Jeśliby wierzyć licznym przesądom wygodnie podpartym szemranymi, dyskusyjnymi statystykami, siódmy rok małżeństwa to, parafrazując nieznającego się na kobietach kompletnie klasyka, dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastują jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Taki rok kryzysowy, który przetrwać mogą tylko najlepsze lub najbardziej zdeterminowane (czyt. zmotywowane wspólnym kredytem, psem i gromadką dzieci) pary.
Kiedy jednak na horyzoncie pojawiła się nasza siódma rocznica, my zamiast planować rozwód i sensowny podział niewielkiego majątku (sprowadzającego się głównie do kolekcji perfum, książek i zegarków oraz kilku absurdalnie ciężkich głośników) zdecydowaliśmy się zaplanować co innego. Mianowicie kolejne wspólne wakacje. Nawet nie z okazji rocznicy, ot tak, po prostu.
Mam dość all-inclusive!
Kiedy w lutym byliśmy w Meksyku, Książę rozentuzjowany miastem, tacos i w ogóle całą otaczającą nas aurą stwierdził, że powinniśmy tam bywać częściej, że wychodzi taniej niż jakieś tam all-inclusivy, że jest bardziej w naszym stylu i w ogóle. Kiedy nieśmiało zaprotestowałam, że przecież rok temu, na Dominikanie powiedział, że możemy to powtarzać co roku, odparł, że może i tak było, ale on w żadnym wypadku nie odczuwa takiej potrzeby i odczuwać w najbliższym czasie nie będzie. On nie lubi słońca, basenów i resortów, więc mam go nie zmuszać. Zamilkłam. Aż na przełomie marca i kwietnia, mój mąż, zupełnie znienacka zaczął ową potrzebę odczuwać. Przecież on nigdy nie mówił, że on takich wakacji nad basenem nie lubi, wręcz przeciwnie, on po prostu się boi, że przytyje, bo po ostatnim wypadzie przytył i już nie schudł i to wszystko wina wakacji all-inclusive. Nie żeby Książę jakoś specjalnie się swoją aparycją przejmował, więc naprawdę nie wiem, o co w tym wszystkim chodziło. Zresztą, sama chciałabym tracić wagę w takim tempie jak on. Najważniejsze, że w mojej przyszłości pojawił się basen, leżak i całkowity relaks. A że moja praca zrobiła się ostatnio bezczelnie wymagająca (niewiele brakuje, a rzeczywiście będę musiała pracować całe 8 godzin dziennie, przecież to absurd!) to tego relaksu pragnęłam nad życie.
Natychmiast zaczęłam wyszukiwać możliwe destynacje i hotele, nie wiedząc nawet, czy ustalony przez nas wstępnie termin będzie możliwy. Niby w wyszukiwaniu najlepszych miejsc specjalizuje się mój mąż, ale co mi szkodziło się trochę porozglądać? Kiedy już wstępnie ustaliliśmy, że nie Jamajka, że nie znowu Dominikana, więc może “tak dla odmiany” Meksyk, znalazłam hotel, zdawałoby się idealny. Nawet miał huśtawki w morzu, na których wreszcie zrobiłabym to wybitne zdjęcie, albo wręcz rolkę i wzbiła na wyżyny instagramowej chwały, co z kolei pozwoliłoby mi na tzw. pseudo-monetyzację (zostałabym zarzucona darmowymi legginsami, błyszczykami i co najważniejsze, świeczkami zamian za wspominanie o nich na relacjach). Niestety, hotel nie popisał się komunikacyjnie – kiedy spytałam, czy robią price-match do oferty znalezionej na innej stronie (hotele z oczywistych względów wolą, jak rezerwuje się u nich pokój bezpośrednio, dlatego większość, jeśli odezwiecie się do nich, że znaleźliście ofertę na pobyt taniej na trzeciej stronie, nie dość, że obniżą cenę do takiej samej, to jeszcze czasami zaoferują dodatkowe korzyści), odpisali, że mieli jakąś tam ofertę, która wygasła niby dzień przed ich odpowiedzią, ale mam sobie poszukać, może jeszcze znajdę. Odpowiedź tak jakby sugerowała, że im nie zależy. No to mnie tym bardziej, niech się bujają na tych swoich huśtawkach.
Poszukiwania hotelu idealnego
W końcu, ustaliwszy wreszcie termin urlopu z szefem, do poszukiwań włączył się mój mąż. Wspólnie spędziliśmy 5 godzin (liczyłam), wyszukując na miliardzie otwartych zakładek na dwóch komputerach i tyluż telefonach hotelu idealnego, ewentualnie bez huśtawek. Zależało nam na w miarę rozsądnej cenie (czyli nasz ukochany Le Blanc odpadał), tylko dla dorosłych, dobre recenzje, jakieś baseny dla mnie… Natknęliśmy się na śmiesznie tani hotel tej samej firmy, co nasz resort na Dominikanie. Dzika ilość restauracji, ogromne baseny, już nawet byłam skłonna wybaczyć odległość od plaży (mimo że zwykle wolę pływać w basenie, to jednak cenię bliskość morza) rekompensowaną przez bujną zieloność dżungli, ale przeglądając zdjęcia gości (zawsze patrzcie na zdjęcia gości!) trochę nam entuzjazm przeszedł. Wybaczylibyśmy ciut zaniedbane, ale wciąż czyste pokoje, natomiast zdjęcie przedstawiające walkę gigantycznego pająka ze skorpionem skłoniło nas do dalszych poszukiwań.
Riu mnie odrzucił przez politykę lepszych i gorszych gości, Melia zbyt długo zwlekała z odpowiedzią, na czym polega ich “all-inclusiveność”, skoro cena zawiera vouchery 15$ na drinki, a jakiś inny hotel przeraził nas widocznym na zdjęciach w Google Maps brakiem miejsc na leżakach. No nie dogodzisz. Hard Rock miał jakiś drażniący mnie, dziwny falochron na plaży, jakieś inne dwa hotele zbyt podejrzanie przypominały swoją ofertą tzw. orgy resorts (aczkolwiek później Książę znalazł negatywną recenzję pana, który się skarżył, że myślał, że jedzie na orgię a tam nici z rozrywki, niemniej jednak, nawet jeśli orgii nie było, to pewnie bardzo zabawowe towarzystwo, które wymuszałoby na nas interakcje społeczne – mowy nie ma!) i nagle okazało się, że z dziesiątek opcji nie pasuje nam nic, poza nowo powstałym Hyattem na Riwierze Majów. Już mentalnie rozpakowywałam się w ich pokoju, kiedy mój mąż bydlak stwierdził: czekaj. Jedziemy tam na 8 dni, tam jest bardzo mało restauracji, my się tam zanudzimy! No masz. Proces wyszukiwania należało rozpocząć od nowa.
Po kolejnej bezowocnej godzinie, kiedy powiedziałam, że to nie ma sensu, bo nic w naszym budżecie nie będzie mi się podobało tak bardzo jak ten Hyatt, postanowiliśmy pójść na kompromis. 4 noce w Hyattcie i 4 w jakimś innym hotelu… Trochę protestowałam, no bo przeprowadzka między hotelami jednak może nam potencjalnie zrujnować cały dzień, aż Książę wpadł na pomysł absolutnie genialny. Wszedł po raz kolejny na Google Maps i sprawdził, jakie hotele są w najbliższym sąsiedztwie, żebyśmy w razie czego, mogli przeprowadzić się pieszo, choćby plażą. W otępieniu nie negowałam nawet idei ciągnięcia ciężkiej walizki po plaży. I tym sposobem trafiliśmy na prawdziwą perełkę, którą jakimś cudem kompletnie pominęliśmy w naszych poszukiwaniach. Blue Diamond Luxury Boutique Hotel mieścił się dosłownie obok Hyatt’u i kusił zdjęciami błogiej zieloności, pięknej plaży i przestronnych apartamentów. Bierzemy! Później pozostało nam już tylko znaleźć wszystkie możliwe zniżki, sprawdzić, jaka kolejność nam się bardziej opłaca i znaleźć najtańsze bilety na najlepsze loty. Przy okazji kazałam mężowi wkleić przygotowaną zawczasu notkę o tym, jak to ten wyjazd jest dla mnie niespodzianką z okazji naszej podwójnej rocznicy i on prosi, żeby hotele pomogły mu uczynić dla mnie ten wyjazd naprawdę wyjątkowym.
To kolejny pro tip, niby wszyscy o tym wiedzą, ale jednak nie. Zawsze, jeśli macie jakąś wyjątkową okazję przypadającą na wyjazd, piszcie o tym! Czasami nic z tego nie wyniknie, a czasami dostaniecie jakiś miły drobiazg, albo jeszcze milszy upgrade! Nawet w snobistycznym hotelu w Mediolanie dali nam kiedyś najlepszy apartament, bo akurat miałam tamtej nocy urodziny.
Krokodyle
W następnych tygodniach zajęliśmy się przygotowaniami do wyjazdu. Każde na swój sposób. Ja na przykład kupowałam kremy z filtrem i tanie okulary przeciwsłoneczne (ale też z filtrem!), a wieczorami odkładałam do leżącej na środku sypialni, gigantycznej torby ubrania do spakowania. Co ciekawe, Książę nawet obecności owej torby nie odnotował, do momentu, kiedy nie zażartował, że za dwa tygodnie jedziemy, a ja jeszcze się nie spakowałam i co jest ze mną nie tak.
– Ależ ja jestem prawie gotowa, wszystko poza kosmetykami jest już w tej torbie.
– Jakiej torbie?
– No tej.
– Ha, ha, ale jakiej?
– No popatrz tam.
– … TY NIE ŻARTOWAŁAŚ!!! Skąd ona się tam wzięła?
– Leży od dnia, kiedy kupiliśmy bilety na samolot.
Książę się nie pakował, nawet nie słuchał mnie kiedy przypominałam mu, że musi zakupić spray na komary (pieszczotliwie zwany przez nas “balls” czyli jądra, ale również odwaga – mój mąż w tropikalnych krajach “bez jaj” na zewnątrz nie wychodzi, sami rozumiecie), ale czasami oglądał zdjęcia z “naszych” hoteli i czytywał recenzje. W rezultacie nabawił się pewnej obsesji na punkcie meksykańskiej fauny.
– Czytałaś recenzje naszego hotelu?
– Tak…?
– Ludzie piszą, że spotkali dziką zwierzynę…
– Tak, widziałam.
– A czytałaś jaką?
– No krokodyle.
– Tak! Krokodyle! I iguany! WTF?!
Kiedy kilka dni później zagaiłam w temacie kulinarnym, również do krokodyli wróciliśmy.
– Jak tylko zameldujemy się w tym drugim hotelu, musimy zarezerwować stolik w sushi barze, bo podobno szybko schodzą, a sushi jest genialne, nie jak w innych hotelach!
– Dobrze, jak nas nie zjedzą krokodyle, to my zjemy sushi.
– Odczep się od tych krokodyli, nic ci nie zrobią.
– Jak to nie!
– To nie aligatory. Krokodylom się nie chce atakować ot tak.
– Aligatory są mniejsze!
– Ale przez to szybsze i agresywniejsze*! Krokodyle są bardziej wyluzowane.
– Ale krokodyl też zaatakuje, jak na niego niechcący nadepnę.
– Dlaczego miałbyś nadepnąć?
– No jak nie zauważę?
– Jak można nie zauważyć krokodyla?!
– Czy ty mnie w ogóle znasz?
Jak widzicie, czasami dzięki mojemu mężowi posty piszą się same, ja im tylko trochę pomagam. Gwoli ścisłości, oczywiście zmyśliłam, nie mówcie mu tego. Krokodyle są agresywniejsze. Ale faktycznie wolniejsze. Mówię Wam to, żebyście wiedzieli, że w razie czego, gdybyście musieli przed krokodylem uciekać, to macie na lądzie szansę. Z drugiej strony, moja Mamusia próbowała kiedyś w RPA uśmiechnąć krokodyla do zdjęcia, a krokodyl miał ją w ogonie. Może to zależy od indywidualnego temperamentu danego gada. W końcu generalizacja szkodzi nie tylko ludziom… W ogóle z krokodylami to jest w mojej rodzinie sporo śmiesznych historii, może kiedyś namówię Tatę, żeby nagrał swoją opowieść o krokodylach w szufladzie, to dopiero było coś. Wróćmy jednak do krokodyli wolnobytujących. Pardon, do wakacji. Ja do wnikliwego czytania recenzji przystąpiłam tuż przed samym wyjazdem, dzięki czemu mogłam się odpowiednio zestresować. Że toalety nie działają, że ubrania pleśnieją, że… Nieważne. Nic z tego się nie sprawdziło. Może poza wodorostami na plaży, ale to akurat nie wina hotelu, który robił, co mógł, żeby się ich pozbyć. Po prostu trafiliśmy na taki czas. W tygodniu na plaży cały czas pracowali panowie próbujący przywrócić plażę do stanu świetności, niestety była to po prostu nierówna walka. Po powrocie natknęliśmy się na artykuły, w których donoszono, że sytuacja była na tyle dramatyczna, że do usuwania wodorostów zaangażowano… Meksykańską Marynarkę Wojenną.
Loty do Cancun
Wybaczcie przydługi wstęp, rozpisałam się z tym planowaniem wakacji prawie tak jak w Pakistańskim weselu, ale to jest niby blog semi-podróżniczy, więc może wyciągniecie z tej pisaniny jakieś użyteczne wskazówki.
Lot do Cancun wspominamy średnio dobrze. Aczkolwiek wcześniej na lotnisku JFK powitał nas występ grupy tańca bollywoodzkiego, co sprawiło, że Książę dostał nagłego ataku czegoś dziwnego, a ja śmiałam się przez dobrą godzinę, co jakiś czas wykrztuszając z siebie refren piosenki. Tym razem postawiliśmy na lepsze linie lotnicze (aczkolwiek należy pamiętać, że większość amerykańskich linii lotniczych na “lokalnych” trasach – tak, Meksyk nadal jest uznawany za lokalną destynację pod tym względem, jest średnio komfortowa) i nie było takiego dramatu jak ostatnim razem, ale było niewyobrażalnie wręcz zimno! Tak zimno, że mimo mojego chorobliwego skąpstwa natychmiast przytaknęłam, kiedy Książę wyraził chęć zakupienia nam kocyków. Najlepsza inwestycja. Ale teraz już chyba zawsze będę latać z własnym. Pod koniec lotu Książę ściągając swój podręczny plecak naciągnął sobie plecy – wspominam o tym, ponieważ owa kontuzja miała znaczny wpływ na nasze pierwsze dwa dni wakacji, a w dodatku była zaledwie pierwszym z serii wakacyjnych urazów, bynajmniej nie najbardziej widowiskowym. Zastanawiam się, kiedy mój mąż się aż tak zestarzał, bo to że mnie strzyka w kolanie, to przecież nie kwestia wieku, tylko dawnego złamania. Prawda?
Na lotnisku spędziliśmy godzinę czekając na walizkę – tym razem wykupiliśmy bagaż główny, a następnie udaliśmy się szukać transportu. Tutaj kilka ważnych informacji:
Do niedawna Uber miał zakaz wjazdu na lotnisko w Cancun. Kilka dni przed naszym wylotem to się zmieniło, ale korzystanie z Ubera na lotnisku jest nadal odradzane, ponieważ taksówkarze bardzo go nie lubią i zdarza im się zaatakować samochód, kierowcę a czasami również pasażerów. Przynajmniej tak twierdzą ludzie w internecie, my nie ryzykowaliśmy. Kiedy poprzednim razem przyjeżdżaliśmy do Cancun, nie interesowaliśmy się tym tematem, bo wypożyczaliśmy samochód, tym razem musieliśmy znaleźć alternatywę. Transport proponowany przez hotel miał kiepskie recenzje, dlatego znalazłam firmę USA Transfers – polecam, ponieważ jest atrakcyjna cenowo, sprawdzona, bezpieczna, komfortowa i punktualna. Po zarezerwowaniu dostaliśmy maila z dokładnymi wskazówkami, jak trafić na nich na lotnisku i opisem wszystkich możliwych czyhających na nas zagrożeń ze strony taksówkowych piratów. “Idź tędy, idź prosto, nie rozglądaj się na boki, nie pytaj o drogę, unikaj rozmów – będą próbowali ci wmówić, że nasza firma nie istnieje, istniejemy i ZAWSZE tu jesteśmy”. Coś w tym stylu. Jak podróżować, to z przygodami, prawda?
Blue Diamond Luxury Boutique Hotel
Po przyjeździe do hotelu, skierowaliśmy się do klimatycznej, mieszczącej się pod imponujacą wiatą (?) i otoczonej wodą recepcji. Przemiła pani zapytała, czy świętujemy jakąś specjalną okazję, a następnie zrobiła nam upgrade z najtańszego apartamentu do drugiej najdroższej willi nad samą plażą. O upgradzie nie uprzedziła jednak naszego kierowcy-bellboya (przepraszam, ale odmawiam korzystania ze słowa goniec hotelowy), który w pierwszej kolejności zabrał nas do naszego pierwotnie zarezerwowanego apartamentu. Obejrzałam, stwierdziłam, że piękny (rzeczywiście – nawet najtańsze pokoje są ogromne, zbudowane wokół pięknych patio eksponujących rzeźby lokalnych artystów, leżą nad samą rzeką i mają zewnętrzną wannę na prywatnym tarasie), ale chyba mieliśmy dostać upgrade. Pan kierowca zadzwonił na recepcję, upewnił się, że nie zmyślam a następnie zabrał nas na sam koniec resortu aż do samej plaży.
Tutaj krótkie wyjaśnienie, połączone z opisem hotelu. Większość okolicznych resortów skupia się w jednym, potężnym budynku zbudowanym blisko plaży. Obiekty Blue Diamond są położone wzdłuż rzeki na linii prawie dwóch kilometrów. Najpierw recepcja, później spa, pierwsze apartamenty z widokiem na prywatne, hotelowe cenote (święta studnia Majów, więcej w temacie później), samo cenote, później nasze “ubogie” kompleksy apartamentów z ciekawymi patio, nastęþnie apartamenty nad laguną, laguna, jedna z hotelowych restauracji, bardziej luksusowe apartamenty typu palafitos zbudowane nad zbiornikiem wodnym z krokodylami i wreszcie crème de la crème, plaża, główne baseny, bar i restauracje oraz najdroższe apartamenty w całym resorcie.
Kiedy weszliśmy do naszego, moja dusza zaczęła wywijać harce godne tych bollywoodzkich tancerzy z nowojorskiego lotniska. Gigantyczna łazienka z prywatnym patio, garderoba na miarę moich wygórowanych potrzeb, przestronna sypialnia, salon z czekającą na nas schłodzoną butelką szampana i talerzem świeżych owoców, taras z widokiem na morze i prywatnym wyjściem na plażę… Ale to nie wszystko! Okazało się, że mamy prywatny taras na dachu, z pełnowymiarowym łóżkiem, leżakami i… własnym basenem. Z okrzykami dzikiej radości wstrzymałam się tylko do sekundy po tym, jak nasz pan kierowca-bellboy wyszedł po nasz nowy klucz. Trochę poskakałam i powrzeszczałam, dając ujście burzy emocji a później rozpakowałam nasze walizki i już z nowym kluczem ruszyliśmy na lunch do restauracji z pysznym ceviche.
Blue Diamond stara się hołdować zasadom eko turystyki, czasami mniej, a czasami bardziej udolnie. Jeden z rozsądnych przejawów można zaobserwować w przypadku restauracji. Wszystkie są à la carte (nie marnują jedzenia wypełnionymi po brzegi szwedzkimi stołami) i jest ich naprawdę mało – de facto trzy. Bar z ceviche, tostadami i pizzą (ceviche i tostady pyszne, pizzy nie próbowaliśmy), restauracja Aguamarina, która serwuje śniadania, lunch i w niektóre dni tygodnia kolacje z rotacyjnym, tematycznym menu (załapaliśmy się na meksykańskie i na śródziemnomorskie). W pozostałe dni tygodnia kolację można zjeść w położonej nad laguną, przecudnej restauracji Ambar, która serwuje fuzyjne dania kuchni meksykańskiej – menu jest stałe, ale za każdym razem mają dodane ze 3-4 pozycje dostępne tylko danego dnia. Jedzenie było za każdym razem naprawdę dobre. Dodatkowo płatną opcją był room service – samo jedzenie było darmowe, ale obowiązywała opłata za serwis. Wydaje nam się, że to ze względu na odległości między obiektami.
Recenzji ciąg dalszy
Najbardziej zachwycił mnie chyba brak ludzi. Było ich tylko tyle, żebyśmy nie popadli w paranoję, że to jakiś gigantyczny przekręt i zaraz nas uśpią i wywiozą celem pocięcia nas na organy. Z drugiej strony, zaczęliśmy rozpoznawać wszystkich gości. Naszymi ulubieńcami była grupa młodych ludzi z Teksasu, których zdolność do spożywania alkoholu mogłaby zawstydzić nawet moją koleżankę z liceum, która na lekcjach biologii popijała wyciągnięty z szafki laboratorium czysty etanol biologiczny. Tak było, nie zmyślam. Nasi ulubieńcy spędzali dużo czasu na plaży, pijąc szoty zapijane piwem i obrzucając się wodorostami. W pewnym momencie jeden z nich zaczął robić coś dziwnego…
– Patrz, przerzuca piasek z ręki do ręki i się cieszy!
– On jest teraz w stanie jaskiniowca, on jest jaskiniowcem, oczywiście, że się cieszy!
– Jeszcze trochę i wymyśli koło.
– Wynieśmy się stąd, zanim wynajdzie ogień…
Wynieśliśmy się. W ogóle większość pobytu w tym hotelu spędziliśmy w naszej prywatnej oazie, z której wynurzaliśmy się albo po jedzenie, albo do SPA. Właśnie. SPA. Gigantyczne, cudownie puste (kiedy byłam tam po raz pierwszy – sama, bo Książę leczył rany, tzn. kontuzjowane plecy), wyposażone w dwa zewnętrzne baseny i dwa podgrzewane w środku, dwie sauny suche, dwie parowe, dwa obłędnie piękne hammamy i to wszystko w cenie pobytu (wspominam o tym, ponieważ Hyatt nawet za korzystanie z basenów i saun w SPA doliczał opłatę). Tutaj płatne były tylko masaże.
Z uwagi na odległości pomiędzy poszczególnymi punktami obiektu, hotel proponował alternatywę dla spacerów – albo meleksy, albo rowery. Rower przetestowałam już drugiego dnia, kiedy postanowiłam wybrać się samotnie do SPA. Przy następnych wyprawach towarzyszył mi już mój mąż, który przygodę z rowerem rozpoczął stosunkowo niedawno i jeszcze w pełni nad tym dzikim zwierzem nie panuje. Kiedyś, kiedy próbował się uczyć na moim polskim osiedlu, zaniepokojona sąsiadka-sensatka zadzwoniła do mojej Mamy, że jakiś podejrzany (czyt. bardzo opalony) osobnik jeździ w kółko po naszej ulicy i czy moja Mama coś na ten temat wie. W Nowym Jorku czasami rower wypożyczamy, Książę sieje postrach, a ja, żeby nie było mu przykro, że on jeden taki mało zdolny, dzielnie mu towarzyszę, starając się przypomnieć sobie, jak się jeździ na rolkach. Krzywdę robimy sobie przy tym oboje, ale, jak to się mówi, jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Książę naukę wziął sobie bardzo do serca i ostatniego dnia w Blue Diamond, kiedy wreszcie przestały go boleć plecy, wywrócił się bardzo widowiskowo. Ścieżka biegnąca przez znajdujący się w środku dżungli ośrodek jest na sporym podwyższeniu, ogrodzona dosyć wysokim krawężnikiem. Prawdopodobnie dlatego, żeby żadne gady na ową ścieżkę nie wchodziły i żeby bystrzy młodzieńcy, tacy jak mój mąż nie nadeptywali przypadkiem na krokodyle. Próbując się minąć z niezdecydowanym co do strony drogi hotelowym meleksem, Książę wjechał z rozmachem w zatoczkę, nie wyhamował, następnie padł piszczelem na krawężnik i połowicznie przeleciał w dżunglę, przy okazji uderzając w krawężnik jeszcze kostką. Zrobił to wszystko w widowiskowym, zwolnionym tempie, ja chwilę odczekałam, sprawdzając, czy jest co ratować, czy jednak zostawić tę przyjemność krokodylom, a następnie podeszłam na miejsce wypadku. Książę otrzepał się niczym Vin Diesel po bardziej widowiskowej scenie z Szybkich i Wściekłych 1001 (mówiłam Wam kiedyś, że po czesku Szybcy i Wściekli to Rychle a zběsile? Nie? To mówię) po czym żałośnie poprosił, żebym to ja zanurkowała do dżungli po całą byłą zawartość jego kieszeni. Później w SPA obłożyliśmy biedną kończynę lodem, zatamowaliśmy krwawienie i przestaliśmy się nad sobą użalać.
Ostatni dzień w raju
Ostatni dzień naszego pobytu w Blue Diamond miał być bardzo rozrywkowy. Mieliśmy wymeldować się o 12.00 a w Hyattcie mogliśmy się pojawić dopiero o 15.00. Rozegraliśmy to po mistrzowsku. Rano zawieźliśmy bagaże na recepcję, później poszłam pływać w hotelowym cenote (już, zaraz!), potem zjechaliśmy na późne śniadanie i ruszyliśmy (zaliczając po drodze wypadek) do SPA, żebym mogła zmyć z siebie potencjalną klątwę meksykańskich bogów. No właśnie, co to jest to cenote?
Cenote, z majańskiego (języka Majów, nie Mai, wybaczcie sucharowanie) dzonot, to taka studnia, albo lej zapadliskowy, jeśli ktoś lubi mądre słowa. W kulturze Majów bardzo ważny, bo w krainie niewielu rzek i słabych opadów, pełniący funkcję naturalnego rezerwuaru wody.
Mnie te studnie od zawsze fascynowały, ale też trochę przerażały. Bo wiecie, mieszka w nich majański bóg deszczu Chac, a majańscy bogowie przejawiają pewne krwiożercze zapędy. Lubią ofiary z ludzi (i błyskotki, ale to akurat mi nie przeszkadza). Przy eksploracji świętego cenote w Xixen Itza odnaleziono liczne szczątki ludzkie, głównie dziecięce. A ja wiem z japońskich horrorów, że odwiedzanie takich miejsc jest niekoniecznie dobrym pomysłem. Wykąpie się człowiek w takim ślicznym cenote a 20 lat później zaatakuje go wanna. Mowy nie ma, nie ze mną te numery. No tak, w teorii jestem mądra. W praktyce… Kiedy dowiedziałam się, że mogę popływać w prywatnym, stwierdziłam, że szkoda byłoby zmarnować tak niebywałą okazję. Czy to był dobry pomysł, powiem Wam (albo nie) za 20 lat. Książę się nie zdecydował, bo uważał, że na pewno są tam krokodyle.
W praktyce było to całkiem przyjemne doświadczenie. Cenote nie jest otwarte cały czas, można w nim pływać tylko w dwa dni w tygodniu, przez godzinę. Hotel proponuje połączyć to ze wcześniejszą ceremonią temazcal (dodatkowo płatna), którą nawet początkowo rozważaliśmy, Książę kpiąc przy tym, że być może funkcję szamana będzie pełnił nasz kierowca. Nie mieliśmy się o tym przekonać, stwierdziliśmy, że jeśli chodzi o pocenie się, kameralna atmosfera hammamu bardziej nam odpowiada niż bycie zamkniętym w ciasnej chacie z obcymi ludźmi, a na substancje halucynogenne i tak pewnie nie ma co liczyć. Co innego, gdyby to miał być taki napraaawdę autentyczny temazcal… Cenote miało mi wystarczyć, jeśli chodzi o mistyczne doznania. Przed wejściem miła pani okadziła mnie specjalnym kadzidłem, które naprawdę bosko pachniało (wcześniej palono je również podczas meksykańskiej kolacji z programem rozrywkowym, który NIE był tragiczny! Nawet mariachi byli z tych fajnych!), a następnie wpuściła do cenote. Sugerowane jest korzystanie w nim z kamizelek ratunkowych, ale pan ratownik sam powiedział, że jeśli czuję się komfortowo bez, to śmiało. Starałam się nie myśleć o przeklętych upiorach ofiar poświęconych bogom, które w akcie zemsty za zakłócanie ich spokoju złapią mnie za kostki i zaczną wciągać w dół. Wybrałam opcję bez kamizelki, nie dość, że to higieniczniej, to jeszcze lepiej wyglądałoby na zdjęciach, gdyby mój mąż w ogóle potrafił je robić, w co zaczęłam wątpić. W najbardziej zatłoczonym momencie oprócz mnie w wodzie było pięć osób, woda, chociaż nie wzbudzała zaufania swoim jadowicie zielonym kolorem była przyjemnie rześka i faktycznie było to wszystko bardzo relaksujące. Po wyjściu na brzeg zostałam zapytana, czy chcę nakarmić iguany. Książę jaszczurek nienawidzi, ale czekał na mnie w towarzystwie czwórki: Pepe, Cherry, Estebana i jakiejś jeszcze, której imienia nie pamiętam. Karmić ich nie chciał, ale nie wzdrygał się specjalnie, kiedy zaprzyjaźniałam się z Pepe. Pepe niestety okazał się zaborczy i nie pozwolił mi nakarmić reszty, ale i tak było miło. Na koniec dał się posmyrać po ogonie.
Przeprowadzka
Po jakże emocjonującym początku dnia, wypełnionym majańskimi bogami, iguanami, wypadkami i relaksem w SPA, przyszedł czas na najtrudniejszą część wyjazdu. Przeprowadzkę do naszego kolejnego hotelu Hyatt Zilara Riviera Maya. Ponieważ obydwa resorty położone były dosłownie obok siebie, postanowiliśmy nie wzywać Ubera, bo za 3 minuty jazdy mógłby się trochę obrazić. Spacer plażą odpadał, pozostała nam piesza wędrówka wzdłuż autostrady. Nie był to najbardziej glam moment naszych luksusowych wakacji, ale zajęło nam to mniej niż 10 minut. A mina strażniczki przy wjeździe na teren Hyattu była bezcenna. Mam taką chorą fantazję, że może kiedyś pojedziemy na kilka miesięcy i będziemy co chwilę przeprowadzać się do następnego hotelu, aż dojdziemy w ten sposób do lotniska. I nie, nie uważam, że wszystkie fantazje należy realizować.
Na wstępie Hyatt mnie zirytował. Recepcja brzydka, w moim powitalnym drinku pływał komar i nie dość, że nie zaproponowali nam upgrade’u, to jeszcze pan recepcjonista niepytany powiedział: wy nie będziecie mieli widoku na morze, to jest wyższa klasa. Oczywiście, nie jego wina, angielski nie był jego pierwszym językiem, a nas to bardziej rozśmieszyło, niż obraziło (Książę wyszeptał mi na ucho, że to nie kwestia klasy, tylko hotelu), ale jednak słabe to powitanie. Pokój chociaż nowy i dobrze urządzony okazał się dosyć mały, szczególnie w porównaniu do absurdalnego metrażu najtańszych nawet apartamentów w Blue Diamond. Chciałabym móc obiektywnie porównać pokoje tej samej klasy, bo oczywiście w Hyattcie również znalazły się takie z prywatnymi tarasami i basenami (aczkolwiek i tak uważam, że te w Blue Diamond byłyby lepsze, ponieważ miały zapewnioną prywatność – te w Hyattcie były całkowicie na widoku), rozważałam nawet, czy nie poprosić o pokazanie mi tych najdroższych, ale później przypomniałam sobie, że jestem na wakacjach, nie w pracy. Początkowy foch powoli mi przeszedł, kiedy spróbowałam rybnych tacos w restauracji. Były BARDZO dobre. Może nie tak dobre jak te w CDMX, ale naprawdę, naprawdę dawały radę. Książę dodatkowo zakochał się w zamówionym osobno pikantnym sosie. Kiedy pod koniec wyjazdu postanowił zamówić dla nas w sumie 15 tacos, kelner spojrzał na niego jak na wariata. Rzeczywiście, 15 to było trochę za dużo, ale mój mąż je kompresował – z dwóch tacos robił jednego z większą ilością ryby i jakoś to działało.
Właśnie, porozmawiajmy chwilę o jedzeniu, bo to był jeden z największych plusów w Hyattcie. Restauracji było znacznie więcej i każda, nawet ta z bufetem miała naprawdę dobre jedzenie. Sushi rzeczywiście było fenomenalne, w sumie mogłoby się bez problemu pojawić w najdroższych nowojorskich “suszarniach”. Zakochaliśmy się w nim tak bardzo, że stolik przy sushi barze zarezerwowaliśmy sobie dwukrotnie. Kolejnym miejscem, które naprawdę bardzo nas ucieszyło była kawiarnia, taki własny, prywatny Starbucks, z każdym możliwym napojem na bazie kawy, herbatą, pysznymi ciastkami (nawet makaroniki się trafiały) i genialnymi lodami. Coś takiego powinno być w każdym hotelu.
Bardzo do gustu przypadł mi również basen. Te w Blue Diamond były dosyć małe, co nie przeszkadzało mi z dwóch powodów – i tak były głównie puste, a poza tym większość czasu spędzałam w naszym prywatnym, do ogólnodostępnego chodziłam tylko popływać (w przeciwieństwie do leżenia na wodzie lub czytania w basenie książki). Natomiast basen w Hyattcie jest naprawdę gigantyczny, fantastycznie wyprofilowany i podzielony na dwie części – rozrywkową z barem i animacjami i nudną, idealną dla nas. Ze wszystkich hotelowych basenów ten był jednym z najlepiej zaplanowanych.
Jacy my rozrywkowi
A skoro już mowa o animacjach. Przed wyjazdem Książę stwierdził, że tym razem on by chciał zakosztować nocnego życia. Posiedzieć przy barze, pooglądać występy, ogólnie spróbować trochę hotelowej rozrywki, żeby się upewnić w przekonaniu, że to nie nasza bajka. O ile Blue Diamond w temacie rozrywki oferował jedynie jedną noc meksykańską (ale za to naprawdę sensownie zorganizowaną), Hyatt grafik dla imprezowiczów ma wypełniony po brzegi. Wieczorki meksykańskie (znacznie słabsze, chociaż robione ze znacznie większym rozmachem), karaoke, imprezy z dj’ami… Książę skusił się na silent disco, ale skusił się tak, że najpierw poszedł się przygotować psychicznie do baru, skąd łypał złowrogo na salę z silent disco, na której kilka osób podrygiwało bez przekonania, a następnie stwierdził, że jednak nie. Wtedy ja poszłam w zaparte, bo nie po to przebierałam się po kolacji (powinnam napisać osobny wpis o moich wakacyjnych kreacjach), żeby teraz siedzieć po prostu przy barze. Poszliśmy. Wytrzymaliśmy dwie piosenki. Wyszliśmy. Jesteśmy najnudniejszymi ludźmi na świecie.
Bitwa resortów
Początkowo planowałam cały ten wpis stworzyć w formie bitwy resortów, ale nie jestem krową, mam prawo zmieniać zdanie i dlatego bitwę zostawiłam na podsumowanie. Wiem, że z tekstu wynika, że Blue Diamond jest bezsprzecznym zwycięzcą, ale przeanalizujmy kilka aspektów, żebyście sami mogli podjąć decyzję. Przy okazji zaznaczam, bo wcześniej mi to chyba umknęło, że oba hotele były bardzo zbliżone cenowo.
Blue Diamond Luxury Boutique Riviera Maya
Plusy:
- Przepiękna, współgrająca z naturą architektura
- Kameralne miejsce, mało ludzi
- Własne cenote, ceremonia temazcal
- Świetne, darmowe SPA
- Ogromne, gustownie urządzone pokoje
- Akceptują gości ze zwierzętami
- Sporty wodne za dodatkową opłatą
- Jest bardziej “instagramowy”
Minusy:
- Trochę nadgryziony zębem czasu, przez co zdarzają się awarie
- Ograniczona oferta kulinarna
- Mniejszy wybór alkoholi
- Brak życia nocnego
- Dodatkowa opłata za room service
- Szybciej może się znudzić
Hyatt Zilara Riviera Maya
Plusy:
- Świeżo wyremontowany ośrodek, wszystko jest nowe
- Większe fundusze i większy rozmach na każdym kroku
- Bogata oferta kulinarna, fenomenalne sushi
- Bardzo szeroki wybór alkoholu
- Darmowy room service
- Dużo większy basen z barem
- Codzienna rozrywka (dyskusyjnej jakości)
- Sporty wodne za dodatkową opłatą
Minusy:
- Trochę moloch – wszystkie pokoje mieszczą się w jednym gigantycznym budynku
- Więcej gości (wciąż nie było tłumów!)
- Małe pokoje
- Mniej indywidualne podejście do gości, mniej sympatyczna obsługa
- Opłata za korzystanie z podstawowej infrastruktury SPA
- Brak wstępu dla zwierząt (domowych, dzikie wstęp same sobie organizują)
Werdykt?
Wydaje mi się, że gdybym miała wybrać tylko jeden, wybrałabym Blue Diamond (nawet bez upgrade’u), Książę twierdzi, że na krótki pobyt Blue Diamond, ale na dłuższy zdecydowanie Hyatt. Argumentuje, że bez upgrade’u Blue Diamond na pewno aż tak by mi się nie podobał, a Hyatt ma zdecydowanie lepsze jedzenie. Nie wiem, może. Połączenie pobytów w tych dwóch hotelach na pewno było optymalną decyzją, w każdym jednym przez 8 dni wynudzilibyśmy się jak mopsy, aczkolwiek może w Hyattcie odrobinę mniej. Natomiast o ile rozważałabym powrót do Blue Diamond, do Hyattu raczej nie – nie jest na tyle wyjątkowy, żeby tam wracać. Książę potwierdza. Który z nich Wam bardziej polecam? Nie wiem, to zależy od tego, czego oczekujecie. Mam natomiast nadzieję, że jeśli kiedyś będziecie wybierać się na Riwierę Majów, moje obserwacje będą dla Was użyteczne.
Ściskam i lecę planować kolejny wyjazd!
Nie mogę czytać o waszych wakacjach, bo potem siedzę i zazdroszczę 🙂 A co, mogę się nudzić 8 dni w rajskim zakątki i to bez silent disco. Byle mi czytnik ebooków działał. Btw, uwielbiam twoje pióro. Kiedy wreszcie wypuścisz diabelską wersję dyplomatycznych rautów? Niektórzy czekają 😀
Diabelskie rauty niestety zostały wepchnięte głębiej do szuflady, bo chyba będzie trzeba je przemyśleć i napisać inaczej 🙁