Wstęp, a właściwie ostrzeżenie
– Napisałaś to już? – zapytała mnie Dorota jakiś czas po tym, jak powiedziała, że mam się wstrzymać z publikacją, bo jak ma wybuchnąć bomba, to ona by wolała, żeby to było w dogodnym dla niej terminie. Dogodny termin w końcu nadszedł, ale tekstu wciąż nie było. Zresztą, ja żadnej bomby nie przewiduję, ale przyznam, że długo zastanawiałam się, jak to napisać, żeby było w miarę dobrze. Od razu ustalmy, że jakkolwiek wszystkie wydarzenia, o których przeczytacie w niniejszym poście są prawdziwe, to postacie umownie-literackie już niekoniecznie, a wszelkie podobieństwo do tych żyjących (mniej lub bardziej) całkowicie przypadkowe. Taka wybiórcza licentia poetica. Zresztą, od tytułowej imprezy minął już niemal rok, a większość (zmyślonych oczywiście) bohaterów z pewnością wyparła ją z pamięci za pomocą różnych środków już podczas jej trwania. (Ja wyprzeć nie potrafię.)
No dobrze, skoro mamy jasność w tej kwestii, to teraz druga sprawa. Będę wredna. Długo analizowałam, jak opisać tamten pamiętny dzień w sposób bardziej sympatyczny, mniej dosłowny, bez uderzania w innych. Nie tylko dlatego, że wiem, że część z Was niekoniecznie przepada za moją “dosadnością”, ale sama staram się być milszą wersją samej siebie. Wiecie, taką nieoceniającą, wyrozumiałą i lubialną. No może bez tego ostatniego, bądźmy realistami. Zasadniczo nawet nieźle mi to wychodzi, ale głównie poza ojczystymi granicami (najlepiej w Madrycie), w Polsce wstępuje we mnie złe i wszystkie postępy diabli biorą na podpałkę. Może to jakieś indukowane geograficznie rozdwojenie jaźni, może mechanizm obronny, nie mam pojęcia, zresztą nie o tym ma być ten post, moją psychoanalizę możemy zostawić sobie na inną okazję, albo w ogóle – w spokoju.
Po drugiej stronie lustra
Zacznijmy zatem od samego początku. Zbliżał się sierpień, ja jak zwykle w tym miesiącu wybierałam się do Polski, spędzić urodziny ze stwórcami, spotkać się ze znajomymi, (tutaj mogłabym na przykład opisać perypetie związane z długim weekendem w Warszawie, u Basi z Jedno Oko na Maroko, w towarzystwie nieogarniętej Tulipskiej, która w escape roomie dzielnie grała na pseudo organach, byle tylko wydobyć nas na czas z tonącej łodzi, a pani moderatorka miała zapewne ubaw nieziemski, wysłuchując naszych radosnych złorzeczeń, ale jeśli ten post ma się w końcu napisać, muszę jednak skupić się na tej cholernej łódce), przebadać bolącą od czasów Chorwacji stopę (o przygodach trzeszczkowych wspominałam już na social mediach, więc te opowieści również sobie – i Wam – podaruję, aczkolwiek mój pan doktor jest sadystą i to też się nadaje do prasy), odwiedzić w końcu Łebę… Wśród planów towarzyskich nie zabrakło kreatywnych spotkań z moją ukochaną wizażystką Dorotą.
Dorotę poznałam chwilę po moim cywilnym ślubie, kiedy malowała i czesała mnie do sesji. W kolejnych latach miałyśmy sporadyczny kontakt, głównie kiedy pisząca dynia życzyła sobie przeobrazić się w księżniczkę, aż wreszcie, paradoksalnie w czasie mojej emigracji, ów kontakt przerodził się w siostrzaną przyjaźń polegającą głównie na wzajemnym akceptowaniu swoich dziwactw i bezkompromisowym wsparciu. Pomijając aspekty fizyczne, bo Dorota rzeczywiście mogłaby być moją siostrą, różnimy się od siebie tak bardzo, jak tylko skrajna introwertyczka i super głośna, wiecznie przebodźcowana ekstrawertyczka mogą się od siebie różnić. Poniekąd również z tego powodu, Dorota jest dla mnie łącznikiem z innym światem. Światem, którego istnienia jestem świadoma, ale jakoś nigdy mnie nie pociągał, za to nieodmiennie fascynował, jak wszystkie niewytłumaczalne zjawiska w przyrodzie. Nazwiemy go roboczo “imprezowym Sopotem”. Z uwagi na swój zawód Dorota istnieje w obu światach równolegle i przez lata raczyła mnie wybitnie smakowitymi ciekawostkami zza drugiej strony lustra. Aż wreszcie wpadła na diabelski pomysł, żeby mi ten dziwaczny wymiar pokazać. Ładnie poprosiła, czy nie poszłabym z nią na Imprezę na Łódce (impreza ma oczywiście oficjalną nazwę, ale na potrzeby tejże publikacji nie będziemy z niej korzystać, jeszcze ktoś poczułby się urażony, a przecież miałam chociaż starać się być miła). Obiecała, że jeśli tylko z nią pójdę, zachowa całkowitą trzeźwość umysłu, żeby na bieżąco podnosić mnie na duchu błyskotliwym komentarzem, godnym największych pojedynków szachowych. Co do owej trzeźwości umysłu nie miałam zbyt wielu złudzeń, zresztą, spoiler, sama podczas całego trwania imprezy (jeśli dobrze pamiętam, siedem godzin) żałowałam decyzji o tymczasowej abstynencji. Bo wiecie, Mamusia powiedziała, że mam jej obiecać, że nie będę pić, bo jeszcze mnie ktoś zbałamuci. Kiedy stwierdziłam, że tam do bałamucenia będzie mnóstwo pięknych, młodych i chętnych, więc jestem raczej bezpieczna, stwierdziła z kolei, że bywają różni zboczeńcy. Dlatego deklaracje Doroty przyjęłam raczej pobłażliwie, ale zrobiłam mentalną listę plusów i minusów. Plus – badania antropologiczne w terenie, kolejny plus – odbiję sobie niedosyt po tej imprezie networkingowej na łódce, na którą Książę poszedł beze mnie (i bardzo tego żałował). Pamiętacie? Jak spędził kilka godzin na statku w otoczeniu indyjskich inżynierów, którzy później zaczęli tańczyć bangrę a on nie miał jak uciec? No właśnie. Całe dwa plusy, nieźle. Minus? Siedem godzin na łódce w towarzystwie ludzi, których przez całe życie starannie unikałam. Ale ja przynajmniej potrafię pływać, a woda w Zatoce Gdańskiej jest jakby bardziej zachęcająca niż odmęty Hudson River. Prosty rachunek, idę.
Perfekcyjny plan
I tutaj zaczyna się właściwa historia. Dorota wymyśliła, że nie spotykamy się na miejscu, na Skwerze Kościuszki, tylko mam przyjechać rano do niej, żebyśmy razem się przyszykowały, ona musi mnie umalować, bo przecież ja sama nie dam rady (no ej!) Ma wprawdzie rano klientkę, ale przecież może malować i czesać nas obie naraz, nie takie rzeczy w życiu robiła, tylko mam być u niej punktualnie o dziewiątej. I tak, o godzinie dziewiątej rano Mamusia wysadziła mnie z samochodu pod blokiem na Żabiance (jeśli ktoś nie zna Trójmiasta, sugeruję Żabiankę wygooglować, przyda się w celach wizualizacyjnych) – miałam na sobie strój kąpielowy i halkę pod saree. Pozwólcie, że wytłumaczę. Strój kąpielowy był posunięciem strategicznym. Pomijając już, że nie wiedziałam, jak owa łódka wygląda, w mojej głowie był na niej basen i różne takie bajery, mogła być to też impreza z pianą, lepiej być przygotowanym. Poza tym, część mnie naprawdę poważnie rozważała potencjalną ewakuację, a jak już przepływać zatokę wpław, to jednak w kostiumie wygodniej i jakoś godniej niż w bieliźnie. Jeśli zaś chodzi o halkę pod saree, Dorota zarządziła, że mam wyglądać jak księżniczka, najlepiej Jasmine, ona będzie Meridą Waleczną, później zmieniała zdanie jeszcze kilkanaście razy, ale konsekwentnie życzyła sobie, żebym robiła odpowiednie wrażenie. Temat przewodni imprezy, dzieci kwiaty, olała całkowicie i z premedytacją. Ja na zmiany planów reaguję różnie, dlatego uczepiłam się wizji orientalnej księżniczki i postanowiłam założyć saree. Oczywiście nie żadne banarasi, na głowę nie upadłam, to wszystko było szaleństwo kontrolowane – Dorota upolowała w second handzie zachwycająco jarmarczne, obszyte cekinami, turkusowe cudo, które miałam założyć już u niej.
Abaja na Żabiance
Dobra, szczegóły wizualne już macie, wracamy do sceny, w której wyskakuję w kostiumie i halce z samochodu i pędzę do klatki, bo akurat pod drzwiami widzę dziewczynę, która wygląda na ową zapowiedzianą klientkę. Kiedy podchodzę i zagaduję: hej, Ty też do Doroty?, długowłosa, szczupła blondynka obraca się, ukazując skonsternowane oblicze kobiety po sześćdziesiątce. Och, przepraszam – dukam zmieszana i ruszam schodami na piętro Doroty. Blok, w którym mieszka jest z tych starszych, w których na każdym piętrze znajdują się dodatkowe drzwi, strzegące korytarza z mieszkaniami. Dzwonię. Chciałabym powiedzieć, że odpowiada mi cisza, jednak nie jest to właściwe określenie na dzikie ujadanie dwóch dorocinych pomeranianów. Sięgam po telefon i próbuję się z nią połączyć na Messengerze. Raz, drugi, trzeci. Wreszcie odbiera, coś bełkocze i natychmiast się rozłącza. Próbuję po raz kolejny zadzwonić do drzwi. Za obramowaniem z luksferów widzę pewne poruszenie, po chwili humanoidalny kształt z ciemnymi włosami szepcze: masz klucz? Jaki klucz? Nic nie mam… A, to ty. Dorota znika. Odczekuję chwilę, licząc na jakikolwiek rozwój sytuacji. Ten nie następuje. Ponownie łączę się z nią na Messengerze. Już nieco mniej śpiąca Dorota tłumaczy, że bała się, czy aby nie zaśpi (widać słusznie), dlatego dzień wcześniej, kiedy widziała się z wieloletnią klientko-koleżanką, dała jej klucze do tych drzwi na klatce, żeby rano sama się wpuściła i ewentualnie dobijała już do drzwi wejściowych. Większa szansa powodzenia. Nie przewidziała jednak, że klientko-koleżanka się spóźni, więc teraz nie ma jak mi otworzyć. Muszę poczekać na zewnątrz. Dobra, poczekam, ale… jestem w kostiumie kąpielowym i halce i będę się czuła nieswojo, czekając w takim odzieniu na ławce na środku blokowiska na Żabiance (mówiłam, wygooglować). Coś ci zrzucę – obiecuje Dorota, a ja zrezygnowana udaję się pod jej balkon. Po chwili, niczym dementor, zlatuje z niego złoto zdobiona, czarna abaja na wieszaku. No rzeczywiście, abaja sprawdzi się w takim anturażu zdecydowanie lepiej…
Dżoana
Po kilkunastu minutach pojawia się wreszcie dobrze już spóźniona klientka, nazwijmy ją, wcale nie złośliwie, Dżoaną. [W tym miejscu pragnę przypomnieć, że Dżoana jest postacią fikcyjną, a przy okazji zaznaczyć, że w sumie była dla mnie fikcyjnie bardzo miła, więc wszelkie moje złośliwości nie wynikają z żadnej fikcyjnej urazy, tylko z tego, że w tym poście jestem wredna.] Dżoana mieszka na co dzień w Londynie i jest z tego bardzo dumna. Świeżo nabyty chłopak rozwodzącej się właśnie Dżoany, podobno licealna miłość Caroline D. (czego dowiem się już na łódce), rusza z piskiem opon do McDonalda po śniadanie. Chwilę później Dżoana orientuje się, że klucze zostały w samochodzie. Były chłopak Caroline, obecny Dżoany zawraca (zapewne też z piskiem) i zniecierpliwiony rzuca Dżoanie klucze, aby następnie powrócić do przerwanej misji. Wchodzimy do mieszkania totalnie nieogarniętej Doroty.
– Dzwoni twój messenger – informuję ją, stojąc w drzwiach do pokoju.
– Zobacz, kto.
– Jakiś Jon Reyman.
– Nie znam, odbierz.
– Chyba żartujesz.
– Ja odbiorę. Ja mówię po angielsku, bo mieszkam w Londynie. – oferuje pomocnie Dżoana.
– Może następnym razem, bo już się rozłączył.
– To wy tu się ogarnijcie, ja idę pod prysznic. – oświadcza Dorota.
Dżoana mierzy mnie pobłażliwym spojrzeniem. W odpowiedzi uśmiecham się niewinnie i głupkowato.
– W tym idziesz? – pyta wreszcie, lustrując sceptycznie mój outfit, już bez abai.
– Nakładam na to saree. – odpowiadam zdawkowo, ale wciąż racząc ją grymasem wioskowego przygłupa.
– Saree? No, odważnie. Całe szczęście, mieszkam w Londynie, więc mniej więcej wiem, jak się je zakłada, pomogę ci.
– Wiesz co… chyba dam radę.
Kolejne dwie godziny to istny sajgon, Dorota krzyczy, że mamy się uspokoić, ona ma czas, następnie powierza mi nałożenie Dżoanie podkładu i zrobienie jej festiwalowych warkoczy. Dżoana chwali się modyfikacjami, dzięki którym jej podbródek stał się fascynująco idealnie trójkątny. Dorota zmienia playlisty i raz na jakiś czas macha pędzlem, przy okazji kompletując odzienie dla swojej klientki. W międzyczasie pojawia się rycerz z McDonalda, któremu idę otworzyć feralne drzwi do klatki. Przy okazji wyciągam rękę i próbuję się przedstawić, jednak rycerz mija mnie jak powietrze i wparowuje do mieszkania obdarować Dżoanę przywiezionym burgerem. Chwilę potem znika jak sen złoty, aby wiernie czekać w samochodzie. Poznali się tydzień wcześniej na Ibizie, jest od Dżoany o dziesięć lat (może więcej, ale nie chcę nikogo fikcyjnie pomawiać) młodszy, idealny na czas rozwodu. Kiedy już wiem, że powinnam była umalować się sama w domu, nieśmiało pytam, czy mogę i sięgam po drogocenne palety Doroty. Poinstruowana, że mam najpierw nałożyć bazę na te swoje pory, potem podkład, w razie czego przyciemnić go tamtym czymś, co jest tam, odsyłam umysł do bajorka zen, w którym unosi się na tafli niczym bardzo wyluzowany kwiat lotosu (w ogóle wiecie, jakie lotosy są niesamowite? Czytałam niedawno Real Americans Rachel Khong i chyba stanę się fanką lotosów) i staram się stworzyć makijaż, który zdoła przejść kontrolę jakości.
Zdążymy na pewno
Kiedy Dżoana jest już gotowa, ja tak połowicznie, a Dorota wcale, Dżoana zaczyna się niecierpliwić. Wcześniej oferowała, że zabiorą nas ze sobą, zaparkują gdzieś na chodniku, nielegalnie, bo ona mieszka w Londynie i tam jej mandatu nie wyślą. Niestety, Dżoana nie zamierza się spóźnić, więc jeśli nie mamy nic przeciwko temu, ona i jej młodociany rycerz herbu burger już pojadą, jeśli jakimś cudem zdążymy, spotkamy się na łódce. Po spotkaniu z Dżoaną moja ciekawość imprezowego Sopotu została już w pewnym sensie zaspokojona i w sumie nie muszę już iść na żadną łódkę, dlatego spokojnie obserwuję upływ czasu, podczas gdy Dorota, zapewniając mnie, że stara, zdążymy na bank, upina mi włosy w wymyślny kok z dużą ilością doczepek i uprzężą znaną czytelnikom “Pakistańskiego wesela”, robi perfekcyjne kreski eyelinerem (podrygując przy tym w rytm ostatniej z wybranych playlist) i dokleja sztuczne rzęsy. Wreszcie uznaje mnie za gotową i rozpoczyna dywagacje nad wyborem swojego stroju (wspólnie decydujemy się na dopasowanie kolorystyczne, Dorota pójdzie w mega seksownych turkusowych koronkach) i poszukiwania idealnego stanika, jednocześnie instruując mnie, co mam spakować jej do kosmetyczki – makijaż zrobi sobie już na łódce – i w jakich proporcjach zmieszać jej wino z wodą w plastikowej butelce po mineralnej. Wychodząc, zamawia ubera. Pierwszy kierowca rezygnuje po dziesięciu minutach naszego oczekiwania, podczas których Dorota zdążyła wyciągnąć z torebki spray i pomalować buty na złoto. Czekamy dalej, czas ucieka, Dorota zapewnia, że zdążymy na pewno.
[Widzicie? Tyle emocji, a my nawet jeszcze na łódkę nie weszłyśmy…]
Kiedy w końcu wsiadamy do taksówki, Dorota dzieli się na co najmniej trzy osoby, jedna z nich zaprzyjaźnia się z kierowcą, druga zmienia piosenki, jednocześnie dziko wydzierając się do wtóru, trzecia zapewnia mnie, że nie ma opcji, oni bez niej nie odpłyną.
– Dorota… A oni w ogóle wiedzą, że ty zamierzasz być na tej imprezie?
– No jestem co roku, więc to chyba oczywiste.
– Ale na poprzednich w tym roku nie byłaś, to skąd mają wiedzieć, że akurat tą planujesz zaszczycić?
– Przecież się domyślą! Nie odpłyną beze mnie.
– Może powiedz komuś, że zamierzasz tam się zjawić?
Kolejne minuty upływają na wściekłych telefonach do wszystkich ludzi mających cokolwiek wspólnego z organizacją, aż w końcu ktoś przekazuje słuchawkę (?) osobie umownie decyzyjnej. Słysząc, że mamy jeszcze pół godziny, Dorota rzuca radosne przekleństwo, rozłącza się i wraca do molestowania przerażonego kierowcy.
Do czego służy toaleta
Na łódkę wchodzimy jako ostatnie, Dorota krokiem wybiegowym, ja orientując się, że basenu to raczej na tej łajbie nie będzie, prędzej jakieś dobrze zakonserwowane bakterie z otchłani ubiegłego stulecia. Ochroniarz konfiskuje gigantyczną butelkę lakieru do włosów (ku mojemu zdziwieniu zostawia złoty spray, służący wcześniej do malowania butów), szepcząc czule: Dorota, przecież wiesz, że coś ci zabrać musiałem. Udajemy się prosto do wybitnie obskurnej łazienki, gdzie moja towarzyszka zabiera się wreszcie za swój makijaż. Szewc może i chodzi bez butów, wizażystce na imprezie bez makijażu pokazać się chyba nie wypada. Do środka co chwilę próbuje się ktoś przecisnąć, jedna dziewczyna znika na chwilę w toalecie, po czym wychodzi, nawet nie próbując dostać się do umywalki.
– Serio? Tu się nawet rąk nie myje? Gdzie ty mnie zabrałaś? – pytam przerażona.
– Pewnie wciągała.
– Co? A… AAA!
Borze szumiący, mam trzydzieści sześć lat i jedyne, co mi przychodzi do głowy w kontekście obskurnej toalety publicznej to oddawanie moczu? Nic dziwnego, że Dżoana z Londynu uznała mnie za mało światową.
Dorota kończy swój makijaż kilka minut po tym, jak łódka wreszcie odbija od kei, ruszając w swój zdecydowanie za długi i ewidentnie nie dziewiczy rejs. Zanim opuścimy łazienkę, Dorota zdąży jeszcze naściemniać jakiejś biednej dziewczynie (jedna z może dwóch osób na łódce, które zrobiły na mnie dobre wrażenie, z drugiej strony była tam dobrowolnie, sama, więc może nie jestem najlepsza w ocenianiu ludzi), że mieszka z rodzicami, pracuje w ich firmie sprzątającej i marzy o bogatym mężu, który ją wyrwie z tego rodzinnego piekła, w którym w sumie jej dobrze, bo nie jest zbyt ambitna. Z mężem się następnie rozwiedzie i zgarnie jego fortunę, a ja jej w tym pomogę, bo jestem świetną prawniczką, specjalizującą się w rozwodach. Biedna dziewczyna z nieudawaną troską stara jej się wytłumaczyć, że to nie jest najlepszy sposób na życie, a ja po cichu zastanawiam się, która z nas powinna pisać książki, bo ja chyba nigdy nie będę aż tak kreatywna i tak w tej kreatywności przekonująca.
Poczekalnia PKS
Ruszamy na zwiedzanie łódki, połowa towarzystwa chyba robiła już w toalecie to, o czym ja nigdy bym nie pomyślała (i nie mówię tu o makijażu), w efekcie przed moimi oczami rozgrywają się całkiem interesujące sceny. Wyobraźcie sobie fikcyjne miasto w Polsce typu Radom. Chociaż nie do końca jak Radom, bo w Radomiu podobno jest lotnisko. To takie typu Radom (w którym nigdy nie byłam, mówię o stereotypowym Radomiu, może Radom prawdziwy jest całkiem przyjemnym miastem i użycie go w tym kontekście jest krzywdzące, za co bardzo przepraszam, ale z czegoś skorzystać muszę), tylko bez lotniska. Mieszkają w nim ludzie, którzy przez jakiś czas, niczym Dżoana, pracowali w JuKej, może w jakimś podlondyńskim gastronomicznym el Dorado i dorobili się w zagranicznej walucie. Teraz w fikcyjnym mieście zbudowali sobie domki z ładnymi ogrodzeniami i postanowili pojechać na wakacje olinkluzif. Najpierw muszą jednak dojechać PKSem do miasta z lotniskiem, na przykład do prawdziwego Radomia. PKS się spóźnia, ale poczekalnia jest całkiem spoko, podłoga trochę się klei, drzwi trochę skrzypią, a materiałowe obicia krzeseł mają własne wspomnienia i związane z nimi traumy, za to towarzystwo jest super, same Dżoany i ich partnerzy, ktoś zapuszcza na ajfonie muzykę, ktoś częstuje innych białym proszkiem, do tego w pobliżu jest czynna Żabka, można skoczyć po wykwintne trunki. I już jest tak fajnie, że nie trzeba nawet nigdzie lecieć, tylko szkoda, żeby się ten opłacony Idżypt zmarnował. O patrz, jaka Hinduska.
Chłopak Caroline D. i inni
W stołówce (przepraszam, nie nazwę tego inaczej) natykamy się na roześmianą Dżoanę i rycerza. Rycerz uśmiecha się do mnie czarująco, wyciąga rękę i przedstawia się. Nie, nie, to wcale nie dlatego, że teraz mam makijaż i wyglądam jak człowiek, z którym warto się przywitać, wcześniej to on się po prostu spieszył! A w ogóle to jego eks to sama Caroline D. Uwierzcie mi, to była jedna z najnormalniejszych rozmów, jakie tego dnia odbyłam. Właściwie najlepiej mi było na pokładzie, w towarzystwie umownego relingu, z plecami zwróconymi na ten cały cyrk, jednak Dorota miała inne plany, uwzględniające dużą ilość przemieszczania się między pokładami (pomijam już wchodzenie po stromych schodach w saree – byłam świeżo po zastrzyku w trzeszczki i moja stopa była wybitnie niezadowolona), trochę zdjęć i przedstawiania mnie coraz to dziwniejszym ludziom. Dowiedziałam się, że jestem bardzo znaną pisarką z Nowego Jorku i piszę książkę o imprezowym Sopocie. Inna sprawa, że kiedy jakiś człowiek próbował prowadzić ze mną rozmowę, wyszło jeszcze bardziej niezręcznie.
– Gdzie mieszkasz?
– Ymmm… W Nowym Jorku.
– W Nowym Jorku??? I co tam robisz?
– Pracuję dla Google.
– W gastro?
– Słucham?
– W restauracji?
– Nie…
Lakier do włosów
W pewnym momencie spotkałyśmy inną koleżankę Doroty, na szczęście dużo sensowniejszą niż Dżoana, wręcz fajną, nazwijmy ją Kasią. Kasia została zbesztana za to, że nie przyszła do Doroty się umalować, a następnie usadzona na stołówkowym stole. Dorota wyciągnęła swoje kosmetyki i wzięła się do pracy. Jakaś niunia coś tam skomentowała, Dorota spytała, kto to powiedział, następnie z życzliwością menela spod monopolowego, spytała czy tamta ma (autorska cenzura) problem. Już się szykowałam mentalnie na mordobicie, kiedy Dorota powierzyła mi misję. Miałam udać się do ochroniarza i odebrać od niego lakier do włosów. Ochroniarz nazwał mnie słodziakiem (sic! >.<) i poprosił, żebym po użyciu (pamiętaj, tylko na zewnątrz) lakier zwróciła. Obiecałam, że przekażę jego pokorną prośbę Dorocie, ale na jej decyzję wpływu wywierać nie zamierzam. Kiedy wróciłam z fantem, zobaczyłam, że do stołu makijażowego dosiadła się kolejna koleżanka, powiedzmy Martyna. Martyna wyglądała podobnie jak ponad połowa dziewczyn na łódce. Śliczny, niemal nieletni klon, ten akurat w wersji blond, z niemal pękającymi od wypełniaczy ustami i idealną figurą, zniekształconą jedynie przez silikonowy biust dumnie wyzierający spod siateczkowej, ozdobionej piórkami i koralikami koszulki. Gdybyście się zastanawiali, jak wyglądała “mniejsza połowa” rejsowiczek, to dodajcie do Martyny dwadzieścia lat, kilka dodatkowych mililitrów kwasu w usta i plus minus czterdzieści kilogramów. Przemalujcie też skórę z barwy złocisto słonecznej na kolor zwędzonych sandałów żołnierza armii Aleksandra Wielkiego i, jeśli poniesie Was fantazja, machnijcie kilka więziennych tatuaży w mało oczywistych miejscach, na przykład na szyi. Siateczkę, piórka i szorty możecie zostawić. Otrzymacie burdelową purchawę (przepraszam, ostrzegałam, że będę wredna). Oczywiście na pokładzie były też hybrydy, na przykład czterdziestoletnie Martyny, wciąż zgrabne i powabne, jeśli nie liczyć wyrastających na policzkach skrzeli, wytworzonych przez warstwy nieudolnie wstrzykiwanych przez lata wypełniaczy. Zresztą, po dwóch godzinach imprezy większość z nich, bez względu na wiek i wymiary, i tak leżała półżywa, wpatrując się martwym wzrokiem w sufit lub podrygując w wyjątkowo nieatrakcyjnych konwulsjach na pokładowych ławach. Jak to stwierdził (niemal filozoficznie) przechodzący obok nas chłopak, te typiary nigdy się nie nauczą. Nigdy nie bierze się całej piguły, tylko pół. Po całej źle się dzieje. (Zapamiętajcie.)
Zanim wrócimy do lakieru i do Martyny, powinniście wiedzieć jeszcze jedno. Na tę jakże prestiżową imprezę postanowiłam zamiast torebki zabrać ze sobą różowy worek (taki na kapcie) z logo Barbie. Dorota była tym faktem bardzo niepocieszona, jeszcze u siebie w mieszkaniu próbowała mnie przekonać, żebym wymieniła go na którąś z jej torebek. W tej jednej kwestii pozostałam asertywna – worek był wygodny, mieścił duży bidon z wodą i może nie wyglądał najlepiej do saree, ale stanowił jakąś tam modową deklarację. Już na łódce Dorota powierzyła mi swoje klucze, bo jak słusznie zauważyła, jestem odrobinę odpowiedzialniejsza, następnie, po upływie bardzo krótkiego czasu, stwierdziwszy, że nie może ścierpieć mojej torebkowej ekstrawagancji, zabrała mi mój worek z kluczami i włożyła do swojej przepastnej torby, która działała chyba na zasadzie kieszeni Pana Kleksa. Teraz jesteście już przygotowani na dalszy ciąg akcji.
Łeb
Chwilę po tym, jak Dorota obficie spryskała (oczywiście w środku stołówki) bohatersko odzyskanym przeze mnie lakierem swoją i kasiną koafiurę, z ławki przy stoliku przed naszym obrócił się Łeb. Łeb należał do trzydziestoparoletniego chłopaczka, takiego wiecie, imprezowego. Tu możemy znowu pokusić się na dygresję, bo skoro wiemy już, jak wyglądały uczestniczki imprezy płci żeńskiej, wypadałoby opisać ich męskich towarzyszy. Sporo modnych chłopaczków, właśnie takich niby fajnie ubranych, niby normalnie wyglądających, ale od razu wiadomo, że nie. Do tego panowie w średnim wieku prezentujący na obfitych brzuszyskach t-shirty z gigantycznym napisem Balmain, zapewne zakupione podczas ostatnich wakacji w Turcji. I oczywiście przerażające karczycha, takie że łuhuuu, z drogi śledzie, Pruszków jedzie. Łeb należał do tej pierwszej kategorii, zapewne zamiast do fryzjera chodził do architekta fryzur i w trosce o konserwację dzieła architektonicznego poprosił Dorotę o lakier.
– Dziesięć złotych. – odparła rezolutnie.
– Żartujesz.
– Nie.
– Czekaj… – wyciągnął portfel. – Nie mam… Mam dwa euro i jakieś drobne, to będzie dycha.
– Nie chcę euro.
– No to może dam ci za to coś innego?
– A co masz? – wtrąciła się nagle zbystrzała Martyna.
[Tu pada nazwa potoczna jakiejś dziwnej substancji chemicznej, której oczywiście nie zapamiętałam, a dopytywać nie będę.]
– Nie będziesz brała tego syfu. – ucięła chłodno Dorota, mam wrażenie, że ku słabo skrywanemu rozczarowaniu Martyny.
– A co chcecie? – nie poddawał się Łeb.
– Nie rozmawiam o narkotykach w towarzystwie osoby, która nie bierze. – znęcała się nadal Dorota, nie wiem czy bardziej nad Łbem, czy nad Martynką.
– A kto nie bierze? – zapytał autentycznie zdziwiony łeb.
– Ja. – wtrąciłam szybko nie bacząc na to, że zapewne rujnuję sobie reputację. – Ale nie przeszkadzajcie sobie. – Wreszcie, po tylu latach, mam szansę zobaczyć sceny z filmów Vegi na żywo. Prawdziwego dilera! Może jeszcze będą wciągać przez studolarówki, bo przecież nie z eurobilonu, prawda?
Trójkąt i słomka
W końcu stanęło na białej klasyce, którą miał przynieść kolega Łba. Podobno najmniej szkodzi. Łeb został przez Dorotkę czule, choć oszczędnościowo spryskany, trochę po elementach architektonicznych, trochę po oczach, a chwilę później pojawił się przy naszym stoliku Trójkąt. Trójkąt miał ze dwa metry wzrostu, taaakie szerokie ramiona i taaaką wąską talię, jego goła, naolejkowana klata mieniła się pracowicie nabytym na solarium brązem, idealnie współgrając odcieniem z łysą, również naolejkowaną glacą. Podszedł do stolika, zapytał ile, Dorota powiedziała, że nie wie, ile kolega stawia, co chyba było wystarczającą informacją, a następnie zażądał mojego telefonu. Że co proszę? A z czego mają wciągać? W tym miejscu zbuntowałam się po raz kolejny, nie będę się później tłumaczyć na lotniskach, dlaczego tego ślicznego owczarka belgijskiego interesuje mój telefon, może kota czuje. A nie, to drugie na k, no przecież, ale ja nie mam z tym nic wspólnego! Martynka, która wcześniej zdawała się popaść w chwilowy marazm, najwyraźniej nie mogąc doczekać się finału, nagle się ożywiła, wyłowiła z pseudo-chanelki nowiutkiego ajfona, a następnie zagruchała: załatwicie mi jakąś słomkę?
Słomkę? A co ze studolarówką?! Znowu świat mnie oszukał. Okazało się też, że słomkę należały przeciąć. Inaczej byłoby pewnie jak w tym żarcie o żyrafie. Nie znacie? No to nic nie tracicie. Barmani stanowczo zapewnili, że nożyczek nie posiadają, Martynka najpierw zaczęła pytać wszystkich po kolei, czy aby nie wnieśli ze sobą nożyczek, a potem znowu odpłynęła w świat kompletnej obojętności. W końcu z rezygnacją sięgnęłam do torebki Doroty, po swój worek, a następnie po jej klucze, przy których, o ile dobrze pamiętałam, miała jakiś ostro wyglądający breloczek.
– A to się nie nada? – zapytałam niewinnie.
– No kur*wa, stara, czemu od razu nie mówiłaś, że masz nóż?!
– Raz, że to chyba nie nóż, a dwa, bo wisi przy twoich kluczach?
Martynka znowu odzyskała wolę istnienia (takiej sinusoidy emocji dawno nie widziałam) a następnie wygoniona przez Dorotę (nie będziesz jak ostatnia wieśniara wciągać przy stole, zresztą, nie chcę na to patrzeć) poszła do toalety konsumować przez przeciętą nie-nożem słomkę zapłatę za lakier. Kiedy spojrzałam na Dorotę, ta wzruszyła ramionami i stwierdziła: co zrobisz? Prędzej, czy później coś tutaj weźmie, lepiej żeby zrobiła to, kiedy jest z koleżankami i żeby nie był to najgorszy syf. Ciężko mi było się z tym nie zgodzić. Do końca imprezy starałyśmy się mieć naszego małego glonojada na oku.
Sopot!!!
Kolejne godziny wypełnione były przez moje pełne niedowierzania spoglądanie na zegar w telefonie (czy ten cholerny czas nie mógł stanąć w miejscu w jakichś przyjemniejszych okolicznościach?), wiele tęsknych spojrzeń ku linii brzegowej, klapki przyklejające się do pokładu, niezręczne konwersacje, nieudane próby napojenia mnie drinkiem przez innego “fajnego, modnego”, który stwierdził że spoko wyglądam (Mamusia miała rację, zawsze trafi się jakiś zboczeniec), podstarzałego casanovę, który z miejsca zakochał się w Dorotce (poinformował mnie, że jest piękna, tylko będzie musiał ją sobie wychować), Dorotę wyrywającą mi skalp przy licznej widowni (nieopatrznie stwierdziłam, że pakistańska uprząż mi trochę ciąży, a że była wpięta pod kilka warstw doczepek, nie obyło się bez operacji chirurgicznej w warunkach polowych), spotkanie ze znanym w imprezowym Sopocie fotografem, który jak się okazuje, trudni się również stręczycielstwem, wyjątkowo przerażające karczycho, które jednym ruchem gargantuicznej łapy zasygnalizowało Dorocie, że zajęła jego miejsce na (tak, na) stole, starszego glonojada ze skrzelami na policzkach próbującego ujeżdżać ochroniarza, dziki ryk zachwytu, kiedy łódka mijała Sopot (entuzjazm podzielałam, ale z zupełnie innych względów – Sopot oznaczał, że już za chwilę będę wolna) i wreszcie całkiem udany zachód słońca, przy którym wpłynęliśmy do Gdyni, a ja chwilę później wpadłam w objęcia Mamusi, szepcząc żałośnie, żeby zabrała mnie już do domu. Przy okazji odwiozłyśmy też Dorotę, która wzgardziła after party na kolejnej kultowej trójmiejskiej imprezie, stwierdzając z mieszanką żalu i satysfakcji, że to już nie jest to samo, co kiedyś, kiedyś było inaczej. Na łódce było więcej znajomych, niestety, z czasem, w odpowiedzi na zmianę charakteru imprezy na komercyjne przedsięwzięcie, ludzie się powykruszali, ciągnąc za sobą kolejnych, którzy wcześniej chodzili tam głównie dla fajnego towarzystwa, spotkać znajomych, których nie widzieli przez cały rok… Nie wiem, jak było kiedyś, ale na pewno gorzej być nie mogło.
– No trudno – westchnęła Dorota – czas zakończyć pewien rozdział w życiu…
Czy żałuję, że poszłam? I tak, i nie. Gdybym mogła cofnąć czas, poszłabym jeszcze raz i znowu przeklinała swoją głupotę. Zobaczyłam, co znajduje się po drugiej stronie lustra i wiem na pewno, że już nigdy więcej tam nie zajrzę. Dobrze mi żyć w świecie, w którym do toalety publicznej chodzi się tylko wtedy, kiedy bardzo nalega na to pęcherz.