Poprzedni odcinek Miłości w czasach strefowych zakończyliśmy pseudo dramatycznym cliffhangerem, w którym po ognistej kłótni z ukochanym heroina romansu obróciła się na niewypedicurowanej pięcie i odeszła. Dzisiejszy odcinek rozpoczynamy od sceny, w której owa heroina kroczy dumnie jedną z bocznych uliczek meksykańskiej starówki, aby już po chwili zawiesić się przed wystawą wyjątkowo kuszącego antykwariatu i pomyśleć triumfalnie: ha! Nie wie bydlak, co traci. Tyle pięknych książek! A pachną tak, że aż na ulicy czuć! A zaraz, przecież on nawet nie lubi książek! Co za palant! Niech spada z tą swoją popsutą stopą, co to mu na mózg padła. Chwilę później, wciąż w bojowym nastroju, heroina rusza dalej, aż zgodnie z pierwotnym planem dociera w końcu do Placu Santo Domingo. Lekko roztargniona rozgląda się na boki i po lewej stronie identyfikuje arkady. Niestety, nie siedzą pod nimi “pisarze”, nikt nie dyktuje listów. Jednak znajdujące się pod nimi budki z papeterią pozwalają żywić nadzieję, że to nie oznaka przemijających czasów, jedynie niesprzyjająca pora dnia odpowiada za te braki w scenerii… Dobra, wystarczy tego narratora.
Plac Santo Domingo nie rozczarował mnie brakiem “pisarzy”, po prostu mniej przyjemnie oglądało mi się go bez irytującego sierściucha przy boku. Dlatego postanowiłam schować na chwilę dumę do kieszeni i zamiast niej wyciągnęłam telefon. Mój mąż oświadczył żałośnie, że jest dokładnie tam, gdzie go zostawiłam. Zacisnęłam zęby, zrobiłam rundę wokół placu i wróciłam. Bo kiedyś wymyśliłam sobie taką głupotę, że w miłości nie chodzi o to, żeby nigdy nie odchodzić, ale by zawsze wracać. Akurat chodziło mi o kontekst pożegnań lotniskowych, ale na upartego można interpretację lekko naciągnąć. Kuternóżka książęca rzeczywiście stał zaparkowany dokładnie tam, gdzie dokonałam scenicznego półobrotu na pięcie i o dziwo po chwili wyraził nawet skruchę. Wyjaśniliśmy sobie czynniki prowadzące do eskalacji i postanowiliśmy wrócić do mieszkania wraz z dziewczynami, które, jak się okazało, akurat sto metrów dalej łapały ubera. Wieczorem kuternóżka dokulał jeszcze na kolację, ale następny dzień miał spędzić w pozycji horyzontalnej, podczas gdy ja z Teściową i szwagierkami szturmowałam zamek Chapultepec.
Chapultepec
Mexico City pełne jest pięknych miejskich parków kipiących od bujnej zieleni. Nie jest to może widoczne w samym historycznym centrum, ale już w innych dzielnicach owszem. Ogromne wrażenie robi na przykład owalna Avenida Ámsterdam biegnąca równolegle do pierścienia Parque Mexico. Jednak miano zielonych płuc miasta należy do “Lasu” Chapultepec, parku miejskiego o powierzchni 810 hektarów. Hiszpańskojęzyczna Wikipedia twierdzi, że jest to największy park “tego typu” na półkuli zachodniej, nie mam jednak pojęcia, co oznacza owo enigmatyczne “tego typu” – nie chodzi na pewno o park miejski, bo (tu kolejna informacja, która być może pozwoli Wam kiedyś wygrać Milionerów, albo chociaż zabłysnąć w towarzystwie) największym jest znajdujący się na Alasce Chugach State Park. Nie drążąc jednak tematu, umówmy się po prostu, że Chapultepec jest naprawdę dużym miejskim parkiem. Jest ponad dwukrotnie większy niż nowojorski Central Park. To właśnie tam bardzo pragnęła udać się Maria, a Książę stanowczo stwierdził, że parki go w żadnym wypadku nie interesują, więc mamy bawić się dobrze, a on i jego stopa będą wypoczywać przed dalszymi atrakcjami.
Dobrą zabawę zaczęłyśmy od kupienia gigantycznych świeżo wyciskanych soków od pana, który stoisko miał niemal tuż pod naszym mieszkaniem. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego zdecydowałyśmy się odwiedzić go tak późno! Nie dopisał z kolei stojący dosłownie kawałek dalej pan-od-mango, który według Fahry mógłby się bardziej przyłożyć do prowadzenia biznesu, zamiast wisieć na telefonie ze swoją dziewczyną. Skąd wiedziała, z kim wisiał, nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że nie życzyła mu w tamtej chwili szczęścia w miłości. Wyposażone w soczki (ale bez mango) ruszyłyśmy na podbój gigantycznego parku i znajdującego się w nim zamku.
Jeśli jesteście tu od jakiegoś czasu, pewnie zauważyliście, że do znudzenia powtarzam, że nie lubię chodzić po muzeach. Nie interesuje mnie to. Oczywiście robię nieliczne wyjątki, ale coś musi mnie naprawdę zainteresować, albo skusić pięknym wnętrzem. Zamek Chapultepec jest w środku przepiękny! W dodatku znajdujące się w nim Muzeum Historii Narodowej oferuje naprawdę bardzo ciekawe i niezwykle barwne wystawy. Nawet jeśli podobnie jak ja, macie muzea w nosie, to to jedno polecam Wam, biorąc całą odpowiedzialność na siebie. Każdy znajdzie tam coś interesującego – od ciekawostek historycznych, poprzez dramatyczne obrazy, stroje z epoki, salę kobiecą pełną przepięknej biżuterii, korytarz z bajecznymi witrażami… Mogłabym długo wymieniać, ale po prostu mi uwierzcie, naprawdę warto. Próbkę znajdziecie w zapisanych relacjach na instagramie.
Pokrzepione strawą duchową, doedukowane, przynajmniej chwilowo, w zakresie historii Meksyku, stwierdziłyśmy, że zamek/muzeum został zwiedzony. Czas na park. I może jakieś jedzenie. Fahra najpierw zażyczyła sobie sprite’a w kubku wyklejonym wewnątrz chili (próbowała mnie tym napoić, ale odkąd prawie pozwoliłam jej się zabić sałatką owocową, jestem bardzo ostrożna), a Maria stwierdziła, że koniecznie muszą spróbować czipsów z przyprawami (głównie z chili). Polegało to na tym, że sprzedawcy rozcinali w poprzek paczkę chipsów, a następnie wlewali i wsypywali do nich różne tajemnicze ingrediencje. Tak wyposażone zagłębiłyśmy się w park, aby po chwili znaleźć parkową stołówkę. I tu się dopiero zaczęło dziać…
Na wstępie ciekawostka. Zwykle jako jedyna nie jem mięsa (poza rybami i owocami morza) i chociaż reszta towarzystwa ma na względzie, że należy wybrać restaurację, w której będę mogła cokolwiek zamówić, nie przejmują się przesadnie tym, żebym miała szeroki wybór. Ponieważ jednak byliśmy w Meksyku, gdzie mięso halal należy do rzadkości (aczkolwiek Dziewczyny bardzo szybko, jeszcze przed naszym przyjazdem, namierzyły jakąś pakistańską restaurację, której właściciel zaopatrywał niewielką lokalną społeczność muzułmanów w mięso z uboju rytualnego), to chwilowo nie byłam jedyną peskatarianką w rodzinie, co stanowiło miłą odmianę. Dlatego, kiedy zanurkowałyśmy między pełne entuzjastycznych naganiaczy stoiska, wszystkie wypatrywałyśmy pilnie krewetek. Udało się to dosyć szybko, po krótkich ustaleniach zamówiłyśmy krewetkowe empanadas, a pan naganiacz zaczął kierować nas w stronę stolika. W tym momencie Teściowa postanowiła zapewnić nam dodatkową rozrywkę. Stwierdziła, że ona by chciała jeszcze to coś ze stoiska obok. To coś było jakby focaccią z bardzo dużą ilością zieleniny na wierzchu. Dobry pomysł. Zamawiamy. I teraz sytuacja się komplikuje, bo osoba z focaccią powinna siedzieć przy jednym stoliku, a empanadasy przy drugim, bo o dziwo stoły nie były ogólne, tylko przynależne do stanowisk. Według mnie trochę to przeczy idei takiego foodcourtu, ale dobra, łaskawie pozwolono nam się nie rozdzielać. Okazało się jednak, że nie ma empanadasów, więc mamy się natychmiast od stolika wynosić, albo anulować zamówienie na psuedofocaccię i zamówić ją w tym pierwszym miejscu, mimo że nie mają jej w ofercie i dlatego dadzą nam zupełnie coś innego, czego w ogóle nie chciałyśmy. Dwóch panów naganiaczy brzęczało mi nad uchem coraz agresywniej, Dziewczyny patrzały z coraz większym przerażeniem, już już miało dojść do jakiejś przepychanki, albo jakowejś innej eskalacji, kiedy postanowiłam, że ja sobie poradzę.
– Dosyć! – krzyknęłam z całą siłą narastającej we mnie desperacji. – Nie będę z wami dyskutować! Zamówienie składałam u tamtej pani i tylko z nią będę rozmawiać!
Naganiacze zgłupieli, moje niczego nierozumiejące towarzyszki również, a miła pani podeszła i zaproponowała, że zrobi nam tostadas i nie ma problemu, mogą być grillowane krewetki, zamiast surowych. I oczywiście, możemy spokojnie siedzieć, gdzie siedzimy. Usiadłam. I po raz pierwszy odkąd się poznałyśmy, poczułam, że Fahra patrzy na mnie z prawdziwym podziwem:
– Wiesz, gdyby ciebie tu nie było, już dawno byśmy stąd uciekły. Nie ma ooopcji, żebyśmy tu sobie poradziły.
I ten jeden moment wynagrodził mi wszystkie nowe siwe włosy.
Tostadas okazały się wyjątkowo dobre, to coś, co zamówiła Teściowa również (mmm, szparagi), więc podziękowawszy raz jeszcze cudownie miłej pani, postanowiłyśmy się z tego przerażającego miejsca ewakuować. Zamawiania soczków już nie ryzykowałyśmy. W dalszej kolejności udałyśmy się nad jeziorko, a następnie do wypatrzonej przez Marię na mapie księgarni. Księgarniokawiarnia znajdowała się nad samym brzegiem wody, w jej środku rosły dorodne drzewa i zdecydowanie była jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam w Meksyku. Dla równowagi serwowała za to najobrzydliwsze napoje, które jednak wywołały w nas niekontrolowaną falę wesołości. Fahra stwierdziła, że napój mają tak naprawdę jeden, o smaku bezsmaku, w zależności od nazwy dodają jedynie inny syntetyczny barwnik. I rzeczywiście, tak mogło być. Gdybym jednak mogła spędzić cały dzień, siedząc nad brzegiem sztucznego jeziorka z książką w objęciach, mogłabym się poświęcić i zamówić kilka tych specjałów. Niestety, na to nie miałyśmy czasu. Podobnie jak na dalszą eksplorację gigantycznego parku. Planowałyśmy w miarę wczesny powrót do mieszkania, bo następnego dnia czekało nas coś, co miało stanowić ukoronowanie naszych meksykańskich wakacji. Lot balonem nad azteckimi piramidami o wschodzie słońca…
Zrobieni w balona
Loty balonem w Teotihuacán to dosyć popularna atrakcja turystyczna, oferowana przez wiele firm. Są dostępne różne pakiety, loty w balonie dzielonym, rodzinnym, albo zarezerwowanym tylko dla pary. Można dodatkowo wykupić transport, lub dojechać na miejsce na własną rękę. My zdecydowaliśmy się dojechać na miejsce uberem, więc już dzień wcześniej stresowałam się tym, o której godzinie powinniśmy wstać, żeby na pewno ubera złapać (i w razie porażki znaleźć alternatywny środek transportu) i zdążyć na miejsce zgodnie z wytycznymi organizatora – najpóźniej o 5.45.
Ubera wbrew obawom złapaliśmy bez problemów i byliśmy na miejscu o 5.30. Kierowca sam zaproponował, że poczeka na nas tyle, ile trzeba, a następnie zawiezie nas do piramid Teotihuacán i z powrotem do miasta. Jemu nie opłacało się wracać na pustym przebiegu, wolał skorzystać z tego czasu i trochę pospać, a my uniknęliśmy skomplikowanej logistyki. Układ idealny. Okazało się, że na miejscu byliśmy pierwsi. Mimo że sam organizator wymagał, żeby być tam o 5.45, pierwsi turyści korzystający z wykupionego transportu zaczęli pojawiać się dopiero po 6.00. O 6.30, kiedy teoretycznie powinniśmy byli już startować, część osób wciąż czekała na rejestrację. Ciemność powoli rozjaśniło wstające słońce, a balonów nadal nie było widać. Jedyny oficjalny komunikat, który usłyszeliśmy, mówił o tym, że warunki są niekorzystne, więc nie wiadomo, czy w ogóle wystartujemy. Po 7.00 w końcu pojawiła się jakaś nadzieja (bynajmniej niezwiązana ze zmianą warunków atmosferycznych), o 7.15 zaproszono nas do kosza. Najpierw zasugerowano, że mamy się po koszu wdrapywać, bo “przedziały” z drzwiczkami były już zajęte. Szwagierki zaprotestowały, bez przesady, Teściowa nie będzie się wdrapywać. Zaprotestowałam zatem po hiszpańsku, wkładając w to sporo energii – mnie również było to wybitnie nie na rękę. Bo widzicie, kiedy usłyszałam o lataniu balonem o świcie nad piramidami, zaczęłam sobie wizualizować niebiańskie widoki, kolorowe balony, złociste światło, po prostu idealną scenerię dla najbardziej instagramowych z instagramowych zdjęć. Dlatego bardzo uważnie dobrałam outfit – żółta sukienka z długim falbaniastym dołem z koła (do tego długi puchowy płaszcz, żeby nie zmarznąć, wiadomo). Idealna kombinacja do wspinania się na kosze balonów. Na szczęście młodzi Chińczycy z przedziału drzwiczkowego bardzo szybko się z nami zamienili i kryzys został zażegnany. Chwilowo.
O 7.30, równo godzinę po czasie i długo po wschodzie słońca, oderwaliśmy się w końcu od ziemi, aby poszybować w stronę przeciwną do piramid. No cóż. Tak bywa, wiadomo, że nie mamy wpływu na kierunek wiatru, widać opcja utrzymywania dwóch placów balonowych po obu stronach piramid w zależności od kierunku wiatru nie wchodziła w grę. Niestety, bez wschodu słońca i bez piramid, sam lot balonem miał się okazać średnią atrakcją. Zwłaszcza, że postanowili, że nie będziemy wznosić się za wysoko (warunki pogodowe naprawdę nie stanowiły przeszkody) i skrócili długość lotu do minimum (zgodnie z zapowiedzią miał trwać od 30 do 50 minut, ale po co się starać, skoro już zapłacone).
Po wylądowaniu próbowali napoić nas wszystkich lambrusco (nawet się upewniali, czy moja Teściowa na pewno nie chce) i trzymali w koszu przez kolejne 20 minut, zanim przyjechał samochód. Później cały kosz wsadzili na pakę samochodu, blokując drzwiczki i tym razem nie było wyjścia. Dosłownie i metaforycznie. Trzeba było się wspinać. Wspinając się, przydeptałam sobie sukienkę, o mały włos nie tracąc przez to równowagi, a następnie, nie widząc ziemi przez morze falban i płaszcza, zeskoczyłam z gracją pijanego bawoła idealnie na popsutą stopę Księcia. Profilaktycznie na niego nakrzyczałam (żeby broń borze szumiący nie wpadł na pomysł wyartykułowania jakowychś pretensji), że po co tam stał, jak już stał, to trzeba było mnie łapać, a skoro nie łapał, to mógł zejść z drogi. Książę jednak zaprotestował, ja się chwilowo obraziłam i w jakże szampańskich humorach pojechaliśmy z powrotem do punktu startu balonów na śniadanie. Śniadanie było absolutnie obrzydliwe, za to w całkiem przyjemnym ogrodzie (tym samym, w którym marzliśmy prawie dwie godziny rano) z zespołem mariachi. No cóż.
Tej akurat rozrywki nie polecam, chociaż być może, przy sprzyjającym wietrze i o właściwej godzinie byłoby to warte nocnego wstawania. Albo i nie. Ceny? Raczej nie. Najtańsza opcja (bez transportu) to 2700MXN (ok. 650zł) od osoby – podobnie jak w Polsce.
Google właśnie wyświetliło mi artykuł o tragicznym wypadku balonu nad piramidami Teotihuacán – kosz, w którym znajdowało się małżeństwo z córką stanął w płomieniach. Dziewczynka uratowała się skacząc z wysokości 40 metrów (jest ciężko połamana i ma poparzenia drugiego stopnia, ale prawdopodobnie przeżyje), jej rodzice spłonęli żywcem. Pilot wyskoczył wcześniej, bo, jak powiedział policji, i tak nie wiedział, jak zapobiec katastrofie. Federalna Agencja Nadzoru Transportu Lotniczego bada obecnie, czy firma Autocinema Retroviso, z której usług skorzystały ofiary miała w ogóle licencję i ubezpieczenie od wypadków. Piszę o tym, żebyście mieli świadomość, jak ważne jest wybranie firmy, stosującej się do zasad bezpieczeństwa. Rocznie na świecie dochodzi do około 3000 wypadków balonów. Choć tak tragiczne jak ten należą do rzadkości, wydawałoby się spokojny lot balonem jest bardziej ryzykowny, niż np. przejażdżka rollercoasterem (ScienceDirect podaje przykładową liczbę rocznych wypadków rollercoasterów na świecie – 182.) Nie straszę Was, po prostu zalecam rozwagę przy dokonywaniu wyborów.
Ci paskudni Aztekowie
Pamiętacie książki z serii Strrraszna Historia? Mieli taką pt. “Ci paskudni Aztekowie”. Niewiele z niej pamiętam, ale to były fajne książki. Muszę sobie odświeżyć, jak znowu będę w Polsce. W każdym razie. Kierowca czekał na nas zgodnie z obietnicą i zaraz po śniadaniu zabrał nas do strefy archeologicznej z piramidami Teotihuacán (dosłownie “miejsce bogów”). Jest to najsłynniejsza i najchętniej odwiedzana strefa tego typu w Meksyku z uwagi na ilość i jakość zachowanych zabytków. Jeśli chodzi o te dwa aspekty jestem skłonna się zgodzić, natomiast gdyby brać pod uwagę klimat i otoczenie, zdecydowanie bardziej podobało nam się w Xixen Itza. Książę potwierdza, właśnie się upewniłam, powiedział, że OCZYWIŚCIE.
Teotihuacán jest dosyć rozległe, odległości między dwiema piramidami są spore i nie licząc pojedynczych kaktusów, dosyć jałowe. Ma to swój urok, ale nie jest tak przyjemne, jak lasy i cenote w Xixen Itza. Dziewczyny były jednak w takim miejscu po raz pierwszy, więc piramidy zrobiły na nich odpowiednie wrażenie. Nie zepsuł go nawet Książę, który z pewną satysfakcją oświadczył, że właśnie zachwycają się miejscami rytualnych rzezi i ofiar z ludzi. Maria spojrzała na niego z łagodnym uśmiechem i oświadczyła, że na pewno nie było aż tak źle.
Pod koniec zwiedzania udałyśmy się jeszcze do muzeum – Książę stanowczo odmówił, złośliwie stwierdził, że stopa go wciąż boli, muzea nadal nie interesują i idzie poczekać przy samochodzie. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasze piramidowanie. Instagramowych zdjęć, mimo ogromnych poświęceń na polu garderoby i własnej godności, tego dnia nie zrobiłam. Los ewidentnie nie chce, żebym zrobiła karierę na mediach społecznościowych. Ja w sumie też nie, ale jednak miło byłoby wiedzieć, że mam opcję.
Przeprowadzka
Spod piramid nasz dzielny pan kierowca zabrał nas z powrotem do apartamentu. Kiedy dotarliśmy, dochodziła akurat pierwsza, a nas czekała jeszcze przeprowadzka. To miał być bardzo długi dzień…
Ponieważ w naszym hotelu na starym mieście mogliśmy zameldować się dopiero o 16.00, najpierw pojechaliśmy do kolejnego mieszkania wynajętego przez Dziewczyny, tym razem w Condesie. Tam ludzie starsi (w składzie Teściowa, Książę i ja) polegli i natychmiast zasnęli, a młodzież poszła w miasto. No dobra, nie w miasto. Po rybne tacos. I wtedy się okazało, że mam w sobie instynkt opiekuńczy. Kiedy się obudziłam i nie znalazłam w mieszkaniu dziewczynek, które jak na złość nie odbierały jeszcze telefonów, wpadłam w panikę. Porwali je. Zamordowali. A ja spałam! Wyrwana z głębokiego snu Teściowa oświadczyła, że poszły na lunch, ale co z tego, skoro nie odbierają!!! Na szczęście wróciły, zanim przekonałam Księcia, że trzeba rozpocząć poszukiwania. I przyniosły tacos na wynos.
Posileni mogliśmy ruszyć dalej. Trochę poczekaliśmy na samochód, kilka uberów anulowało kursy, nie chcąc pchać się w godzinach szczytu na stare miasto, aż w końcu jakiś biedny, młody i nieświadomy chłopak (prawdopodobnie z Pakistanu) zaakceptował nasz kurs na Didi i przyjechał. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wysiedliśmy z taksówki pod hotelem i tuż przy moich upragnionych sklepach z sukniami na quinceañerę! Jakieś zrządzenie losu, opatrzność kazała mi wybrać akurat ten hotel z kilku zaproponowanych przez Księcia! Do końca pobytu w Meksyku miałam oglądać te bufiasto-falbaniaste cudowne potworności codziennie! Następnego dnia rano od razu kilka odwiedziłam, a w jednym z nich chwilę porozmawiałam ze sprzedawczynią, która pocieszyła mnie informacją, że część z tych sukienek można zakładać również w bardziej podeszłym wieku, na przykład na meksykańskie wesela i święta narodowe. Niestety zabrakło mi pewności siebie, żeby spytać, czy mogę jedną przymierzyć, czego oczywiście bardzo żałuję i obiecuję sobie pracować nad własną przebojowością. Może się wyrobię do następnego wyjazdu do Meksyku.
Sam hotel przy Plaza Garibaldi okazał się całkiem spoko i wcale niedaleko polecanej przez Bogdana Café De Tacuba, co znacznie ułatwiło nam wybór miejsca na poprzeprowadzkową kolację po kolejnej sjeście (w końcu wstałam o czwartej rano, a Książę w ogóle nie spał). Swoją drogą, jeśli ktoś ma wrażenie, że w Meksyku cały czas jedliśmy, to poniekąd słusznie. Ale trochę się jednak przemieszczaliśmy między punktami z jedzeniem, co umożliwiało zwiedzanie.
Café De Tacuba nie zawiodła. Wnętrze było absolutnie niezwykłe, jedzenie przyzwoite, a mango margarity najlepsze, jakie kiedykolwiek piliśmy. Sama na ogół zamawiam margarity klasyczne, na lodzie. To Książę preferuje te smakowe z kruszonym lodem. Ale kiedy tylko zobaczyłam jego zozanielone spojrzenie, od razu spróbowałam i chwilowo zmieniłam swoje poglądy. Niestety, późniejsze próby, w innych miejscach, upewniły mnie w moich pierwotnych przekonaniach.
Muzeum Fridy
Rozstanie z Dziewczynami nie trwało długo, już następnego dnia mieliśmy spotkać się z nimi w Muzeum Fridy Kahlo. Kiedy staliśmy razem w kolejce do wejścia, zaczepiła nas para z Portugalii, która bardzo próbowała nas przekonać, żebyśmy odstąpili im chociaż jeden bilet, bo im się pomyliło i mieli bilety na poprzedni dzień. Niestety, bilety trzeba rezerwować z przynajmniej kilkudniowym wyprzedzeniem, raczej nie ma szans, żeby kupić je tego samego dnia. Byliśmy złymi (a może po prostu asertywnymi ludźmi) i biletu nie odstąpiliśmy, czego z perspektywy czasu Książę chyba trochę żałował. Od początku twierdził, że to dla niego średnia rozrywka, a ja przekonywałam go, że nawet osoby, które wiedzą, że nie lubię chodzić po muzeach stwierdziły, że do tego akurat muszę. Nie mieli racji. Nie musiałam. Nie mówię, że muzeum było złe, albo że Casa Azul (Niebieski Dom, w którym Frida spędziła większość swojego życia) nie był urokliwy, ale nie było wow. Na pewno jest to must see dla wielbicieli tej meksykańskiej malarki, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, jeśli jednak nie interesuje Was specjalnie jej historia, to możecie sobie śmiało odpuścić. Mam wrażenie, że obrazów artystki było mniej niż jej zdjęć i przedmiotów, wystrój kuchni w jej domu interesował mnie średnio, a dwie sypialnie, choć przejmujące, biorąc pod uwagę jej historię, raczej by mnie same w sobie nie przyciągnęły. Oczywiście podobała mi się wystawa jej strojów wzbogacona m.in. o stroje Givenchy zaprojektowane w hołdzie dla malarki (np. La Llorona z kolekcji Jesień/Zima 2010). Szczerze mówiąc, dla mnie styl ubioru Fridy stanowi chyba większą inspirację niż jej malarstwo i mam wrażenie, że nie jestem jedyna.
Słynny (głównie wśród instagramerów) ogród wokół Casa Azul jest uroczy, mnie skojarzył się trochę z marokańskim Jardin Majorelle (nie tylko ze względu na niebieskie tło), ale bardzo mały. Podsumowując, absolutnie nie odradzam, zwłaszcza, jeśli jesteście fanami Fridy, ale też nie uważam, żeby był to punkt obowiązkowy wizyty w tym mieście. Gdybyście z kolei spytali Księcia, na pewno powiedziałby, że to kompletna strata czasu i w ogóle zmarnowany cały dzień (mimo że później poszliśmy na fajne rynki z pysznym jedzeniem a sama okolica Coyoacán była bardzo przyjemna). Ale nie przejmujcie się, znalazł sposób na to, żeby się na mnie zemścić. Oj znalazł…
Zemsta Księcia
Wieczorem najpierw poszliśmy do Chinatown, które cudownie wyglądało na zdjęciach w internecie, a w rzeczywistości okazało się kawałkiem jednej ulicy między dwiema, czy trzema przecznicami. Początkowo planowaliśmy zjeść tam kolację, ale na miejscu stwierdziliśmy, że gdybyśmy chcieli jeść dobrą chińszczyznę, robilibyśmy to w Nowym Jorku. Jesteśmy w Meksyku i należy z tego korzystać. Dlatego zawróciliśmy w stronę hotelu, zakładając, że znajdziemy coś fajnego po drodze. Nie znaleźliśmy (tzn. znaleźliśmy, ale było tuż przed zamknięciem i postanowiliśmy tam wrócić następnego dnia) i Książę stwierdził, że to znak. Znak, żebyśmy jednak dali szansę słynnej restauracji z hordami mariachi w środku. Od początku wiedziałam, że to zły pomysł, ale to samo mógłby powiedzieć mój mąż o muzeum Fridy, dlatego postanowiłam ulec i pozwolić mu na tę ewidentną zemstę. Jedyne opcje wege (kukurydza i kwiaty cukinii) były obrzydliwe, mango margarity na korzyść miały tylko objętość, a mariachi… Ja i moje trąbki Eustachiusza długo tego nie zapomnimy. W kulminacyjnym momencie przy naszym stoliku były cztery zespoły mariachi, każdy grający inną piosenkę, z czego zidentyfikowałam chyba dwie (Cielito lindo i Malagueña Salerosa). Kiedy stamtąd wreszcie wyszliśmy, byłam przekonana, że ogłuchłam. O tym, że niestety nie, przekonałam się następnego dnia rano, kiedy banda wesołych Polaków czekając chyba na windę pod drzwiami od naszego pokoju, serenadowała mi, że jestem szalona… Naprawdę nie wiem, co gorsze.
Sklepy z zegarkami
Nie pamiętam, czy już to kiedyś wyraźnie napisałam, ale Książę ma absolutnego fioła na punkcie zegarków. Kolekcjonuje je od lat, godzinami ogląda o nich filmy, uważnie kontempluje wystawę każdego napotkanego sklepu, co chwilę bawi się wymieniając paski w swojej kolekcji… Gdybym miała wskazać jego jedną prawdziwą pasję, to byłoby właśnie to. Dlatego przed wyjazdem do Meksyku zrobił szerokie rozeznanie w temacie i już na miejscu, zapominając wygodnie o kontuzji stopy, biegał między sklepami, stoiskami i lombardami (prawie kupując mi przy tym vintage Tanka od Cartiera, względnie Omegę De Ville), szukając słynnej arkady z samymi zegarkami. Arkadę znaleźliśmy tuż przed wizytą w muzeum Fridy, dlatego musieliśmy do niej wrócić na spokojnie, żeby nie umknął nam ani jeden zegarek. Najbardziej podobał “nam” się sklep, w którym było bardzo dużo tykających zegarów. Muzyka dla “naszych” uszu. Książę mógłby tam zamieszkać. Nie protestowałam, ponieważ w drodze do arkady znaleźliśmy to zagłębie sukni, o którym wspominał Bogdan. To przy naszym hotelu to był jedynie przedsmak. Przedsionek do falbaniastego raju, który ciągnął się przez kilka przecznic na Avenida República de Chile od Avenida República de Honduras w dół. Podczas gdy Książę dostawał zegarkowego oczopląsu, mnie dla odmiany przed oczami wciąż tańczyły tiule, cekiny i koronki.
Po wieczności spędzonej na podziwianiu wszystkich kółek zębatych, które zebrano w Mexico City, udaliśmy się po raz kolejny na mercado San Juan – musieliśmy się przecież upewnić, że tamtejsze tacos są najlepsze, żebym mogła Wam je z czystym sumieniem polecać, prawda? Być może po drodze zjedliśmy jeszcze churrosy w wersji meksykańskiej. Któż to pamięta, poza moim telefonem, który złośliwie przechowuje wszystkie dowody rzeczowe w postaci zdjęć. Nie miejmy mu jednak tego za złe! Dzięki tej dokumentacji, mam pewność, że moja relacja będzie kompletna. Wiem na przykład, że posileni tacos wałęsaliśmy się trochę, a następnie ambitnie postanowiliśmy nadrobić zaległości w zwiedzaniu. Na przykład ogromnej Katedry. Największej i najstarszej w Ameryce Łacińskiej. W środku rzeczywiście robiła kolosalne, nomen omen, wrażenie – zarówno jeśli chodzi o rozmiar jak i zdobienia. Z kolei tuż obok katedry znajduje się strefa archeologiczna – warto chociaż spojrzeć, zwłaszcza, jeśli nie planujecie wycieczki do Teotihuacán. Wracając do hotelu zajrzeliśmy raz jeszcze na Plaza Santo Domingo – tym razem “pisarze” byli! Byłam w pełni usatysfakcjonowana.
Nowa miłość Księcia
Wieczorem postanowiliśmy wypróbować jedną z fancy restauracji – takich dla bogatych turystów. Znajomy przyjaciółki (z którym stałam o świcie w kilkugodzinnej kolejce do wyprzedaży McQueena – to osobna historia, jeśli będziecie mnie odpowiednio motywować, to może w końcu napiszę o tym felieton… Plik już stworzyłam, jedno zdanie chyba nawet napisałam.) polecił nam Pujol, uznany przez Wall Street Journal za najlepszą restaurację w Mexico City (pewnie nie byli w tej na ryneczku, snoby). Jak jednak pamiętacie, dzień wcześniej zauroczyła mnie inna – Limosneros. Liczyłam naiwnie, że uda się bez rezerwacji. Niestety, tak dobrze nie było, ale musieliśmy czekać tylko dwadzieścia minut, dla zaprawionych w bojach nowojorczyków to tyle co nic. Wybór okazał się całkiem dobry, jedzenie pyszne (chociaż wcale nie lepsze niż tacos na ryneczku!!!), a Książę odnalazł tam miłość swojego życia. Okazuje się, że nie byłam to ja. Przynajmniej nie w tamtej chwili. W tamtej chwili mój mąż był całkowicie zauroczony mezcalem. Byłam bez szans. Meksyk go dorwał, upił i zbałamucił. Na pocieszenie została mi wybitna meksykańska czekolada.
Ostatni dzień
Niestety, nieubłaganie nadszedł nasz ostatni dzień w Meksyku. W nocy mieliśmy wracać do zimnego Nowego Jorku, gdzie tacos (i to na Brooklynie) kosztują ponad 5$ za sztukę. Ale to dopiero w nocy, tymczasem przed nami był cały dzień i jeszcze kilka rzeczy na liście – do zobaczenia i oczywiście – zgadliście – do zjedzenia! Wymeldowaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy zostawić walizki w apartamencie Dziewczyn, które wylatywały dopiero następnego dnia rano. Przy okazji nastawiłam pralkę z częścią naszych rzeczy – kolejne nowojorskie zboczenie, jeśli na wakacjach trafiasz do mieszkania z pralką, korzystaj ile wlezie! Po powrocie zaoszczędzisz sobie dużo czasu i przynajmniej 5$ (akurat na jedno taco). Potem byliśmy wolni.
Wolni, żeby spełnić kulinarne marzenie mojego męża i pójść na tradycyjną barbacoę. Czyli takie coś w stylu bbq, ale mięso (z różnych biednych zwierzątek) zawija się w liście bananowca (lub papai) i piecze w ziemnej jamie. Wybraliśmy restaurację El Hidalguense, która miała w ofercie opcję wegetariańską – pieczony ser. Kto mnie zna, ten wie, nie muszę tłumaczyć. Książę wynegocjował jakie i w jakiej ilości mięso sobie życzy, a następnie uległ kelnerowi, który bardzo nas zachęcał do spróbowania pieczonych larw mrówek. W Meksyku w ogóle często można trafić na takie przysmaki, zwykle w charakterze street foodu – pasikoniki, mrówki, larwy, ba, nawet skorpiona można schrupać. I tak. Spróbowałam trochę od Księcia. Nie, nie umarłam. Co więcej, na torturach może bym przyznała, że nawet dobre to było. No i jakby nie patrzeć, +1000pkt do doświadczenia meksykańskiego.
Później Książę postanowił trawić pół kilo mięsa w spokoju, a ja z Dziewczynami wybrałam się na rundkę po wspomnianej w poprzednim poście Avenidzie Ámsterdam – Maria bardzo chciała przejść całość trasy, co prawie nam się udało, poza tym, że zepsułyśmy na chwilę koło, bo Fahra zapragnęła iść do parku po mango. Wiadomo, ostatni dzień bez mango to byłaby kompletna porażka. Zanim się spostrzegłyśmy, zapadł zmrok. Czas było wrócić po Księcia i pójść na ostatnią wieczerzę (romantycznie, we dwójkę). Tym razem ja wybierałam, więc znowu było rybnie – El Pez Azul. Znowu na stół wjechały empanadas i tostadas z krewetkami i było naprawdę dobrze. Po kolacji złapaliśmy się jeszcze z siostrami na churros w San Gines (Teściowa odmówiła, ale zażądała, żebyśmy przynieśli jej lody – przy okazji odkryłam genialne bananowe, prawie tak dobre, jak ponad dwadzieścia lat temu w RPA), gdzie Dziewczyny, wybuchając co chwilę śmiechem, opowiadały mi swoje wariackie pakistańskie przygody. Może kiedyś, po uzyskaniu autoryzacji, część z nich Wam zreferuję.
A później trzeba było wracać… Tak naprawdę i ostatecznie. Tym razem przynajmniej siedzieliśmy obok siebie i dało się pospać. I na tym mogłabym zakończyć opisywanie naszej barwnej meksykańskiej przygody, ale mam jeszcze kilka przemyśleń, nie wszystkie pozytywne. Powiedziałabym, że dla chętnych, że nie musicie czytać, ale poprzednich 15 (!) stron o Meksyku również nie musieliście, więc to chyba zbędne.
Wakacje z rodziną męża
Kiedyś sam pomysł by mnie przeraził. Nie mówię już nawet o samym początku naszej relacji, ale również o czasach, kiedy już się znałyśmy i lubiłyśmy. Jakoś niepostrzeżenie to się zmieniło, teraz o wyjazdach z Dziewczynami myślę z niejaką ekscytacją. Uwielbiam to, z jakim głodem i fascynacją odkrywają świat, jak każda z nich inaczej go odbiera. Ogromnym zaskoczeniem jest dla mnie Maria, jej brak strachu i determinacja. Po ostatniej meksykańskiej przeprowadzce odkryła na przykład uroczą księgarnię w pobliżu apartamentu i chodziła tam codziennie na parę godzin posiedzieć sama i poczytać książkę. Bez zastanowienia wychodziła w pojedynkę lub z Fahrą do sklepów. Przypominam, że mówimy o dziewczynie, która na początku mieszkania w Nowym Jorku notorycznie gubiła się w metrze. I o mieście, w którym widok kobiety w hidżabie należy do rzadkości, przez co przyciąga bardzo dużo ciekawskich spojrzeń.
Z kolei Teściowa… Z Teściową spędziłam długie nocne godziny na kanapie wspólnego apartamentu, rozmawiając o wszystkim. O mojej ukochanej cioci, która umarła tuż przed naszym wyjazdem. O moim Dziadku. O jej rodzicach, o życiu w Pakistanie, o młodości mojego męża. Razem się śmiałyśmy i płakałyśmy. Ten wyjazd zbliżył nas do siebie jeszcze bardziej. A ja po raz kolejny przekonałam się się, że wygrałam los na loterii teściowych (czy synowych? Jakby się nazywała taka loteria?)
Mroczne strony Meksyku
Końcowe przemyślenia dotyczą mniej przyjemnego oblicza Meksyku. I bynajmniej nie chodzi mi o różnorakie problemy z wodą – że ta z kranu jest niezdatna do pician i trzeba kupować plastik, czy że w obu apartamentach nie można było wziąć normalnego ciepłego prysznica. Nie. Do tego mogłabym przywyknąć (chyba.)
To, co zabolało mnie najbardziej, to zagłodzone psy w Teotihuacán. Kiedy lecieliśmy balonem, zobaczyłam najchudszego boksera w życiu. Po wylądowaniu nie mogłam go nigdzie znaleźć. Nie żebym wiedziała jak mu pomóc, w okolicy nie było nawet żadnych sklepów z karmą. Później, jadąc do piramid, bezdomne zwierzęta mogłam liczyć w dziesiątkach. W centrum miasta tego nie widać. Tam zobaczycie wystawy ślicznych zwierząt w parku i szczęśliwe, zwykle rasowe pieski wyprowadzane przez modnie ubranych właścicieli. Nie powinno mnie to szokować, biorąc pod uwagę, co dzieje się w Polsce, ale to za każdym razem boli. Jeśli macie podobnie, chciałabym zasugerować, żebyście planując wakacje w Meksyku, rozważyli wsparcie jednej z lokalnych organizacji pomagających bezdomniakom. Znalazłam inicjatywę skupiającą się konkretnie na psach z Teotihuacán, istnieje też organizacja Compassion Without Borders, która ma dedykowany program pomocy dla psów z Meksyku.
Innym, bardziej widocznym z perspektywy turysty problemem Meksyku jest sytuacja kobiet w tym kraju. W samym centrum miasta, tuż przy Pałacu Sztuk Pięknych stoi tymczasowy pomnik – fioletowy znak Wenus przecięty przez zaciśniętą pięść i otoczony krzyżami. Na pomniku widnieją dwa napisy: En México 10 mujeres son asesinadas al día (W Meksyku dziennie zabijanych jest 10 kobiet.) Dziesiątka jest dopisana nad widniejącą w oryginalnym napisie dziewiątką, co dobitnie pokazuje, że problem rośnie. Drugi napis to: ¡Ni Una Más!, ani jednej więcej, hasło Meksykanek walczących o zakończenie przemocy wobec kobiet. Wśród krzyży znajduje się jeszcze tabliczka – Si te pega, no te ama. Jeśli cię bije, to nie kocha. Pierwszy raz na pomnik zwróciłam uwagę widząc pod nim grupę protestujących kobiet. Podążając na moim spojrzeniem, przechodząca obok mnie Meksykanka w starszym wieku zwróciła się do mnie, mówiąc: zamordowali kolejną. Na chodniku ktoś kredą napisał: Lila żyje w naszej walce. Lila, kolejna ofiara kobietobójstwa.
Wiele lat temu czytałam reportaż o mieście Juarez. Nosił tytuł “Miasto – morderca kobiet” (tytuł idiotyczny – to nie miasto morduje, morduje człowiek!) i skupiał się na zbrodniach dokonywanych w tym mieście na kobietach od znalezienia pierwszego ciała w 1993 roku. Autorzy wspominali o ponad czterystu zamordowanych i pięciuset oficjalnie uznanych za zaginione. Pamiętam, jak byłam wtedy wstrząśnięta i jak naiwnie uwierzyłam, że Meksyk zmierza ku lepszemu. Dziewiątka wyparta na pomniku przez dziesiątkę. Zamordowali kolejną. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak obecnie wygląda sytuacja kobiet w Meksyku, odeślę Was do osoby, która tam mieszka i rok temu tłumaczyła na swoim blogu, dlaczego w Meksyku 8 marca nie składa się kobietom życzeń.
Teraz dopiero mogę ten post skończyć.
Co do mariachis. Nie wiem czy to tylko ta restauracja. Osobiście mam wielkie problemy z zachowaniem pełnej powagi, gdy słyszę jak jeden z najsłynniejszych twórców muzyki norteño, Ramon Ayala, z hordą równie co on sam zagrożonych cukrzycą typu 2 i chorobami układu krążenia koleżków zawodzą nosowo: tragooooos de amargoooo licooooooooorrrrr que no me hacen olvidaaarrrrrrr… i jakkolwiek rozumiem że to (chyba) miało być na poważnie i na trzeźwo, że wszyscy tam cierpią itepe, to jednak całość, włącznie z akordeonowym popiardywaniem i perkusyjnym umpapa umpapa w tle, wywołuje u mnie podobne salwy śmiechu, co dotknięte otyłością olbrzymią i wbite w (przynajmniej teoretycznie) formujące gorsety (efekt mniej więcej taki, jak upchnięcie mnie w szynkowar albo Patryka Vegi w lamborghini) pobalzakowskie wiekowo odtwórczynie roli młodej i zwinnej Cyganki Carmen odśpiewujące słynną Habanerę. Takie bardziej męczące, znaczy. I Ramón, i odtwórczynie, i mariachi. To chyba właśnie tak ma być. Człowiek się zmęczy i poczuje ten ból, choćby i w trąbkach Eustachiusza.
Zakrztusiłam się, oplułam a następnie umarłam. Z Twoich komentarzy powinien powstać osobny blog. Lawju, moje Ty cielito lindo!
W ogóle to z tym męczeniem muzyką coś te latynoskie nacje mają takiego sadystycznego w sobie, Przypomniało mi się jak to kiedyś jeden taki przyszły niedoszły, który później przekształcił się w stalkera (podobno klasyk w tej kulturze) przy okazji składania mi życzeń urodzinowych zaprzepaszczał swoje szanse reprodukcyjne obietnicami, że gdyby to było w Meksyku to zamówiłby mariachi śpiewających mi z rana pod oknem zgadnij co. Oczyma duszy wyobraziłam sobie jak otworzywszy rano jedno oko, potem drugie, przypomniawszy sobie gdzie jestem i jak się nazywam pomalutku się resuscytuję (nie wiem czemu, ale już tak mam że każdy mój poranek przypomina zmartwychwstanie) a tu pod oknem horda wyjców ze swoim: ajajajaaaaaaj canta y no lloressss. No jeszcze zobaczymy kto będzie llores a kto no llores jak dorwę i im te krótkie nóżki z tyłków powyrywam za to wydzieranie się od rana. Pomysł porównywalny chyba tylko ze śpiewaniem saetas z balkonów sewilskich. Kto słyszał ten wie. Dobrze że to tylko parę dni w roku.