieścia razy na nóż kuchenny. Nie odzywałam się za to do niego przez dwa dni, co było nieco uciążliwe, bo nie miałam przez to jak mu wytłumaczyć, dlaczego się nie odzywam i, co ważniejsze, dlaczego powinien mnie na kolanach błagać o przebaczenie. A wyobraźcie sobie, że ON NIE WIEDZIAŁ!
W końcu się odezwałam. Później on przepraszał, a także, odpowiednio poinstruowany, dziękował za mój ogrom pracy. Od tamtej pory mieszka nam się tu bardzo dobrze, a ja uśmiecham się za każdym razem, kiedy tylko spojrzę przez okno. Tu jest naprawdę pięknie! Aż mam ochotę krzyknąć “chwilo, trwaj!” i to nie tylko dlatego, że kolejna przeprowadzka za piętnaście miesięcy to dość niepokojąca perspektywa.
EJ! Nie wiem czemu, ale rozwaliła mnie ta sytuacja z awaryjnymi. W sumie to nawet brzmi jak Wasze życie – tak trochę. 😉 Fajnie, że dobrze czujesz się w nowym mieszkaniu i jesteś szczęśliwa. To tylko dowód na to, że czasami warto trochę się powkurzać, podenerwować i… powychowywać męża, żeby w końcu budzić się z uśmiechem. 😉 I… Gratulujemy zakończonej sukcesem misji. 😉
Dziękuję, Arbenki! Teraz czekam na Wasze odwiedziny!
Nie odzywałam się za to do niego przez dwa dni, co było nieco uciążliwe, bo nie miałam przez to jak mu wytłumaczyć, dlaczego się nie odzywam i, co ważniejsze, dlaczego powinien mnie na kolanach błagać o przebaczenie. A wyobraźcie sobie, że ON NIE WIEDZIAŁ!
buahahahaha 😂🤣😂
To w ogóle nie jest śmieszne!
Uwielbiam twoje opisy 😀 ale chwilowo jestem w fazie zazdrości tego widoku z okna – no jak można mieć taki ładny, hę? Zarąbiście, tylko szkoda, że tylko na 15 miesięcy. Wprawdzie jestem fanką przeprowadzek, ale rok z kawałkiem to niewiele. Btw, przypomniała mi się szaleńcza przeprowadzka kilka kat temu: do 31 maja miałam opuścić mieszkanie, a 29 jeszcze nie znalazłam niczego co trafiłoby w mój wybredny gust :p Aż wreszcie w nocy z 29 na 30 maja znalazłam cudeńko! Szybki mail, poranne ogladanie na żywo, pakowanie na wariata, przewożenie gratów osobówką pod osłoną nocy i 31.05 z uśmiechem na ustach, pieśnią w sercu i profesjonalizmem w oczach oddawałam klucze właścicielowi. Nigdy się nie dowie jak blisko paniki byłam 😀
Coś Ci powiem, to będzie trochę abstrakcyjne, także musisz się skupić! Ja z przyszłości też zazdrości (zazdroszczę?) mi z teraźniejszości. Jestem w stanie sobie doskonale wyobrazić, jak bardzo będę za tym mieszkaniem tęskniła, ale staram się o tym nie myśleć, tylko cieszyć się chwilą. A im bardziej się staram, tym większą presję odczuwam i chyba popadnę w nerwicę 😉
Podziwiam stalowe nerwy! My byliśmy w dosyć komfortowej sytuacji, bo przez przepisy pandemiczne nie mogliby nas wyrzucić, nawet jeśli skończyłaby nam się umowa najmu. Więc mogliśmy sobie dowolnie przedłużyć pobyt w starym mieszkaniu. Zresztą, ciepło jest, w Nowym Jorku sporo mostów – dalibyśmy radę 😀
Rozwaliłas mnie tymi mostami :p Ale bez przesady z tą abstrakcją – ja sobie samej ciągle zazdroszczę :p głównie naiwności
No może trochę się rozpędziłam – mieszkanie pod mostem mogłoby skutkować zbyt intensywnym kontaktem z nowojorską fauną 😉
Też w tym roku się przeprowadzałam, wspolczuje tak krótkiego terminu 😀 u mnie pakowanie trwało 2 miesiące, bo chciałam na spokojnie a mieliśmy dużo gratów,, połowę strychu itp. Jestem w tym bardziej podobna do Twojej szwagierki 😁
Ale rozpakowanie nie trwało tak szybko jak u Ciebie więc ogromne brawa 😁 i podziwiam za składanie mebli, dla mnie to czarna magia 😉
Chłopcy potrafią wkurzyc w czasie przeprowadzki! Brakuje im tego pierwiastka domyślania się w tym ciężkim czasie 😀 Cieszę się że przebrnę liście bez ofiar 😉
Widok z okna zapiera dech, zazdroszczę totalnie 🙂 tak na weekend by mi pasował, na codzień za dużo miasta, wolę naturę 😉
Wszystkiego dobrego w nowym mieszkanku!
A pamiętasz pierwszy sen? Podobno się spełnia 😉
Na szczęście w tej części miasta mamy też bardzo dużo pięknej zieleni, więc jest równowaga. Gdybyśmy mieli mieszkanie po drugiej stronie budynku, widok byłby na rzekę 🙂
Snu nie pamiętam, ale wiem, że było mi bardzo błogo – często się budziłam, ale to nie było męczące – patrzyłam wtedy na ten widok za oknem i zasypiałam z powrotem, z uśmiechem.
To mieszkanie mamy tylko na 15 miesięcy, potem czeka nas kolejna przeprowadzka. Zastanawiam się, czy będzie łatwiej, bo już mamy doświadczenie, czy trudniej, bo już będę wiedziała co mnie czeka i jak bardzo to boli…